copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
WYPISKI
(31.10.1993, 4.11.1993, 6.11.1993, 8.11.1993, 9.11.1993, 10.11.1993, 13.11.1993, 14.11.1993, 17.11.1993, 21.11.1993, 24.11.1993, 25.11.1993, 26.11.1993, 1.7.1994, 1.8.1994, 4.8.1994, 24.10.1994)
(31.10.1993)
Wacław Tkaczuk, w swojej audycji (program II) mówił dziś o publikacji nie znanych wierszy Józefa Czechowieża w „Kresach” (nr 15), odwoływał się do komentarzy edytora, Tadeusza Kłaka.
Wiersze różne w charakterze i wartości, wiersz Warszawska noc maluje i komponuje społeczną polifonię miasta, wiersz Piłsudski może by nie zaskakiwał, gdyby nie data powstania, rok 1924.
Wacław Tkaczuk widzi w części pierwszej wiersza odę, w drugiej elegię.
Kategoria ody dobrze wydobywa niekonwencjonalność tekstu, kategoria elegii do tekstu może nawet nie pasuje.
W części drugiej przeważa nie elegijność, lecz kasandryczność (czy wręcz katastrofizm) –
(4.11.1993)
Andrzej Sosnowski, powtórna – po wczorajszej – lektura utworu Dry.
Wczorajsza bez żadnej wartości, wręcz szkodliwa.
Nie będę wiedział, czy gdybym dziś czytał Dry po raz pierwszy, wiedziałbym tak samo, że czytam narrację oniryczną.
Po wczorajszej rozmowie z Bohdanem Za durą moje natychmiastowe rozumienie oniryczności utworu nie jest już żadną przenikliwością.
Oniryczność Dry jest kunsztowna i perwersyjna.
Wszystkie trzy części narracji są snem o maturze, może tytuł Matura byłby lepszy niż Dry, choć nie ma to istotniejszego znaczenia.
Oniryczność narracji zmusza do uznania prawa do nielinearności narracyjnej, do sprzeczności, do nierealności i skłania do szczególnego rozumienia związków przyczynowo-skutkowych.
To prawda, o czym chciałem przekonać Bohdana Zadurę, że oniryzm nie likwiduje przyczynowości, ona ma jednak inną naturę, jest formą podmiotowej poznawczości.
To narratorowi potrzebne było szukanie motoru, żeby trafić do chłopskiej izby, więc to on – paradoksalnie – motor rozebrał lub ukrył, nie zaś ci, którym motor dał pod opiekę.
Przyczynowość oniryczna nie może mieć nic wspólnego z przyczynowością w powieści kryminalnej.
Światy tych dwóch rodzajów narracji istnieją w różnych galaktykach –
(6.11.1993)
Lidia Winniczuk (1905-1993), zmarła 31 października, nekrologi w „Życiu Warszawy” wczoraj (nr 259) i dziś (nr 260).
Pamiętam ją od roku 1948, na skutek skomplikowanych okoliczności i zewnętrznych przymusów zdawałem u niej egzamin za jednego z szesnastu współmieszkańców pokoju w domu akademickim na Placu Narutowicza.
Zachwyciła się moją znajomością łaciny, długo rozmawiała ze mną.
Wyszedłem od niej, z piątką w cudzym indeksie, jak zbity pies.
Od tego czasu nieraz o niej myślałem z żywą sympatią.
Rozmawiałem o niej kiedyś bardzo długo z Marianem Grześczakiem, on ją odwiedzał (była profesorem jego córki).
Szlachetność Lidii Winniczuk w stylu jeszcze przedwojennym –
(8.11.1993)
Jadwiga Maurer, kuriozalny artykuł Rodzynek na słońcu – „Polityka” 1993 nr 44 – przeczytałem z rozpędu i ze względu na fotografię Toni Morrison.
O laureatce Nagrody Nobla jest w tekście pół zdania (dosłownie).
Autorka pisze niepojęte rzeczy o twórczości Langstona Hughesa (1902-1967) i Richarda Wrighta (1903-1960).
Deklaruje się jako zwolenniczka literatury pozytywistycznej.
Na koniec zwierza się, że nie rozumie określenia „authentic Negro experience” i nie chce rozumieć. –
(9.11.1993)
Tadeusz Ritner, telewizyjnego Lata nie oglądałem wczoraj do końca nie dlatego, że przedstawienie złe.
Jest ono całkiem dobre, jest dobrą komedią prowincjonalności.
Dziwne, że u Czechowa kategoria prowincjonalności byłaby niestosowna.
U Ritnera, który jest dobrym pisarzem, jest konieczna.
Komediowość u niego nie zwietrzała, ma swoją podstawę w psychologii, w naturze ludzkiej.
Ucieszyłem się, że Joanna Szczepkowska jest dobrą aktorką komiczną.
Że też zapomniała o tym w Polowaniu na karaluchy –
(10.11.1993)
Elżbieta Szymańska, przyjechała po dziewiątej, była wzruszona, gdy jej dałem Pryncypia z dedykacją i pokazałem tekst o pani Olesi.
Powiedziała, że ten tekst czyta sobie w chwilach załamań –
(13.11.1993)
Marek Bukowski, opowiadanie Niech żyją agenci! – „Twórczość” 1993 nr 11 – jest narracją mistrzowską jak w powieściach Robiąc filmy (moja lektura maszynopisu 1986), Gry bez granic (moja lektura maszynopisu 1989) i Bądźcie gotowi zwariować (moja lektura maszynopisu 1993).
Drastycznej prezentacji i demaskacji poddaje się w utworze dzisiejszą świadomość polityczną w jej wyrazie kolokwialnym, potocznym.
Jest to świadomość synkretyczna, skomasowana, możliwe są w niej prawie jej wszystkie zastosowania w dwudziestym wieku.
Są one jak masa upadłościowa dwudziestowiecznych ideologii.
Ta masa stanowi ekwipunek dzisiejszych głów, a już szczególnie głów funkcjonariuszy polityki i żurnalistów.
Ich przedstawiciel i uosobienie jest narratorem utworu Niech żyją agenci! –
(14.11.1993)
Małgorzata Szpakowska, esej Levi-Strauss uporządkowany – „Twórczość” 1993 nr 11 – jak zwykle u Szpakowskiej imponujący solidnością.
Do uporządkowania niewątpliwie doszło, trochę brak stosunku do Levi-Straussa po uporządkowaniu.
Chyba Szpakowska nie chce dopowiadać, jak widzi ograniczenia tego, co Levi-Strauss osiągnął.
Nie chce mówić o zawodności poznawczej strukturalizmu (i w ogóle nauk humanistycznych) –
(17.11.1993)
Tadeusz Różewicz, wiersz bez tytułu – „Twórczość” 1993 nr 11 – nie zrobił na mnie wrażenia, gdy na promocji czytał go Jerzy Lisowski.
Wiedziałem, że nastrój na promocji nie jest dla tego wiersza.
Dziś – przy kolejnej lekturze – wiersz poruszył mnie do głębi.
Ten wiersz jest zapisem onirycznym i utworem wielkiej poezji.
Jest w nim najstraszniejsza z możliwych wizja starości, wizja umierania.
Oniryzm oznacza w tym wierszu bezwzględność prawdy, bezwzględność aksjologiczną.
Do końca jesteśmy, kim jesteśmy.
„Mutantem hieny i lisa”.
Biegniemy, lecimy do grobu, nie mamy żadnej władzy nad tym biegiem.
Budzimy się „z ustami pełnymi piachu”.
Budzimy się w grobie, ale budzimy.
Słowa Różewicza niczego nie orzekają i orzekają wszystko –
Promocja „Pryncypiów”, Bohdan Zadura i Andrzej Sosnowski zadzwonili przez domofon po czwartej.
Po drodze kupiłem kwiaty dla pani Ewy Rakowieckiej.
Byłem w kawiarni Czytelnika o wpół do piątej, przyszła akurat pani Zofia Okrasińska.
Na uroczystości zebrało się ponad trzydzieści osób, zagaił Jerzy Lisowski.
Zygmunt Kubiak wygłosił wspaniałe przemówienie, mówił o Pryncypiach z uznaniem i ze stosownym dystansem.
Zbigniew Zapasiewicz czytał Jołopizm, Służbizm, Życie i Pisanie jak szatan.
Słuchano tekstów znakomicie.
Moje przemówienie (tekst improwizowany) bardzo chwalono, po części oficjalnej podpisałem kilkanaście egzemplarzy Pryncypiów.
(21.11.1993)
Bohdan Zadura, w pięknym wstępie do swojego wyboru wierszy Józefa Czechowicza – Poezje, Wydawnictwo Lubelskie 1988 – Zadura z wielką rzetelnością pisze o swoim skomplikowanym stosunku do jego twórczości.
Rzetelność w istotnym punkcie musi rekompensować okolicznościowość w nieistotnym, w komplementach wobec autora Traktatu poetyckiego.
Komplementacyjność wobec Czesława Miłosza ma jedno, najważniejsze, usprawiedliwienie, datę pod wstępem: „1 czerwca 1981” –
(24.11.1993)
Andreas Vollenweider (ur. 1953), radiowej transmisji koncertu z Sali Kongresowej (program I) chciałem posłuchać na próbę.
Muzyka na harfie wciągnęła mnie, ma w sobie szlachetność, jest bogata (poprzez aluzje do różnych rodzajów muzyki).
Niezwykłą klasę reprezentuje wokalistka, urok jej śpiewu jest równy urokowi muzyki na harfie.
W muzyce Vollenweidera jest wiele z jazzu, ale jeszcze więcej z różnych rodzajów muzyki egzotycznej.
Tych powiązań nie potrafię nazwać, ale, na szczęście, nie muszę –
(25.11.1993)
Thomas Bernhard, dyskusja literacka Jacka St. Burasa, Krystiana Lupy, Anny Milanowskiej i Małgorzaty Sugiery, opublikowana pod tytułem Wirus Bernharda i szkic Małgorzaty Sugiery Papuga Kanta, czyli Bernhard – „Dialog” 1993 nr 4 – mają charakter czysto akademicki.
Jedynie u Krystiana Lupy widać, że pisarstwo Bernharda stanowi dla niego przedmiot doświadczenia wewnętrznego.
Formułowane w rozmowie i w szkicu kwestie intelektualne będą nieraz jeszcze rozważane, powtórzyłbym jednak i nawet udobitnił swój pogląd, że dramaturgia Bernharda nie jest równoważna z jego prozą i to niezależnie od tego, jak doniosła jest funkcja dramaturgii w całości jego pisarskiego dzieła.
Dramaturgia Bernharda nie kojarzy się w żaden łatwy sposób z teoriami polifonii u Bachtina, ten pomysł interpretacyjny wymagałby wielu skomplikowanych kombinacji.
Nie porównywałbym dramaturgii Bernharda z dramaturgią Becketta, porównywalne są może dzieła pisarskie Bernharda i Becketta w swoim całokształcie.
Takie porównanie zakładałoby jednak istnienie wyraźnej wizji dzieła jednego i drugiego pisarza.
Wizja dzieła Becketta może istnieje, na wizję dzieła Bernharda trzeba będzie jeszcze długo czekać –
(26.11.1993)
Szkic Grzegorza Niziołka Kalkwerk: do wnętrza głowy – „Dialog” 1993 nr 4 – jest przejawem lupologii (od Krystiana Lupy), nie zaś bernhardologii.
Można sobie wyobrazić zainteresowanie relacją tej pierwszej do drugiej, ale autora to nie interesuje.
Dla tej relacji najważniejszy jest pomysł Krystiana Lupy, żeby ideę studium Konrada spełnić sposobem onirycznym.
Ten pomysł może być przeciw Bernhardowi, może być wobec niego neutralny, może być próbą interpretacji prozy Bernharda przez jego dramaturgię.
Wszystko zależy od tego, jakie jest to oniryczne spełnienie, jaką filozofię oniryzmu wyraża.
Niektóre jej (filozofii) postacie są dla Bernharda z gruntu obce.
Relacje między świadomością i nieświadomością, między jawą i snem (jeśli przez jawę rozumieć poznanie przez rozum, przez sen poznanie przez wyobraźnię) mogą być ważne dla interpretacji pisarstwa Thomasa Bernharda –
(1.7.1994)
Tomasz Burek, w szkicu Co jest jeszcze do odkrycia w Iwaszkiewiczu? – „Twórczość” 1994 nr 7 – jest wyraźna sugestia, że do odkrycia jest „biegun konwersji, idea odrodzenia, pragnienie jakiegoś oczyszczającego zwrotu, jakiegoś nowego początku”.
Zgoda na stałą obecność w Iwaszkiewiczu czegoś takiego, ale to istnieje razem ze swoim przeciwieństwem.
Trwałą zasadą u Iwaszkiewicza jest dramatyzm przeciwieństw.
Aż dziw, że nie pierwsza i nie najważniejsza jest u niego twórczość dramatyczna.
Dramat egzystencjalny i twórczy Iwaszkiewicza rozgrywa się pośród żywiołów liryki i epiki i może pośród nich się wyczerpuje, w dramaturgii występuje może tylko powtórzenie tego zasadniczego dramatu.
Nie wierzę, żeby u Iwaszkiewicza możliwa się stała wolność od istnienia w sprzeczności, żeby on mógł być albo metafizykiem, albo materialistą.
Pisarzem jednej wiary, jednej filozofii –
(1.8.1994)
Powstanie Warszawskie, od wielu dni rocznicowa orgia słowa poetyckiego, słowa wspomnieniowego, słowa dokumentalnego sprzed półwiecza.
Odczuwam w reakcji na to słowo rozdrażnienie.
Obca mi jest jego gimnazjalna, sienkiewiczowska, harcerska infantylność.
Żadnego odzewu nie znajduje we mnie słowo warszawskich poetów czasu powstania, niekiedy ukłuje jedynie jakieś słowo Tadeusza Borowskiego.
Wszelki „duch walki” nie jest duchem poezji, bywa nim czasem duch desperacji wojennej lub rewolucyjnej.
Duch desperacji musiał tkwić w nich wszystkich, jak tkwił we mnie w roku 1944.
Nie dano mu głosu.
Desperacja była sprzeczna z rycerską maskaradą, z gimnazjalnym fasonem.
Desperacja była u Niemców, oni już w nic nie wierzyli, nie śpiewali piosenek, wykonywali z rozpaczliwą obojętnością wojenne dzieło zbrodni.
Z kamiennym sercem zabijali kobiety i dzieci –
(4.8.1994)
Leopold Buczkowski, Grząski sad (1943-1944) i Powstanie na Żoliborzu (1944) – „Ex Libris” nr 57, sierpień ’94 – robią razem potężniejsze wrażenie niż samo Powstanie na Żoliborzu („Regiony” 1992 nr 3-4).
Podobno istnieje jeszcze zeszyt trzeci dziennika Buczkowskiego (nie do opublikowania ze względów rodzinnych).
Artystyczna waga dziennika Leopolda Buczkowskiego jest dziś – rok 1994 – absolutnie niewyobrażalna, Buczkowski daje zapis doświadczonego końca świata.
Koniec świata wypełnia całą przestrzeń istnienia, istnieje tylko on.
„Dookoła moc trupa ludzkiego, biegnę przez trupy, po trupach – biegnę i nie wiem dokąd”, w tym zdaniu, jeśli mu artystycznie uwierzyć, a nie uwierzyć mu nie sposób, jest siła apokaliptyczna.
Ono (zdanie) absolutyzuje śmierć.
Śmierć wypełnia świat, śmierć ludzi, zwierząt, rzeczy, pojęć, myśli.
Buczkowski nie złorzeczy Bogu, kulturze, historii, Boga, kultury, historii nie ma.
Dzieło śmierci dzieje się samo, nie ma nic oprócz niego.
Ono pulsuje jak w grzęzawisku w ciałach, w rzeczach, w myślach, w uczuciach.
Prawda tego stanu rzeczy w słowach Buczkowskiego jest absolutna.
Słowa zostały u niego jak kartofle obrane z możliwości kłamstwa.
One są nagie, gołe, świecą białym światłem kości, które się wyzwoliły od zgnilizny –
(24.10.1994)
Wincenty Burek, Jarosław Iwaszkiewicz, Korespondencja Wincentego Burka i Jarosława Iwaszkiewicza z lat 1945–1963 – „Regiony” 1994 nr 2 i nr 3 – ma urodę i bezsporną ważność.
Największa jej niespodzianka: atrakcyjna literackość listów Wincentego Burka, on sprostał tak wielkiemu epistolografowi jak Jarosław Iwaszkiewicz.
Obydwaj popisują się przed sobą staroświecką prowincjonalnością stylistyczną, ich związki z tym stylem są różne.
Można by pomyśleć, że Burek jest prowincjonalny naturalnie i spontanicznie, że Iwaszkiewicz pod prowincjonalność podszywa się dla żartu.
W rzeczywistości to Burek żartuje albo – lepiej – autoironizuje, Iwaszkiewicz natomiast zdaje przed Burkiem egzamin z prowincjonalności całkiem serio.
W rezultacie jest to partnerska zabawa korespondencyjna o wielkiej urodzie, która nie kłóci się wcale z praktycznymi funkcjami korespondencji.
Iwaszkiewicz ma swoje sprawy do załatwienia poprzez Burka, Burek swoje lub sandomierskie poprzez Iwaszkiewicza.
Obydwaj wiedzą w czym rzecz, obydwaj z dobrym wzajemnym wyczuciem nie chcą nagiej użyteczności.
Burek poprzez pisanie listów literackich zyskuje świadomość, że mu pióro nie rdzewieje. Iwaszkiewicz ćwiczy jeszcze jedną ze swoich sprawności literackich świadom jej znaczenia.
W ich korespondencji nie ma nic wymuszonego, nic niepotrzebnego.
Pisują do siebie dwaj ludzie suwerenni, wzajemnie sobie życzliwi, wzajemnie się szanujący, ich długotrwały kontakt korespondencyjny jest w najlepszym gatunku, ma w sobie niespotykaną dziś szlachetność –
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy