Wśród książek, Twórczość 6/1954

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

Sylwester Banaś, Białe dymy, Warszawa 1954

Pierwsza książka Sylwestra Banasia, Przebudzenie (1952), była ze wszech miar interesującym debiutem beletrystycznym. Autor, który do lite­ratury przyszedł wprost ze środowiska, gdzie kultura intelektualna i arty­styczna jest zaledwie z trudem zdoby­wanym chlebem dnia dzisiejszego, od razu zaprezentował własne oblicze ar­tystyczne. Jego próby prozatorskie miały smak całkiem swoisty i, mimo licznych znamion niedobrej literatury ilustracyjnej, zdradzały oryginalne, prawdziwe widzenie świata. Banasiowi udało się zachować w Przebudze­niu elementy zdrowego, chłopskiego humoru, ludowego rozsądku i ludowe­go, żywiołowego realizmu.

Przy lekturze książki Banasia my­ślałem sobie z satysfakcją, że debiutu­jący autor, naczytawszy się w Ursynowie i później, na dyrektorskim stolcu w POM-ie, drętwych powieścideł sche­matycznych o współczesnej wsi, posta­nowił pokazać, że podobna literatura – to żaden tytuł do chwały literackiej i że każdy inteligentny człowiek pracy mógłby napisać rzeczy o wiele ciekaw­sze. Wydawało mi się, że taka przekor­na ambicja człowieka, który ma pełną świadomość, że w Polsce Ludowej nie święci garnki lepią, zrodziła Prze­budzenie.

Pisarz-samouk kierując się, jak są­dzę, zwykłą intuicją artystyczną, po­trafił pod niejednym względem odciąć się od schematystów. Gdy schematyści ze świadomością ludzi, niosących „przed narodem oświaty kaganiec” ostrzegali przed kułackim podpalaniem spółdzielczych stogów, niszczeniem traktorów i kradzieżami w spółdziel­niach Związku Samopomocy Chłopskiej, Banaś przy pomocy podobnych sytuacji nie nauczał, lecz wyśmiewał głupotę kułacką, ciemnotę chłopów pracujących, wykazywał szaleństwo walki starego z nowym, idiotyzm obojętności wobec nowego. Przebudzenie w wielu fragmentach robiło wrażenie niezamie­rzonej parodii rozwiązań schematycz­nych, tak bardzo Banaś przesadzał, wyolbrzymiał i mówiąc językiem Zagłoby – koloryzował. To, co w książkach pisa­rzy zawodowych miało najczęściej zna­miona świętej naiwności, u samouka, o dziwo, robiło wrażenie świadomie użytkowanej umowności sytuacji po­wieściowych. Dlatego ze swojej oceny Przebudzenia („Nowa Kultura”, nr 12, rok 1953) wbrew praktyce kry­tyków, którzy zapominają o tym, co wypisywali jeszcze przed paroma mie­siącami, nie potrzebuję się wycofywać. Do wyżej wspomnianej recenzji chciał­bym się niejednokrotnie odwołać, omawiając drugą książkę Banasia, powieść o cementowni w Wierzbicach – Białe dymy.

Powieść robi wrażenie, jak gdyby utalentowanego autora Przebudze­nia oddano w termin do zawodowego schematysty-ilustratora. Banaś nauczył się bowiem techniki pisania powieści, której w Przebudzeniu nie po­siadał, ale stracił jednocześnie prawie wszystko to, co go od schematystów korzystnie wyróżniało. I dlatego po­wieść nie jest tak prymitywna jak Przebudzenie, ale ma wiele cech złych powieści współczesnych. W ty­tułowym opowiadaniu Przebudzenia Banaś namotał co najmniej dzie­siątek rozmaitych wątków, wprowadził pół setki niepotrzebnych postaci, po­wtórzył pokaźną ilość jednoznacz­nych epizodów, z trudem znajdując dla całości wspólną więź fabularną. W po­tężnych rozmiarów Białych dymach, mimo dość niechlujnej robo­ty wydawniczej (moc błędów języko­wych, drobnych niekonsekwencji kom­pozycyjnych), nie widać już takiej bez­radności autorskiej w konstruowaniu fabuły, wiązaniu stosunków między­ludzkich, rozwiązywaniu konfliktów. Autor osiąga pod tym względem prze­ciętny poziom bieżącej produkcji po­wieściowej. To znaczy oczywiście, że wiele w Białych dymach szycia grubymi nićmi, powierzchowności i przypadkowości.

Autor zastosował przede wszystkim schemat powieści produkcyjnej, przedstawiając, jak to w latach 1947-1952 kształtowała się historia budowy ce­mentowni w Wierzbicach. Dlatego w pierwszych partiach książki mniej ważne są perypetie głównych bohate­rów powieści, a daleko istotniejsze opi­sy patriarchalnych stosunków zacofa­nej okolicy (bardzo banalny obraz od­pustu w Wierzbicy) i luźno związany z losami głównych bohaterów obraz sy­tuacji politycznej w pierwszych latach po wojnie z autonomicznym w powie­ści kręgiem bohaterów (banda Szelą­ga). Dlatego autor pomija w powieści dwuletni okres w życiu głównego bohatera, Józka Kaczora, bo czas pobytu w wojsku nie wiąże się tu z dziejami cementowni w Wierzbicy. Dlatego wreszcie autor nie kłopocze się o losy bohaterów, którzy potrzebni byli jedy­nie do ukazania konfliktów w poszcze­gólnych etapach budowy cementowni (postacie kułaków w okresie przygoto­wywania terenu pod budowę). Te błę­dy kompozycyjne wynikają jednak do­syć konsekwentnie z samej koncepcji powieści produkcyjnej, przez którą ro­zumiem nie powieść o tematyce produk­cyjnej, ale powieść, gdzie o akcji decy­dują nie dzieje ludzi, lecz dzieje zakładu produkcyjnego. Niesposób jednak z racji powieści Banasia przeprowadzać na nowo polemiki z założeniami takiej koncepcji powieściowej. Białe dy­my nie są zresztą jej klasycznym okazem.

W książce Banasia istnieją bohatero­wie, którzy występują wprawdzie na tle budowy, niemniej mają swoje wła­sne dzieje. Są to przede wszystkim: chłopak wiejski, Józek Kaczor, i jego narzeczona, Hanka Molendzianka. Na ich przykładzie można pokazać błędy metody pisarskiej Banasia, błędy książ­ki bowiem całkowicie wypływają z me­tody pisarskiej, a nie – jak to najczę­ściej bywa u naszych pisarzy – z nie­znajomości życia. Mam tu na myśli metodę ilustratorstwa, którą wskutek panującej mody przejął także Banaś. Gdy ilustratorstwo stosuje pisarz dys­ponujący jedynie gazetową wiedzą o życiu, jest to zjawisko nie do unik­nięcia. Gdy ilustratorstwo uprawia pi­sarz tego typu co Banaś, jest to jedy­nie skutek ulegania złym wpływom. Kto jak kto, ale Banaś wie przecież z pewnością, że i chłopak wiejski ma skomplikowany świat przeżyć, konflik­tów, wynikających z rozmaitych rozu­mień świata, że proces jego dochodze­nia do jasnego pojmowania życia i rze­czywistości jest procesem przezwycię­żania piętrzących się trudności, że no­we zadania, które przed nim, tak jak przed każdym człowiekiem, stawia ży­cie współczesne, prawie zawsze prze­rastają aktualną gotowość do ich rea­lizacji. Nie tylko maminsynki i intelektualiści mają prawo do przeżywania konfliktów, bo nie ma ich tylko tam, gdzie człowiek nie zmienia się wcale albo zmienia powierzchownie. Droga rozwojowa chłopca wiejskiego, który w 1947 roku myślał jako o jedynej perspektywie życiowej o partyzanckim automacie, a w 1952 roku osiągnął doj­rzałość komunisty, jest nie mniej skomplikowana niż droga egzystencjalisty do realizmu socjalistycznego. Banaś przedstawia tylko jak najbardziej zewnętrzny i „plakatowo-problemowy” aspekt tej drogi. Budowa ce­mentowni otwiera przed Józkiem no­wą perspektywę życiową, więc problem ciągot partyzanckich upada, miłość uła­twia mu znalezienie właściwej drogi, wstąpienie do Partii dokonuje się w wojsku, o czym autor jedynie informu­je, tragedia miłosna załamuje chłop­ca, bo autor chce pokazać, jak łajdac­two i pijaństwo źle wpływają na pro­dukcję. Autor nie widzi skomplikowania przebiegu procesów światopoglą­dowych nawet u najprostszych ludzi, a może przede wszystkim u nich, bo z jakimś potwornym bagażem świato­poglądowym, a nawet psychicznym, dorastają do nowego życia ludzie na wsi. Nie widzi jakże rozległej wielowymiarowości człowieczego stawania się, mierząc człowieka w bardzo waż­nym, ale jednym z wielu, przekroju produkcyjnym. Umowność postaci i sy­tuacji w Przebudzeniu nie wy­magała psychologicznej konkretności przeżywania, bez której nie stworzy się bohatera realistycznej powieści, którą miały być Białe dymy. Pi­sarzowi nie wolno losów ludzkich ilustrować, pisarz musi je odtwarzać, wy­pełniając materią obrazową tylko te fragmenty wyabstrahowanego schematu prawidłowości, które wypełnić może całkowicie własną (nie znaczy to auto­biograficzną) wiedzą o życiu.

Gdy ktoś nie wie, że pijaństwo szkodzi w pracy, trzeba mu podsunąć plakat antyalkoholowy. Gdy pisarz kreuje bo­hatera-alkoholika, powinien się zasta­nowić uprzednio, co ma o takim czło­wieku własnego do powiedzenia. Banaś nie zastanawiał się nad podob­nymi sprawami i dlatego z taką łatwością przyszło mu napisanie olbrzy­miego powieścidła. A tymczasem w pro­zie, tak jak w poezji, trzeba po pierw­sze mieć własne rzeczy do powiedzenia, a po drugie nie mówić ich tak, jak mó­wią inni. Gdyby poeta swój własny zachwyt dla wiosny chciał wyrazić ry­mami „Wiosna – radosna”, zaprzepa­ściłby własną treść swego zachwytu. Gdy Banaś przedstawia zdrowego chło­paka wiejskiego, któremu kobieta swo­bodnych obyczajów daje zaznać roz­koszy miłosnych po to tylko, by po­wiedzieć, że od miłości bolą kości i z normami produkcyjnymi nie idzie już tak łatwo, nic nie pozostanie z imponu­jącej – jestem tego pewien – życiowej wiedzy Banasia o trudnych sprawach młodego człowieka.

Na każdym kroku widać w powieści, jak autor zwęża i spłyca wymiar ludz­kich spraw do plakatowych rozmiarów. Ciekawy konflikt Hanki Molendzianki, której po wyjeździe Józka do wojska zaimponował piękny, przewyższający Józka kulturą towarzyską i stanowi­skiem, inżynier Danowski, likwiduje Banaś z brutalnym prymitywizmem, wsadzając inżyniera za bliżej nieokre­ślone sprawki do więzienia. Niesłycha­nej doniosłości konflikt moralny sta­rego Kaczora, który wbrew swemu par­tyjnemu sumieniu (zresztą przy dużym uchwyceniu przez autora prawdy psy­chologicznej i obyczajowej tej sytuacji) ukrywa przestępstwo syna, zbył Banaś samym jego zasygnalizowaniem. Banal­ne ilustratorstwo i jałowe opisywactwo odwodzą Banasia raz po raz od kapital­nych problemów moralnych, obyczajo­wych i psychologicznych, których roz­wiązanie uczyniłoby drogę rozwojową czołowych bohaterów powieści prawdzi­wą drogę życia nowych ludzi w nowej Polsce.

Banaś dysponuje imponującym zmy­słem obserwacyjnym, nie ukształconym, ale rzeczywistym talentem pisarskim i dlatego jego terminowanie u płytkich ilustratorów jest szczególnie parado­ksalne. Co się stało w Białych dy­mach z trochę prostackim, ale niezaprzeczonym i cennym humorem Przebudzenia? Jak celnie kpił Banaś z zasłuchanych w Głos Amery­ki kułaków, z zakłamanych i głupich agitatorów, z ciemnych i zakutanych w księżą sutannę bab wiejskich! Bia­łe dymy są poważne, opisujące, in­formujące, pouczające i nudzące. Od czasu do czasu zakpi sobie Banaś z ple­bańskich popleczników, uśmiechnie się do ogłupionych, ale sympatycznych bab wiejskich, komentujących wodę w ścia­nie i „ibikacje” w mieszkaniach, podworuje z ujmującej starej Kaczorowej, którą wieczorem chwyta „drzymek”, a rankiem cieszy smakowity barszcz na kościach dla męża i syna i zamaryno­wane pod wódkę dla gości gąski, które jeszcze niedawno przyrządzać potrafiły tylko żony kułackie. Mało jednak tych kpinek i uśmiechów w blisko trzydziestoarkuszowej książce, w której stano­wią one jedyną ozdobę.

Myślę, że w dalszych swych książkach powinien Banaś ukształcić właściwości swojej pierwszej książki, ale nie wolno mu ich pod żadnym pozorem zagubić. Jest to jego główna szansa pisarska.

Tymczasem w Białych dymach dostrzec można obok omawianych wła­ściwości jeszcze jedno niebezpieczne novum w porównaniu z Przebudze­niem: ckliwą sentymentalność niedobrej proweniencji literackiej. Rzuca się to w oczy w sposobie przedstawiania wątków miłosnych, nie występujących w Przebudzeniu. Odpustowe lu­sterka z przekłutymi sercami na od­wrotnej stronie, miłosne wzdychania, czułe przysięgi na kwietnych łączkach przy starych cmentarzach nie są rezul­tatem realistycznej obserwacji Banasia, ale przyplątały się z rodzajowych właściwości zmanieryzowanej literatury pseudoludowej o głupiutkich, pobożniutkich i naiwnie prościutkich chłop­kach, co to śmierdzą z daleka, ale mają serca czułe i kochające, noszą kolorowe wstążki i są tacy egzotyczni. Nawet manierę stylistyczną przejmuje Banaś w wielu miejscach bezkrytycznie. „Pię­kny to zabytek ten cmentarzyk i dobrze pewno jest zmarłym spoczywać na nim. Obok cmentarza jest mała łączka nasłoneczniona cały dzień, ukryta przed wzrokiem ludzkim. Rosną na niej kon­walie, chronią pod szerokimi liśćmi białe dzwoneczki pachnących cudnie kwiatów i strzela w górę owsik zło­cisty” (s. 257). Niedobrze byłoby z pe­wnością, gdyby Banaś rzeczywistą chłopskość z Przebudzenia sprze­dał za chłopskość cukrowaną, stylizowana i fałszywą. W kulturze chłopskiej trzeba odróżniać ziarno od plewy. Banasia, jak sądzę, stać na to.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content