Search results for waleniada

Waleniada

Waleniada Ireneusza Sakowskiego, ISBN 978-83-64403-03-3, wydanie 1, bezpłatny dodatek do kwartalnika literacko-kulturalnego eleWator nr 6

wyróżnienie w 1. edycji Konkursu Literackiego imienia Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie”

Gdyby w jury konkursu własnego imienia zasiadał Henryk Bereza, Waleniada Ireneusza Sakowskiego miałaby niewątpliwie szanse na ostateczne zwycięstwo. I wcale nie dlatego, że znajdziemy w niej deklarację: „O snach coś by wypadało”. Historia jednodniowej wycieczki rozpisana na setki stron, osadzona w realiach wczesnego PRL, ma tu wymiar Podróży. Przy czym rzecz nie w wielkich literach i wynikającej z nich metaforze, ale w transcendencji płynącej z żywiołu języka. Bo też język właśnie, żywy i płynny zarazem, kaleki zgodnie z duchem epoki, ale elastyczny, wibrujący, stanowi o kreacyjnej sile tej opowieści. Wyrosłej z siermiężnej zwyczajności, szarości opisywanego czasu, a dzięki niemu przybierającej formę onirycznej, uniwersalnej baśni o tęsknocie za innym życiem i bolesnym jej zaspokojeniu, niespełnieniu.
Ireneusz Sakowski prowadzi swą narrację ze swobodą, przechodząc od królujących w niej bylejakich, codziennych dialogów o niczym do paradoksów rzeczywistości i tajemnic poznania, bawiąc się pułapkami, które czynią z tej Podróży w nieznane jałowe dreptanie po kole. O czym, jak konstatuje ktoś w pełnym momencie – nadświadomie – świadczy „przykład współczesnych Eskimosów, [którzy] o wieży Eiffla słyszeli, a mydło jedzą i już”. Autor Waleniady bawi się słowami, kontekstami, naiwnością i ograniczeniem swoich bohaterów, lecz nie drwi z nich samych. W jego pulsującej wewnętrznym światłem powieści – czerpiącej z odkryć nowej prozy Henryka Berezy, ale wzbogaconej o dzisiejsze doświadczenia tego typu narracji – uśmiech ma walor mądrego smutku. W jednym z pozornie błahych, a znaczących dialogów czytamy: „– Zamyśliłem się. – A o czym tu myśleć? – Zawsze coś się znajdzie”. No właśnie.
Artur Daniel Liskowacki

recenzje, noty, wywiady:
Marność jest dla wybranych?
Wielkie nadzieje, małe dramaty
Epos Gablotmistrza

publikacja ukazała się dzięki wsparciu Miasta Szczecin

Marność jest dla wybranych?

copyright © www.latarnia-morska.eu 2014

Sam środek naszej małej stabilizacji. Po Gagarinie i przed olimpiadą w Tokio. Czas „Kobry” w czarno-białej telewizji i opryskliwych, odpornych na metafizykę sprzedawczyń w sklepie o malowniczej nazwie „Artykuły piśmienniczo-papiernicze”. Pierwsza połowa lat sześćdziesiątych: historyczne kalendarze, znaczone datami przełomów i rewolucji, tutaj zieją pustką. PRL w postaci czystej, niczym niezmąconej, piętnaście kilometrów od Warszawy. Ale realia – choć owszem obecne – nie grają tu wiodącej roli. Waleniada ani nie jest podróżą sentymentalną, ani potępieniem brzydkiego komunizmu.

Wydaje się, że zwykłość, prowincjonalność, banalność wręcz świata (czasu, przestrzeni, ludzi, języka…) to świadomy wybór autora, który postawił sobie śmiały cel: stworzyć epos z materii możliwie najmniej epickiej, możliwie pozbawionej wymiaru wzniosłości czy patosu. (Waleniada jako iliada i odyseja w jednym, z małych liter pisana, boska komedyjka w niedużym wszechświatku?). To szukanie epickiej doniosłości w banale przypomina nieco zabiegi Mirona Białoszewskiego, który rzecz podobną uczynił na gruncie liryki, opiewając durszlaki, rdzewiejące klucze i kuchenne makatki i opatrując to komentarzem: marność jest dla wybranych.

Czemu służy to rozpisywanie świata, w którym wszystko jest małe, na niekończące się strumienie słów? Być może wyrażeniu myśli, że w świecie, gdzie wszystko jest małe, ludzie szukają czegoś wielkiego. Bohaterowie Waleniady znajdą, i będzie to wielkie dosłownie (36 metrów 17 centymetrów) oraz alegorycznie… ale nie uprzedzajmy wypadków. Bohater powieści Sakowskiego mówi: każda rzecz ma swoją wewnętrzną kompozycję, po wierzchu występuje tylko naskórek rzeczy, prawda o niej tkwi głębiej, we wzajemnym połączeniu cząstek. To drążenie świata w poszukiwaniu drugiego dna, ten niedający się zaspokoić głód sensu wyraża się w książce na różne sposoby. Tysiące wielokropków, kawałkujących narrację, zdają się dawać do zrozumienia, że nic się nie kończy i nie zaczyna, żadna myśl, żaden stan rzeczy, żadne zdarzenie. Zawsze jesteśmy w środku, a całość jest nie do ogarnięcia. Tak oto Waleniada rejestruje fenomen życia, któremu wystarczy najskromniejsza powłoka, by zaistnieć, a później, w samym trwaniu idzie na każdy kompromis, byle tylko nie zagubić tej podstawowej iskierki.

U Brunona Schulza prowincjonalna banalność co chwila obnaża zdumiewające otchłanie i mitologiczne archetypy. Wystarczy odrobina poetyckiej uwagi, która jest jak chuchanie na zamarzniętą szybę, jak naciskanie niewidzialnej klamki u drzwi do innego świata. Prowincjonalny świat Sakowskiego jest zupełnie inny: pod powierzchnią rzeczy nie ma już nic, poza faktem, że one – te rzeczy – po prostu są.

Jak przystało na rzeczywistość panoszącego się kryzysu podmiotu i nietożsamości bycia z bytem, po szlakach Waleniady wiedzie nas anonimowy, bezimienny bohater – lat prawie 20 – i narrator, który się za światem chowa i z bohaterem przenika. Choć zdarza mu się czasem, w metatekstach i autotematyzmach, dekonspirować pisarza, demiurga, który za tym wszystkim stoi i zaprasza do gry. To powinna być długa, byle jak poklejona historia, mówi. A nieco dalej pojawiają się cienie Ernesta, Fiodora, Tomasza, Jamesa, Honoriusza, Bolesława, Marcela, może nawet samego Józefa Ignacego, i patrzą zawistnie… Rzeczywiście, każdy z przywołanych tu opowiadaczy w taki czy inny sposób patronuje Waleniadzie. I dobrze, w końcu ambicją przyzwoitego twórcy powieści, nawet w naszych dekonstruktorskich postludzkich czasach, powinno być danie światu dobrze opowiedzianej historii. (Prorok ponowoczesności Richard Rorty twierdzi nawet, że żyjemy w przestrzeni nieustającego konkursu narracji…). Czy Waleniada jest taką historią? Trzeba się z tym tekstem zmierzyć, by poznać odpowiedź. Łatwo nie będzie, ale się opłaci.

Będąc nowatorską, nie jest jednak Waleniada prozą afabularną, choć zrazu tak się wydawać może. Wręcz przeciwnie: fabuła Sakowskiego to opowieść w trzech aktach-rozdziałach, dziejąca się w ciągu trzech kolejnych dni, z przygodami, perypetiami i wątkiem miłosnym, z kompozycją po bożemu domkniętą, od wstępnej ekspozycji z umytym autobusem i tajemniczą zapowiedzią kulminacji i rozwiązania, czegoś, co ma się pojutrze wydarzyć… i wyjaśnić sens tytułu… ale zadaniem recenzenta nie jest przecież zdradzanie zaskakujących zakończeń. (Choć nie mogę się powstrzymać przed poinformowaniem, że to, co w końcu, w empireum za brezentowym płotem zobaczy bohater, choć wydaje się literackim surrealistycznym wybrykiem autora, zdarzyło się tam naprawdę – starzy warszawiacy pamiętają!). Fabularna osnowa książki poprzetykana jest mnogością wątków, motywów, wewnętrznych dialogów i zewnętrznych monologów, momentami niezwykle smakowitych, innym znów razem wystawiających na próbę moją czytelniczą cierpliwość. Tak to z klasyczną (a tym bardziej z postmodernistyczną) epicką rozlewnością bywa.

Przy czym kolejno wyłaniające się sytuacje nanizane są na trzydniowy czas akcji w chronologicznej – choć niekoniecznie logicznej czy przyczynowo-skutkowej, kolejności. Mamy tu motywy banalne, jak studium jedzenia serdelka z musztardą sarepską na tle dźwięków dochodzących z mieszkania sąsiada (charczenie żony duszonej przez męża z powodu stłuczonej filiżanki). Albo niecodzienne, jak wtedy, gdy bohater przebywając na strychu w przypływie natchnienia eksploduje niekończącą się serią haseł przeciwpożarowych. Każda czynność, rozpisana na gesty, słowa i myśli, po to chyba, aby nadać banalnej czynności wymiar misterium, aby dać kolejne świadectwo niezwykłości dziania się. To, co robi bohater, choćby to było oglądanie z wersalki znajomych zacieków na suficie, w tekście Sakowskiego zyskuje wymiar rytuału, obrzędu. Żadna rzecz nie jest ważniejsza od innych, wszystkie na równych prawach współtworzą jeden świat, komin nad nami, Hiroszima i członek dzieją się w jednej czasoprzestrzeni, której nie można pokawałkować. Wśród tych mniej lub bardziej banalnych motywów zdarzają się też kosmiczne niezwykłości, poważające realność świata, jak ten rzucający się na szczupaki superrobak z wędkarskich opowieści Jurka, pochód pierwszomajowy na rękach matki bohatera czy rozważania o geometrii Sądecczyzny (intryga, za pomocą której bohater ratuje zielone trójkąty przed atakiem czarnych kwadratów i nadymających się kół).

W konstrukcji bohatera i świata Waleniady istotna jest – o czym pisałem już wyżej – zasadnicza nieokreśloność tożsamości. Wyraża się to płynnością granic między „ja” a światem (jak u schizofrenika, który, kontrolując ruch planet wokół odległych gwiazd, sam jest sterowany promieniowaniem emitowanym przez sąsiada z góry). Czy „ja” jest więc czymś wewnątrz, czy na zewnątrz? Bohater nie wie, czy krąży teraz z krwią po własnym organizmie (…) czy przeciwnie – (…) mknie w fioletowe przestworza, i wtapia się w sunące górą żywioły?

…nie wie.

…ale czy to ma jakieś znaczenie?

…tego też nie wie. Gaduła, czasem nieznośny – to na pewno; obserwator świata z lekką skłonnością do obłędu – ale któż jej nie ma? Bohater więc bezimienny, o płynnej tożsamości, do tego całe strony dialogów w tłumie, głosy bez twarzy, komunikaty bez nadawcy, składające się w bełkotliwy informacyjny szum.  Świadectwo kryzysu podmiotu, tej tezy Michela Foucaulta, że człowiek jest tylko niedawnym wynalazkiem, którego koniec jest bliski? Jednak w ciągu trzech dni swojej wędrówki przez życie ów bezimienny bohater wydobywa z nicości wielu innych bohaterów mniej czy bardziej drugoplanowych, pokazując, jak w spotkaniu, w dialogu stwarzamy się wzajem, jak „ja” się w „ty” odnajduje. Każde takie spotkanie wykreowuje kolejną wyrazistą postać (Jurka – wędkarza i niedoszłego akordeonisty, prawdziwej Beatrycze, czyli Bożeny przez nie wiadomo ile „n” pisanej, trójcy gości od kauczuku, którzy aby w waleniadzie wziąć udział, gotowi byli w czynie społecznym umyć autobus, czy choćby pana Tadeusza – tego od duszenia żony – który sam o sobie mówi: ludzie dzielą się na takich, śmakich i owakich, ja przynależę, żałuję bardzo, do owakich). Aż przychodzi dzień trzeci – bohater wsiada do świeżo umytego autobusu i odbywa wyprawę do mistycznej tajemnicy, do małego jak ten świat nieba.

Świat jest patchworkiem, byle jak pozszywanym z ludzi, faktów, stanów rzeczy, zdarzeń, słów, chwil, miejsc i tajemnic. Bohater, owinięty w tę tkaninę, nasiąka światem, ale i nasyca go sobą. Wchodzi w środek… Piękne i straszne miejsce. Nieustające deja vu, ale i poczucie bycia gdzieś indziej, zdziwienia. Do tego język, bogaty, spieniony, kolokwializmy spiętrzające się w jakieś niebotyczne konstrukcje pełne metafor i innych aktów poetyckiej wolności, którymi Sakowski czytelnika częstuje bez umiaru. I nawet zdradza technikę: kiedy ci zależy, wówczas zdania rodzą się w trudzie (…) Kiedy zaś odzywasz się bez żadnego powodu, tak sobie, byle tylko wydać głos, wówczas z absolutną łatwością wyrzucasz z tchawicy przeogromne stada dźwięków i wszystkie one pasują do siebie, foremnie się kleją. (Przypomina to „strumień świadomości”, u Sakowskiego raczej rodem z Bohumila niż Jamesa). Dzięki temu wszystkiemu – temu, co w fabule, i temu, co w języku – świat zwykły, banalna codzienność, prowincjonalna nuda – staje się karnawałem, świętowaniem, waleniadą. Warto było.

Wojciech Czaplewski (27.02.2014)

 

Waleniada Ireneusza Sakowskiego, ISBN 978-83-64403-03-3, wydanie 1, bezpłatny dodatek do kwartalnika literacko-kulturalnego eleWator nr 6

Wielkie nadzieje, małe dramaty

copyright © www.artpapier.com 2014

Osadzona w peerelowskich realiach „Waleniada” Ire­ne­usza Sakow­skiego oraz zbiór „Święty Antoni i inne opowiadania” Jacka Bie­lawy to dwie (obok „Fake czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach” Emilii Plateaux) nietuzinkowe pozycje wyróżnione podczas pierwszej edycji Kon­kursu Lite­rac­kiego imie­nia Hen­ryka Berezy „Czy­tane w maszy­no­pi­sie”. Jury pod przewodnictwem pisarza i krytyka teatralnego Artura Daniela Lisko­wackiego doceniło językowy kunszt oraz dojrzałość formy dzieł wyżej wymienionych autorów, o których (z dużą dozą prawdopodobieństwa) jeszcze nie raz usłyszymy.

Bezimiennego protagonistę powieści Ireneusza Sakowskiego poznajemy w chwili dokonywania  codziennego rytuału – czynionej z perspektywy mocno przybrudzonego okna leniwej kontemplacji sąsiedzkiego życia toczącego się dwa piętra niżej. Zachowanie odpowiedniego dystansu ma pomóc w uchwyceniu bardziej „okazałego” obrazu rzeczywistości, zafałszowanej przez nadmiar napływających zewsząd szczegółów, bodźców oraz komunikacyjnych szumów. Skrzące się od melancholijnych półtonów refleksje mężczyzny odsłaniają szarzyznę jego „ospałego” żywota, w którym konsekwentnie zacieśnia się ze sobą przestrzeń snu i jawy.

Ów osobnik niewątpliwie jest jednostką wewnętrznie skonfliktowaną. Potwierdza to chociażby scena, w której wychodzący z pracy bohater zostaje (metaforycznie rzecz ujmując) pochłonięty przez pozbawioną jednostkowego oblicza ludzką masę nieustannie gnającą w stronę ułudy – utożsamianej chociażby z małą stabilizacją, mirażem zawodowego sukcesu czy emocjonalnego spełnienia. Z jednej strony mężczyzna nie chce zatracić tak cenionego przez siebie dystansu wyróżniającego go spośród pospolitych zjadaczy chleba, z drugiej jednak boi się zbyt pochopnie zrezygnować ze swojego miejsca w tym splątanym, konformistycznym organizmie, „tam, gdzie najgęściej, najciaśniej” (s. 31).

W rozmowie z Jerzym, wpraszającym się w gościnę indywiduum rozsiewającym wokół zapach skisłej rzeżuchy, bohater „Waleniady” przekonuje, że w zapasach z życiem człowiek nie zawsze można wyjść obronną ręką, gdyż „(…) nie każdy umie stanąć godnie wobec wyborów, które niesie codzienność, ta najsumienniejsza weryfikatorka postaw, więc nie dziwmy się, że często pierwotne instynkty biorą górę, spychają na bok mozolnie kształtującą się wyższą subtelność” (s. 62). Z egzaltowanych przemyśleń często wyrywa protagonistę ostentacyjny brak zrozumienia ze strony współrozmówców, wykazujących znudzenie, rozdrażnienie, a często otwartą wrogość w stosunku do „natchnionego” outsidera, który wbrew sobie dokonuje wyborów potęgujących w nim poczucie (samo)rozczarowania – takich jak przyjęcie funkcji kronikarza podczas autokarowej wycieczki do Zakopanego.

Błahy dialog z matką zagłuszający potencjalność niewygodnej ciszy, groteskowa słowna szarpanina z Bożeną/Bożenną czy bezskuteczna próba przekonania wiekowego sąsiada do przeczytania gazety w celu poszerzenia horyzontów są tego najlepszym, choć nie jedynym przykładem. Majstersztykiem jest bowiem scenka rozgrywająca się sklepie z artykułami piśmienniczo-papierniczymi, gdzie gustujący w intelektualnych prowokacjach bohater poprzez pełen namaszczenia akt wyboru zeszytu bynajmniej nie osiąga zamierzonego porozumienia „między podziałami”, lecz sprowadza na siebie furię krewkich ekspedientek.

Głównym atutem „Waleniady” jest jej warstwa językowa, w równym stopniu bazująca na miałkiej nowomowie trafnie oddającej koloryt (a właściwie wszystkie odcienie szarości) tamtej epoki, co na zabawie ze słowem – żywym, jędrnym, chwilami kolokwialnym, balansującym między ironicznym dystansem, emocjonalnym przesileniem a subtelną poetyckością. W powieści Sakowskiego to słowo jest kluczem wiodącym do poznania samego siebie, bliźnich oraz otaczającego świata. Jedną z ulubionych czynności protagonisty jest przyswajania nowych terminów z encyklopedii, wykorzystywanych następnie (ze zmiennym powodzeniem) w charakterze niewinnej na pozór „zaczepki” pobudzającej konwersację.

Ale dla mężczyzny stymulacja szarych komórek jest także naturalnym mechanizmem obronnym w konfrontacji z rzeczywistością, pozwalającym upatrywać w gromadzonej wiedzy szansę na ocalenie swojej odrębności, jak i zmianę dotychczasowego modelu życia. Czy jednak bohater „Waleniady” zdoła wyzwolić się z trybów machiny konformizmu? A może ostatecznie uświadomi sobie skalę niemożności zaspokojenia targających nim tęsknot i pragnień? Ireneusz Sakowski nie oferuje łatwych odpowiedzi.

Podobnie w wyróżnionym zbiorze „Święty Antoni i inne opowiadania” Jacek Bielawa zaprasza czytelników do wspólnej podróży do przeszłości. Autor rekonstruuje miniony, społeczno-obyczajowy pejzaż sudeckiej Jabłonki, nie tracąc przy tym współczesnej perspektywy ogniskującej wspomnienia narratora mieszkającego w Ameryce. Te dwie niezależne płaszczyzny opowieści tworzą spójną, wielowątkową historię, w której symboliczną rolę odgrywa tytułowy portugalski franciszkanin.

Jacek Bielawa przywołuje postać zmarłego w Padwie kanonika w jego najbardziej popularnym wcieleniu: patrona rzeczy zaginionych, choć w nagrodzonych opowiadaniach bardziej przypomina ostatnią ucieczkę dla zagubionych jednostek. „Kto puszcza rzeczy samopas, ten wodzi je na pokuszenie” (s. 6) – w mikrokosmosie ludzkich historii prezentowanych przez Bielawę na pierwszy plan wysuwają się bohaterowie doświadczani przez los, Boga i ludzi, skazani na egzystencję w nietrwałych, ulegających ciągłym przemianom światach, nie ograniczających się do przestrzeni „małych ojczyzn”. To straceńcy poszukujący szansy na oczyszczenie duszy w ziemskim purgatorium, ale także niespokojne duchy próbujące odnaleźć spełnienie w bliskości z drugim człowiekiem, często nie pozbawionej erotycznej konotacji.

Mnożąc aluzje do biblijnej topiki autor przypomina o istocie pokusy oraz nie zmieniających się na przestrzeni kolejnych stuleci ludzkich namiętnościach i niedoskonałościach. Historie zebrane w tomiku „Święty Antoni i inne opowiadania” są uniwersalnymi przypowieściami o przemijaniu ludzi i miejsc oraz o poszukiwaniu ocalenia, upatrywanego chociażby w jednostkowej lub kolektywnej pamięci.

Przemysław Pieniążek (ArtPapier 15 lutego 4 (244) / 2014)

 

Waleniada Ireneusza Sakowskiego, ISBN 978-83-64403-03-3, wydanie 1, bezpłatny dodatek do kwartalnika literacko-kulturalnego eleWator nr 6

„Święty Antoni” i inne opowiadania Jacka Bielawy, ISBN 978-83-64403-01-9, wydanie 1, bezpłatny dodatek do kwartalnika literacko-kulturalnego eleWator nr 6

Epos Gablotmistrza

copyright © „Nowe książki” 2014

 

Waleniada Ireneusza Sakowskiego, ISBN 978-83-64403-03-3, wydanie 1, bezpłatny dodatek do kwartalnika literacko-kulturalnego eleWator nr 6

„Święty Antoni” i inne opowiadania

„Święty Antoni” i inne opowiadania Jacka Bielawy, ISBN 978-83-64403-01-9, wydanie 1, bezpłatny dodatek do kwartalnika literacko-kulturalnego eleWator nr 6

wyróżnienie w 1. edycji Konkursu Literackiego imienia Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie”

„Pozostawianie rzeczy samym sobie, wyzwala w nich to, co najgorsze” – brzmi pierwsze zdanie „Świętego Antoniego” i innych opowiadań Jacka Bielawy. Toteż ów zbiór, któremu patronuje – nie bez kozery, mimo mrugnięć okiem – św. Antoni, specjalista od rzeczy zagubionych, mówi o tym właśnie, by nie zostawiać rzeczy – a de facto ludzi, którzy są z nimi związani – samym sobie. Zwłaszcza tych utraconych, choć ich „poszukiwanie doprowadza człowieka do szewskiej pasji”. Bo za to szukanie odwzajemniają się nam pamięcią. Chociaż jest ona w Świętym Antonim synonimem utraty raczej niż ocalenia.
Tytułowe „opowiadania”, składające się na zawartość zbioru, to przewrotne litanie do świętego, w którym pokładamy nadzieję na ocalenie, mimo wszystko. Ocalenie świata, który wprawdzie zniknął, ale wtopił się w nas. Jacek Bielawa snuje swe osobne narracje z pewnej prowincji w Sudetach – najpierw niemieckie, potem polskie, ale też z Kresów i Nowej Ziemi – nie tylko biegle, dzięki czemu układają się w spójną, wielowątkową opowieść, ale i z głębokim namysłem. Bo to opowieść o owocach splątanej tożsamości, zwykle cierpkich, zaskakujących w kształcie, ale będących przecież owocami poznania. „Traciłem kolegów, wujków, przedmioty” – mówi jeden z narratorów, i nie ważne, że w ten sposób kwituje swe kolejne przeprowadzki akurat Niemiec. Doświadczenie jest wspólne, ponadetniczne.
Nie nowa to konstatacja w polskiej prozie ostatnich kilkunastu lat, i choć Jacek Bielawa nie odkrywa – pojawiającej się tu zresztą wprost – Ameryki, to nie jest naiwnym pogrobowcem literatury „małych Ojczyzn”. Jego proza podszyta humorem, łagodnie zdystansowana do tożsamościowego nurtu, jest pełna szczegółu, kulturowego detalu, jak i przesycona metafizycznym zgoła oddechem. Ukazane
w niej ludzkie historie, krzyżujące się i przenikające wzajem, składają się na obraz bogaty, kunsztownie wystylizowany i przemawiający do wyobraźni.
Artur Daniel Liskowacki

recenzje, noty, wywiady:
Historię, daj mi historię!
„Święty Antoni” i inne opowiadania
Bycie-ku-rozproszeniu
Wielkie nadzieje, małe dramaty
Krew, rdza, patyna i piękno

publikacja ukazała się dzięki wsparciu Miasta Szczecin

Skip to content