copyright © „Twórczość” & Bohdan Zadura
PRZYJACIEL LUDZI WŚRÓD KSIĄŻEK
Henryk Bereza, Związki naturalne, Warszawa 1978
„Nie należę do tych krytyków, którym nigdy nie zadrży pióro, gdy mają wyrazić na piśmie swój sąd o książkach, a więc tak czy inaczej 9 ludziach, których te książki wyrażają, a więc tak czy inaczej o ludziach, którzy te książki napisali. Znam już wiele rodzajów swoich lęków. Wielkich, dużych i małych. Lęk wobec Wielkości, czyli lęk pokorny. Lęk wobec Klęski, czyli lęk współczujący. Lęk wobec Niemożności, czyli lęk litościwy. Lęk wobec Intymnego, czyli lęk delikatności” – wyznaje Henryk Bereza w jednym ze szkiców Związków naturalnych, których drugie wydanie – znacznie poszerzone – przyniosło mu nagrodę Życia Literackiego za rok ubiegły. Maciej Słomczyński powiedział był kiedyś, że Bóg powierzył mu honor tłumaczy, można by rzec – chociaż Bereza zbyt jest skromny, by to samemu powiedzieć, i ta skromność nie pozostaje w sprzeczności z faktem, że zdaje sobie sprawę z wartości swej pracy – że jest on jednym z tych nielicznych, którzy ratują honor naszej krytyki literackiej. Jest to człowiek, który czyta, i jeśli mówi o sobie jako o „czytającym męczenniku” i o życiu „co najmniej już w połowie tożsamym z czytaniem, zredukowanym do czytania, zmieniającym czytanie w funkcjonowanie bez mała fizjologiczne” („Twórczość”, 3/79), to nie ma powodu, aby mu nie wierzyć lub by nie traktować tych słów serio. Jest to człowiek, który potrafi pisać. Z tych dwóch cech, zdawałoby się tak podstawowych i prostych, tak elementarnych, że wspominanie o nich wydawać się może nietaktem, da się, myślę, wyprowadzić tę całą resztę, która składa się na krytykę rzetelną i prawdziwą, krytykę będącą pełnoprawnym rodzajem twórczości, krytykę, którą można traktować poważnie, która budzi szacunek, nawet jeśli niektóre jej tezy wydawać się mogą wątpliwe. Krytykę na tyle żarliwą, że potrafi porywać. Teksty Berezy odznaczają się szczególną dialektyką wiary i pokory, wiary w literaturę, której dlatego tylko, że rzadka, nie należy uznawać za anachronizm. Jeśli zastanowić się nad takim choćby fragmentem ze szkicu zatytułowanego Wobec tradycji literackiej: „Sztuka zawsze i niezmiennie wyraża niemal identyczne zdumienie nad życiem ludzkim, nad jego wspaniałością i nędzą, nad jego pięknem i grozą. I to zdumienie wyraża na nieskończoną ilość sposobów, które wymyśla, stosuje, doskonali, jak długo to jest możliwe, i odrzuca ze śmiechem i wzgardą, żeby szukać nowych sposobów i wypróbowywać je dla podtrzymania przy życiu ludzkiej wrażliwości na świat, bo sztuka jest ze swej istoty walką ze śmiercią w jej najwcześniejszym przejawie stygnięcia i zamierania wrażliwości”, zrozumieć można, na czym polega jeden z rodzajów odwagi, jaka cechuje Berezę, oraz pojąć, gdzie leżą najistotniejsze powody, dla których jest to krytyk tak otwarty na wszystko, co w literaturze nowe, przyczyny, dla których z taką wytrwałością i samozaparciem prostuje ścieżki pisarzom z trudem torującym sobie drogę do zajęcia należnego im miejsca w literaturze. Jeśli zgodzimy się, że rezygnacja z fałszywego wstydu uczuć jest aktem odwagi, to jeszcze łatwiej przyjdzie nam za przejaw innego rodzaju tej samej postawy uznać batalię Berezy w kwestii Drzeżdżona. „Przy wykorzystaniu jednoznacznych instrukcji wewnętrznych, przy zastosowaniu na j precyzyjnie j szych kryteriów wartości literackiej, przy pełnej mobilizacji woli bycia uczciwym zawsze i w każdej sprawie literackiej, dopowiadam z pełną świadomością nieograniczonej odpowiedzialności za słowo zapisane, co następuje: Jan Drzeżdżon jako autor tylko do roku 1977 włącznie opublikowanych utworów jest pisarzem wybitniejszym niż Llosa i Cortázar razem wzięci z Borgesem na przyczepkę”. Szkic Pierwsze czytanie poświęcony twórczości autora Okrucieństwa czasu, owa – jak sam ją nazywa – „Drzeżdżoniada”, nie jest pozbawiony zjadliwej ironii i goryczy. Henryka Berezę, człowieka tak delikatnego i subtelnego, też czasem ponoszą nerwy, też czasami ogarnia szewska pasja, gdy to, co z istoty swej – i zgodnie z jego najgłębszym przeświadczeniem – służyć ma porozumieniu ludzi, natrafia na mur złej woli, uprzedzeń czy w najlepszym razie obojętności lub niezrozumienia.
To, co szczególnie ujmuje mnie w działalności krytycznej autora Sztuki czytania, to stale obecny w niej wzgląd na pisarskie koszty wewnętrzne, z czego bynajmniej nie wynika wszechpobłażliwość czy zaniżanie kryteriów. Henryk Bereza jest jednym z niewielu krytyków, którzy naprawdę czują i wiedzą, co kryje się pod takimi. pojęciami, jak „udręka pisania” czy cena, jaką się płaci za literaturę. I nie tyle chodzi tu o deklaracje, co o wyczuwalną obecność tego czynnika, czy będzie to szkic poświęcony Czernikowi czy Piętakowi, Machowi czy Buczkowskiemu, Stachurze czy Schubertowi. Własne koszty wewnętrzne krytyka, który stara się być uczciwy, niezawisły w swych sądach i tę swoją niezależność – od mód, od wszelakich układów w życiu literackim funkcjonujących – zachowuje, też muszą być niebagatelne. Bereza jest krytykiem podejmującym ryzyko, nie unikającym niepopularnych, bo burzących ustalone opinie sądów i zna zapewne smak osamotnienia.
Dość niezręcznie komplementować mi kogoś, komu – choć może o tym nie wie – zawdzięczam, że pisuję o książkach; ta cierpliwość, którą odznacza się jako krytyk, cechowała go również jako redaktora zawiadującego: działem krytyki w „Twórczości”, gdyby pododawać chwile przemilczane obopólnie w ciągu kilkunastu lat przy jego biurku, zebrałoby się sporo tyci cichych godzin. Więc może warto byłoby z Henrykiem Bereza trochę się pospierać. Spierać się o Drzeżdżona byłoby niewdzięcznością (i ty, Brutusie. przeciw mnie?); nie, nie lekceważę tego zjawiska, Drzeżdżon jest dla mnie pisarzem interesującym, rzekłbym, niepowtarzalnym, ale mimo wszystko wolę Llosę i Cortázara, czy nawet samego Borgesa. Spierać można by się było o ocenę rytmizacji w prozie Andrzeja Kijowskiego, którą autor Związków naturalnych nazywa natrętną i sztuczną, ale ponieważ kwestię tę podnosi zupełnie marginalnie, spierać się pewnie nie warto, choć z drugiej strony ta rozbieżność ocen ujawnia zapewne poważniejsze różnice w gustach i stosunku do konwencji w literaturze. Pospierać by się można o książkę Czernika Trzewiczek, którą swego czasu schlastałem z zadufaniem i okrucieństwem cechującym początkujących recenzentów, ale też spierać się nie ma jak, skoro Bereza uznając tę książkę za szczytowe osiągnięcie Czernika w prozie powiada zarazem, że jeśli czytać Trzewiczek jako powieść, to jest to powieść niedobra.
Związki naturalne są książką o nurcie chłopskim w polskiej prozie, jest to wszakże książka o odniesieniach uniwersalnych; wynika to zarówno z rozumienia przez Berezę owej chłopskości, jak i roli, jaką literatura tego nurtu spełnia, i problematyki, która w książki, którymi autor Związków naturalnych się zajmuje, jest wpisana. Gdyby kogoś odstręczała nazwa, wspomnijmy, że są w tej książce szkice o autorach, którzy z hasłem nurt chłopski automatycznie bynajmniej się nam nie kojarzą, by wymienić Annę Kowalską, Leopolda Buczkowskiego, Mieczysława Piotrowskiego, Mirona Białoszewskiego czy Ryszarda Schuberta wreszcie. Jednym z głównych problemów, na których skupia swą uwagę Bereza, jest kwestia języka, języka autentycznego i zastępczego w literaturze. Język polskiej literatury – jak żadnej innej – był zdaniem Berezy tak skonwencjonalizowany, tak skostniały, że coś się musiało zdarzyć. „Prawda w języku zastępczym – chodzi o prawdę artystyczną – ma nadal i mieć będzie walor prawdy zastępczej […] Ograniczenia i uwarunkowania polskiej literatury pozytywistycznej (nie kłóćmy się o ścisłość tego określenia) odsłoniła ostatecznie cudem ocalona korespondencja chłopskich emigrantów półanalfabetów, którzy opowiedzieli siebie – w sensie artystycznym przede wszystkim – w sposób bez porównania doskonalszy i prawdziwszy, niż to mogli zrobić Prus, Orzeszkowa i Sienkiewicz”. Jest Bereza rzecznikiem języka autentycznego i podnosi zasługi pisarzy nurtu chłopskiego na tym polu.
Częściowo już w Związkach naturalnych – bardziej jeszcze w swych ostatnich tekstach z rubryki „Czytane w maszynopisie”, będącej ewenementem w naszym życiu literackim i pozwalającej mówić o Berezie-instytucji – stwierdza autor Sztuki czytania, iż jesteśmy świadkami rewolucji artystycznej w polskiej prozie, dokonującej się za sprawą młodych pisarzy, rewolucji polegającej na wyzwoleniu języka, a proces ten, z którego mało kto zdaje sobie sprawę, może przynieść nieobliczalne konsekwencje, doprowadzając do zupełnego zamętu w sferze wartościowania, jeśli krytycy w porę nie zaczną uczyć się czytać i reagować na nową wrażliwość.
Nazwał mnie autor Związków naturalnych rzecznikiem polszczyzny brzmiącej nieco staroświecko i anachronicznie, nie jest to komplement, rzecz jasna, ale jako komplement pozwalam to sobie odbierać. Nie gniewaj się o to, Henryku drogi, że ceniąc twe racje, myślę sobie, że mogą być wykorzystane wbrew twoim intencjom. Nie gniewaj się, że się zastanawiam czasem, czy powinno się pisać, jak się mówi, czy może mówić jednak raczej, jak się pisze. Wszakże ta „poprawna” polszczyzna w miarę jest bogata i to samo można w niej powiedzieć na kilka sposobów. Słucham radia i ktoś mówi o szkole obchodzącej zacny wielce jubileusz. Czy myślisz, że powiada: – Wasza szkoła należy do najstarszych szkół w Polsce?, a może: – Wasza szkoła jest jedną z najstarszych szkół w Polsce? Nie, on mówi: – Wasza szkoła należy do jednej z najstarszych szkół w Polsce! Wiem, że nie o takie wyzwolenie języka ci chodzi, nie takiej rewolucji artystycznej jesteś heroldem. „Język Faulknera w opowieści artystycznej o półgłówku nie jest i nie może być lepszy od języka samego półgłówka” – piszesz i o tego Faulknera właśnie chodzi. Czyż nie stąd ataki na twe tezy, że „sprzeciwnicy”, jak byś ich nazwał, nie dostrzegają, że w twej teorii równie ważny jak półgłówek jest Faulkner?
Zabrzmi to trochę naiwnie, lecz myślę – kończąc już apostrofę – że racji Henryka Berezy dowieść mogą sami pisarze, co byłoby – z uwagi na długi wdzięczności – spełnieniem moralnej powinności. Tych racji dowodzi już choćby Ryszard Schubert swą drugą powieścią Panna Lilianka. Pisze o nim Bereza: „Pisarz tej miary co Schubert musi mieć prawo do podziwaczenia, jeśli jest to mu do czegokolwiek potrzebne”. Na wiarę trudno być może zgodzić się z tym zdaniem. Lektura Panny Lilianki nie pozostawia jednak wątpliwości, że jest to zdanie prawdziwe. Jest to książka znakomita, a przy tym zadziwiająco prosta. O Trenta tre – debiucie Schuberta – miałem bardzo wysokie mniemanie, choć dla wielu była to książka niezrozumiała, grafomańska, wstrętna, obrzydliwa (i mnożyli inwektywy). Bereza pisze: „Pannę Liliankę przeczytać i zrozumieć w takim lub innym zakresie może niemal każdy, kto w ogóle potrafi cokolwiek czytać i cokolwiek rozumieć”. Moje wrażenia z lektury tej powieści są identyczne i mogę stwierdzić, że sformułowanie Berezy jest i tak dość łagodne.
Szkic Prawda języka poświęcony Schubertowi zamyka książkę Berezy, pora też kończyć jej omówienie, nazbyt impresyjne i chaotyczne. Życie krytyka, który angażuje się bez reszty w to, co jest jego zawodem i powołaniem, nie może być usłane różami. Myślę jednak, że Henryk Bereza ma świadomość tego, że ci, których czyta, uważają go za przyjaciela. Czegóż więcej może chcieć krytyk? Co piszę już nie jako recenzent, lecz jako ktoś, komu zdarzy się czasem napisać jakąś powieść czy opowiadanie.
Bohdan Zadura
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy