copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
SZANSA ZWYCIĘSTWA
Stanisław Kowalewski, Godzina zwyciężonych, Warszawa 1959
Katolicka filozofia łaski pod jednym względem nie ma nic wspólnego z mistyką. Mam na myśli samą diagnozę takiego stanu duszy ludzkiej, czy – jakbyśmy dziś powiedzieli – świadomości człowieka, gdy nie pozostaje już nic, jak tylko rachuba na cudowną metamorfozę stanu rozpaczy w stan pogodzenia, beznadziejności w przebłysk nadziei, poczucia klęski w poczucie spełnionej konieczności. Katolickie recepty na łaskę są mistyczne, ponieważ nie opierają się na niczym sprawdzalnym. Proponują człowiekowi urojenie sobie stanu łaski, co może być rezultatem wysiłku czysto wewnętrznego. Wydaje mi się, że jedyną sprawdzalną receptą na to coś, co można by nazwać stanem łaski, jest sztuka, która w jednej ze swych najistotniejszych funkcji służy przezwyciężaniu wszystkiego, co jest treścią tego stanu duchowego, gdy czeka się już tylko na łaskę. Rozpacz wyrażona w sztuce jest rozpaczą przezwyciężoną. Wyznanie winy jest aktem uwalniania się od niej. Analiza klęski czy upadku jest odkrywaniem możliwości czy szans zwycięstwa. Przy takim rozumieniu sprawy sztuka tragiczna i pesymistyczna (oczywiście pod warunkiem, że jest prawdziwa) jest sztuką jak najbardziej pozytywną. Na tej zasadzie Godzina zwyciężonych jest zwycięstwem Kowalewskiego.
Stanisław Kowalewski był aż do swej najnowszej książki pisarzem spraw jeśli nie cudzych, to w każdym razie nie swych wyłącznie własnych. Już same tytuły jego kilku książek są bardzo znamienne: Odzyskany świat (1949), Prosta droga (1950), Walka Mas (1951), Załoga Elżbiety (1952), Bliżej jutra (1952), a zresztą także Ofiarowanie (1947), Niedostatecznie (1949) i Kiedy mija noc (1955). Kowalewski był pisarzem spraw nie związanych z jego jak najbardziej osobistym doświadczeniem, czyli innymi słowy był pisarzem nieautentycznym. Godzina zwyciężonych jest pierwszą naprawdę jego własną książką. Jest też, rzecz jasna, książką najlepszą. W związku z nią dopiero warto się zastanowić, co ma Kowalewski do powiedzenia w literaturze.
Wydaje mi się, że jeśli nawet Kowalewski nie ma do powiedzenia nic szczególnie odkrywczego czy nowego, ma do powiedzenia to, co zawsze warto i należy mówić. Kowalewski jest pisarzem sentymentalnym a skłonny byłbym za Zbigniewem Bieńkowskim uważać sentymentalizm za kategorię w większym stopniu psychologiczną i ogólnoludzką niż historyczną czy odnoszącą się do określonej poetyki literackiej. Kowalewski jest sentymentalny z natury. Nie pociąga go świat myśli i pasjonujących intelektualnie koncepcji na temat człowieka i świata. Wszystkie jego dotychczasowe koncepcje z tego zakresu były zapożyczone i w sposób nieuchronny wtórne. Paraliżowały jego fantazję pisarską nie dlatego nawet, że były z gruntu fałszywe, lecz dlatego przede wszystkim, że w ogóle były. Gdyby nawet były najprawdziwsze, nie zmieniałoby to faktu, że są nie z jego parafii, że kłócą się z jego prostym, głównie emocjonalnym reagowaniem na świat. Szansa Kowalewskiego to szansa pisarstwa sentymentalnego. Moim zdaniem jest to szansa trwała, w pewnym sensie niezależna od warunków miejsca i czasu. Pewna część ludzi, i to nawet oczywista większość, jest zdolna tylko do emocjonalnego reagowania na zjawiska życia. Literatura eksploatująca krąg tych emocji dostarcza tej większości jedynie dostępnych przeżyć estetycznych. Literatura taka jest więc zawsze jak najbardziej potrzebna. Kryterium wartości tej literatury jest prawdziwość przekazywania emocji, chociażby nawet były one stare jak świat i tak naiwne, jak pierwsza miłość.
W Godzinie zwyciężonych sięgnął Kowalewski do tych emocji, których sam doświadcza. I to doświadcza pomimo manifestowanej świadomości, że w życiu wszelkie emocje są oznaką słabości i przynoszą klęskę. Tą świadomością szczyci się Kowalewski od samego początku. Do tej świadomości doprowadza swego młodziutkiego bohatera opowieści Wielki wódz, która nie tylko w tytule zawiera aluzję do opowiadania Sartre’a Dzieciństwo wodza. Malutki Adaś wyciąga ze swych doświadczeń wnioski, które powinny by go uchronić w przyszłości od wszelkich wzruszeń i złudzeń. „Prawda czy nieprawda, to nie jest ważne – rozmyślał Adaś. – Przecież już wiem, liczą się tylko pozory. Prawda musi przegrać, jeśli pozory jej przeczą” (s. 165). Mogłoby się wydawać, że jego pierwszy gwałt na sobie samym jest dla niego wyzwoleniem się od uczuciowości, która jest źródłem wszelkich klęsk. „Stoi długo zapatrzony w furtkę i nagle robi mu się czegoś bardzo smutno. Ma uczucie, jakby zebrał wszystkie ulubione zabawki swego dzieciństwa i ułożył w wielki stos, a potem podpalił. Wydaje mu się, że jest już bardzo mądry i stary. Wszystkie pogodne sny, wszystkie wspomnienia, które są miłe, naiwne i budzą uśmiech, wszystko to musi zniszczyć w sobie raz na zawsze” (s. 175).
Ta cyniczna samowiedza Adasia jest jednak mimo wszystko pozorna. O parę lat od niego starszy Piotr, bohater opowieści Obłoki i chmury, doświadczy na nowo wszystkich jego złudzeń, by znów dojść do świadomości, że wszelkie złudzenia nie mają sensu. „Będzie umiejętnie prowadzić swój żywot, wymijając wielkie łajdactwa i przymykając oczy na drobne podłości. Tak jak inni, tak jak wszyscy” (s. 267). Historia złudzeń powtórzy się później u wszystkich już bardzo dojrzałych bohaterów następnych opowiadań, którzy przeżyli wszystko, doświadczyli wszystkiego, co najgorsze, poznali chorobę, groźbę śmierci swojej i świata, zrozumieli własną i cudzą nędzę.
Bohater opowiadania Na mojej łące, który przeżył swoją ukochaną i sam jest jak gdyby po drugiej stronie życia, zatraca się z całym samozaparciem w kręgu namiętności, od których się z pewnością tak jak Adaś, tak jak Piotr odżegnywał. „Cały mój świat jest jej łąką. Nie wiem, czy jestem jeszcze sobą. Ale jeśli nie, to tym lepiej, tym lepiej. Wyrwałem się spod złowieszczej władzy zegarów i czasu, który unicestwił człowieka. Na jej łące nie ma zegarów ani śmierci” (s. 307). Złudzenia są do końca w człowieku – musiałby powiedzieć, gdyby potrafił jeszcze uogólnić swoje doświadczenia.
Tytułowy bohater opowiadania Pan Marcin osiągnął kres nieludzkiego już doświadczenia: „Hitlery cały świat diabelstwu oddały. Ten, co był człowiek, zrobił się zwierz. Powiedzą mi – podpal. Podpalę. Powiedzą mi – zarżnij. Zarżną. Zarżnę człowieka jak wieprzka. Hitlery mi duszę podmieniły” (s. 322). A przecież i on nie jest wolny od uczuć naiwnych i sentymentalnych. „Ano, co ma być. Sieroty, Maryś, to znaczy najbiedniejsze. To takie, co ich nikt nie chce. Ale sieroty muszą się trzymać razem. I jak nas tu nie chcą, to my sobie pojedziemy za góry, za lasy, za rzeki” (s. 324).
Oceany sentymentalizmu odkrywa Kowalewski w człowieku dopóty, dopóki właściwa mu jest jakakolwiek forma egzystencji, Od sentymentalizmu nie ma ucieczki. Zbrodniarz tak samo jak konający jest do końca istotą sentymentalną, wzrusza się wszystkim tak jak dziecko. Sentymentalizm staje się u Kowalewskiego ostateczną formułą człowieka, ostateczną formułą życia. Samowiedza może być czymś równoznacznym z cynizmem. Dezintegracja osobowości może ogarnąć wszystkie dziedziny życia wewnętrznego. Poczucie alienacji jest nieodłączne od człowieka. Wszystkim demonom współczesnego życia zapala Kowalewski przysłowiowy ogarek, nie zapominając nigdy o świeczce Panu Bogu Sentymentalizmu. Wynikają z tego sytuacje bez reszty groteskowe. Groteskowość sentymentalna jest chyba jak najbardziej własnym odkryciem Kowalewskiego. W świetnym opowiadaniu Uśmiech losu umierający gruźlik oskarża się o brak życzliwości dla bliźnich, ponieważ żona donosi mu, że gromada sąsiadów, których nie dostrzegał przedtem, bez przerwy dopytuje się o stan jego zdrowia. „Szukałem uzasadnienia dla własnego nieszczęścia. Sam się pogrążałem i chciałem razem z sobą pogrążyć cały świat. Choroby, krzywdy, nieszczęścia – nic innego nie mogłem spostrzec” (s. 353). Ci sąsiedzi czekają na jego śmierć, ponieważ każdy z nich chciałby jak najprędzej zagarnąć jego mieszkanie.
Najsamotniejszy z samotnych narrator opowiadania Człowiek sam snuje rozpaczliwe marzenia o bratniej duszy czy raczej bratnim ciele. „A teraz gasimy lampę. I nagle ogarnia nas ciemność. Ale to nie jest prawdziwa ciemność, bo ty leżysz tuż obok, a kiedy jeden człowiek leży obok drugiego, nigdy nie ma prawdziwej ciemności” (s. 392). Sytuacja, kiedy jedynie odczuwa się prawdziwą ciemność życia i drugiego człowieka, wydaje mu się jedynym przed ciemnością ratunkiem. „Przyjdę i będziesz ty. Ja i ty. Niczego więcej nie chcę, rozumiesz. Ja i ty. To jest wszystko, moje wszystko” (s. 394). Te niemal ostatnie słowa książki Kowalewskiego można uznać na najzwięźlejsze credo sentymentalizmu, credo tych, którzy nie wiedzą, że zaimek osobowy „ty” jest bardziej niż „on”, bardziej niż „wy” czy „oni” wyrazem obcości i ciemności świata. Ale o tym trzeba nie wiedzieć, żeby jak Kowalewski być sentymentalistą absolutnym, sentymentalistą w każdym wypadku.
Nie chciałbym być sentymentalny. Co więcej, nienawidzę sentymentalizmu, wstydzę się go, pogardzam nim. Potrafiłbym wysunąć przeciwko sentymentalizmowi tysiąc filozoficznych racji nie do obalenia. I nie jestem w stanie zaprzeczyć, że książka Kowalewskiego jest bardzo, w sposób żenujący, prawdziwa. W każdym z nas siedzi wstydliwe bóstwo sentymentalizmu. I nie przysięgnę, że mu nie składam codziennego hołdu. I nie przysięgnę, że go się wyrzeknę dziś, jutro czy kiedykolwiek. Dlatego nie napiszę ani słowa przeciwko książce Kowalewskiego. Szansa literatury to szansa mówienia wszelkiej prawdy o sobie.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy