Zanim dostałem pokój w Domu Literatury, księga Henrykowska, Twórczość 10/2006

copyright © „Twórczość” & Piotr Czerniawski, Adam Wiedemann, Grzegorz Robakowski

 

ZANIM DOSTAŁEM POKÓJ W DOMU LITERATURY
z Henrykiem Berezą rozmawiają Piotr Czerniawski i Adam Wiedemann
(fragmenty)

PIOTR CZERNIAWSKI: Jak wyglądało zbliżanie się wojny w Skierniewicach? Zbliżanie się wojny w Warszawie mogło być wyczuwalne, tak mi się przynajmniej wydaje, gazety, lepszy dostęp do informacji…

HENRYK BEREZA: Ja o tej szczególności napomknąłem w tekście o monografii Germana Ritza o Jarosławie Iwaszkiewiczu (ten tekst jest w Epistołach). Są to dwa czy trzy akapity poświęcone temu, jak przeżywałem powstanie warszawskie. Oczywiście to jest bardzo schematyczny opis, sytuacja była nieskończenie bardziej dramatyczna, skompli­kowana. Wojna zaczęła się dla mnie l września 1939 roku obowiązkiem odstawienia roweru. Ponieważ została ogłoszona mobilizacja, jeśli coś takiego rozumiecie, mobili­zacja rowerów. Trzeba było wszystkie rowery odstawić. Potem się okazało, że tylko głupi odstawili, ale ja w każdym razie poszedłem z rowerem, stałem przez cały dzień w ogrodzie willi, która potem była siedzibą gestapo. Oddałem rower, właściwie niemal popłakując, bo był piękny, kosztował sto złotych przed wojną, znaczy on był piękny nie według dzisiejszych kryteriów urody rowerowej, w każdym razie była to balonówka, solidna, i byłby mi potrzebny do jeżdżenia do gimnazjum, do którego zdałem parę mie­sięcy wcześniej egzamin. Gdy ten rower oddałem, to był alarm i mniej więcej w odle­głości stu metrów od tego ogrodu, w którym się to odbyło, po przejściu przez most na rzece – nie Rawce, tej która jest rzeką w moich snach, tylko nad Łupią albo Skierniewką, bo dwie nazwy ma ta rzeczka – przeżyłem pierwszy nalot. Trzeba było się skryć w drewnianym budynku, który zawsze mi się wydawał okropny, chociaż teraz, przed paroma laty, gdy pokazywałem to Renacie i Januszowi Drzewuckim, którzy mnie obwozili po tamtej okolicy, to wszyscy troje zachwyciliśmy się tym starym domem, który się zachował. Wtedy wydawał mi się straszny, i w bramie tego domu, na podwórku, przeżyłem ten pierwszy nalot. Ale koniec świata to nie był 1 września, tylko 3 września, 1 września to był piątek, a 3 września niedziela i wtedy ja jeszcze w domu urodzenia, tzn. na peryferiach Skierniewic, czy nawet poza Skierniewicami, przeżyłem to, co było dla mnie końcem świata. Myśliwce i bombowce przelatywały niemal nad głowami, mówię tu coś, co fachowiec zakwestionuje, aleja miałem takie wrażenie, że bombowce są tuż nad głową; wtedy właściwie było największe w czasie całej wojny bombardowanie Skier­niewic, zbombardowano linię kolejową, pociągi na kolei, zbombardowano kościół (tam nawet moi krewni byli wtedy) i nie cały kościół, ale fasada została zniszczona. I podpa­lona została cała dzielnica żydowska w Skierniewicach, dzielnica to jest takie dzisiejsze słowo, to dotyczyło pewnych fragmentów Skierniewic, pewnych ulic typowo żydowskich, gdzie właściwie tylko ludność żydowska mieszkała i właśnie to (nie sądzę, żeby to był przypadek) zostało spalone. Aleja nawet nie byłem przy tym pożarze, ja byłem na peryferiach, nie słyszałem nigdy takiego łomotu samolotów, tylu samolotów, to było zdaje się czterdzieści albo więcej. Potem w czasie wojny były setki samolotów. Przela­tywały w drodze nad Rosję albo z powrotem. Ale wtedy było kilkadziesiąt samolotów i to było tak, że człowiek właził ze strachu w ziemię. To było po rozmowie z podporucznikiem, znaczy po rozmowie, której nie było, o moim wierszu. A w wierszu była właści­wie jasno postawiona sprawa, że będziemy za parę dni w Berlinie. To są, powiedzmy, te pierwsze dni, pierwsze trzy dni wojny 1939 roku, a właściwie mógłbym opowiadać o całym tym miesiącu, włącznie do tych, kiedy wojsko polskie uciekało po bitwie nad Bzurą.
Nie wszyscy uciekali przed Niemcami, ale przynajmniej moja rodzina uciekała. Była to jednodniowa ucieczka. Dotarliśmy mniej więcej piętnaście kilometrów od Skierniewic, to było takie biwakowanie w lesie, jednocześnie jeden z braci wypuścił się paradoksalnie w drogę powrotną, trudno nawet wytłumaczyć, dlaczego to zrobił, ale było to decydujące, mianowicie on wrócił, a tam w opuszczonym domu spotkał się ze stryjem z Łodzi, który przyjechał do córek i do żony, które z nami mieszkały. To zadecydowało o tym, że już w nocy wracało się z wojennej wycieczki. Inną trasą, bo oczywiście nie można było tą szosą wracać, to ja dobrze pamiętam, to było wielkie przeżycie, ten widok nieskończoności, tak to odczuwałem, nieskończoności wozów, rowerów, ludzi z tobołkami, uciekających pewnie z Poznania, z okolic Poznania, w tamtych dniach. To było tak, to mi się kojarzyło z opisem ucieczki przed Rewolu­cją Francuską z Hermana i Doroty Goethego, to mi się później skojarzyło z opi­sami Włodzimierza Odojewskiego ze Zmierzchu świata, z tej jego książki, właściwie najlepszej z okresu popaździernikowego. W jednym z opowiadań, właściwie w jednej z tych narracji jest opis tego nieskończonego ciągu uciekinierów, bo to było niezwy­kłe, dla mnie to było właśnie takim fundamentalnym doświadczeniem, ta masa ludzi w ucieczce z resztkami czy szczątkami dobytku. To było to najważniejsze. Niesamowitość tej drogi powrotnej; szosą nie można było wracać, trzeba było wracać okręż­nymi drogami, przez lasy, bo przecież nie można było iść przeciw fali uciekinierów z całej Polski, z całej połowy Polski.

ADAM WIEDEMANN: Powstanie warszawskie obserwowałeś, by tak rzec, z oddalenia. Jak odbierałeś to, co się tam działo?

H.B.: Był chyba taki wypisek związany z którąś rocznicą powstania warszawskiego, myślę, że była to jakaś rocznica okrągła, może było to w 1994 roku i to jest niezwy­czajne w Wypiskach, bo nie dotyczy literatury, tylko pewnego faktu z mojej biografii. Zwykle w takich typu konfesyjnego tekstach unikam rozbudowanych wersji, wy­dobywam jakieś zasadnicze elementy, zresztą te zasadnicze elementy powtórzą się w Epistołach w tekście o monografii Germana Ritza o Jarosławie Iwaszkiewiczu. Ja myślę, że nawet nie potrafiłbym opowiedzieć grozy tego drugiego półrocza 1944 roku, wspominałem już o tym, że była właściwie z dnia na dzień możliwość taka, że przyj­dzie rozkaz dla AK, żeby wyruszać do Warszawy, a jednocześnie byłem… To dosyć trudne jako rzecz informacyjna, w każdym razie istniała taka sprawa, że Niemcy przy budowie rowów przeciwpancernych, w ogóle linii obrony w 1944 roku, gdy cofali się (wojna właściwie toczyła się już na polskich terenach), organizowali w najrozmaitszy sposób siłę roboczą do budowy tych wszystkich urządzeń wojennych i jed­ną z form były kontyngenty ludności, powiedzmy, miasto takie jak Skierniewice mu­siało wystawić trzy tysiące ludzi dziennie, wieś sto czy dwieście osób dziennie i było obojętne, kto i w jaki sposób zostanie do robót przymuszony. Wymyślili formę, która prawdopodobnie była bezprawiem z punktu widzenia prawa wojennego, miano­wicie brali z rocznika. Nie pamiętam dokładnie, czy to dotyczyło kilku roczników, czy tylko rocznika mojego, tzn. rocznika przy skończonych siedemnastu latach, nie wiązało się to z formą jakiegoś skoszarowania, ale ludzie z tego rocznika musieli się stawiać codziennie w określonym miejscu, w określonym punkcie do robót. Mnie właśnie ten obowiązek obejmował. Wiązało się to przy mojej jakiej takiej znajomości języka niemieckiego z pełnieniem funkcji tłumacza, bo Niemcy z Organizacji Todta musieli się jakoś porozumiewać z ludźmi. Oni byli dość podejrzani, jeśli chodzi o pochodzenie, ale nawet jeśli orientowali się w polszczyźnie i znali język, to raczej nie chcieli tego ujawniać. Więc ja byłem tłumaczem przy tych robotach, powiedzmy przy budowie bunkrów, wykopów, przy betonowaniu itd., ale doszło do pewnych in­cydentów, które spowodowały, że mnie funkcji tłumacza pozbawiono, a nawet dosta­łem w mordę od Niemca, po prostu nie wiem, jak to się stało; albo sobie wymyślił coś, albo źle go przetłumaczyłem, w każdym razie doszło do takiego incydentu i ja potem byłem nawet do cięższych robót przeznaczany. Jedno coś takiego pamiętam jako niebywałość, mianowicie w pierwszej połowie listopada odbywało się betonowanie bun­kra, bardzo blisko dzisiejszej stacji Skierniewice-Rawka, nie wiem, czy była taka ko­nieczność technologiczna, czy dzisiaj się to zmieniło, w każdym razie praca przy be­tonowaniu bunkra nie mogła być przerwana, ona trwała tyle, ile było trzeba, by wybe­tonować całość i właśnie jakiegoś listopadowego dnia mnie przypadła taka robota. Musiałem czerpać wodę z Rawki, stojąc na małej platformie, i kubeł podawać innym, i był taki łańcuch, powiedzmy, pięćdziesięciu osób, które podawały kubeł z wodą z ręki do ręki, a potem już tam mogły dojeżdżać wozy, w każdym razie ta woda była kilkaset metrów czy pół kilometra dowożona. I pamiętam taką zgrozę, że pracowałem właśnie w ten sposób, czerpiąc kubłem wodę i podając, przez dwadzieścia cztery go­dziny, tzn. do świtu następnego dnia, byłem tak zmęczony, że jak to się skończyło, to – w listopadzie – zrzuciłem łachy i wszedłem do wody, żeby zmyć z siebie to wszyst­ko, to było niezwykłe dla mnie przeżycie. Ale opowiadam o tym po to tylko, żeby pokazać, na jak różnych planach to wszystko się rozgrywało. To akurat dotyczy listo­pada 1944 roku, ale to, o czym ty mówisz, dotyczyło sierpnia tego samego roku, kiedy Rawka wylała i zalała całą dolinę, to, co w moich snach się nazywa „moja dolina Rawki”. Ta rzeczka szerokości tego pokoju, albo niewiele więcej, była rzeką niemal kilometrowej szerokości. Ja nigdy przedtem nie widziałem morza i ta mała rzeczka wydawała mi się prawie jak morze. Rzeczywiście woda na przestrzeni tej doliny może miała metr, półtora metra głębokości, ale ja przepłynąłem całą tę rzekę i właściwie byłem sam, tego nawet nie umiem wytłumaczyć, dlaczego właściwie nikogo nie wi­działem. I myślałem wtedy, że się utopię nie w sensie zamysłu, tylko znajdę się w takiej sytuacji, że już nie będę mógł dopłynąć z powrotem, czy w jakiś sposób się uratować. Tak więc to lapidarne jedno czy dwa zdania w moim wypisku miały dla mnie dość dramatyczny sens. Tak myślę, że tak to wyglądało, nie chcę powiedzieć, że chciałem popełnić samobójstwo, tylko należałoby to nazwać, liczyłem na łaskę śmier­ci. Tak na pewno było.

A.W.: Ale właściwie dlaczego, to było po samym wybuchu powstania, tak?

H.B.: No, to działo się, nie umiem tego dokładnie określić, raczej tak przed 20 sierpnia albo w połowie sierpnia, tego dokładnie nie pamiętam, ale to było związane z tym, co już dawałem wam do zrozumienia: bezpośrednie, jeśli nie uczestnictwo, to bezpośred­nia obserwacja tego, co się wiązało z powstaniem warszawskim. Mówię o bunkrze, który był budowany przy dzisiejszej stacji Skierniewice-Rawka. Bo to była ta kolej, którą jechały transporty jeńców, transporty rannych, i to wszystko właściwie było na oczach, to się widziało i w tym się jakoś uczestniczyło, tak jak, powiedzmy, w nocy słuchało się kanonady artyleryjskiej, która tam była słyszalna. Potem fale wszelkiego typu uchodźców z Warszawy, uchodźców dobrowolnych, którzy nie chcieli przez Prusz­ków, tylko wydostawali się, jeżeli mogli się wydostawać. Właśnie ci wiezieni czy wy­wożeni do Niemiec ranni i chorzy uczestnicy powstania, których np. w głównych Skierniewicach wykradano z transportu. I wśród tych ludzi wykradzionych z transportu była, jak się potem okazało, bo oczywiście nie wtedy, kiedy ich wynoszono z transportu, Maria Rodziewiczówna. Stąd to moje zdanie, które czasami powtarzam, że „byłem jedynym literatem in spe na pogrzebie Marii Rodziewiczówny w Żelaznej pod Skiernie­wicami”. Bo byłem wydelegowany jako uczeń kompletów gimnazjalnych i najlepszy polonista na pogrzeb Marii Rodziewiczówny i uczestniczyłem w tym pogrzebie. Z całą pewnością tam nie było nikogo, kto by reprezentował literaturę polską. Słysza­łem wszystkie przemówienia, przemawiali głównie ziemianie, w pierwszym etapie Rodziewiczówna została przeniesiona na teren browaru skierniewickiego milionera Strakacza. A był to taki człowiek z awansu, milioner w kategoriach przedwojennych, miał własne majątki i bardzo dobre stosunki z ziemiaństwem. W Żelaznej została pochowana i dopiero po kilku latach, już w czasie moich studiów, została ekshumowana i odbył się drugi pogrzeb na Powązkach w Warszawie.

P.CZ.: Jak się dla ciebie skończyła wojna?

H.B.: Ona się skończyła właściwie jak gdyby bez wydarzeń i natychmiast na tym tere­nie, który był, jak to się mówiło, wyzwolony. To znaczy, ja nie umiem dokładnie powiedzieć, ale przypuszczam, że to już było na początku lutego, kiedy otwarta zosta­ła szkoła. Czyli ja z tajnych kompletów znalazłem się w szkole, jeszcze według takiej organizacji przedwojennej (tzn. cztery klasy gimnazjum i dwie liceum). Pozdawałem egzaminy, tak że w tych pierwszych miesiącach, a miesiąc po faktycznym zakończe­niu wojny w maju, zrobiłem tzw. małą maturę, tak się to nazywało. Ukończenie czte­roklasowego gimnazjum było nazywane małą maturą. Oczywiście tutaj tak jak dla was to byłaby istotna sprawa, że szkołę średnią wtedy kończyło bardzo niewielu lu­dzi, nie tylko na skutek tego, że w czasie okupacji oficjalna nauka w szkole średniej (poza szkołą handlową, o czym mówiłem przedtem) nie była dostępna, to jeszcze i z tak zwanych względów społecznych szkoły średnie były w Polsce międzywojen­nej elitarne i matura przedwojenna była, wydaje mi się, czymś równym magisterium na uniwersytetach, powiedzmy, nie tuż po wojnie, ale parę lat później.

A.W: Jak przyjąłeś wyzwolenie przez Armię Czerwoną jako żołnierz AK?

H.B.: Były tutaj niejasności, jak gdyby, wstępując do AK, składało się przysięgę, było się jak gdyby zobowiązanym do posłuszeństwa rozkazom, a sprawa była niejasna, nie wiem, w jakimś momencie rząd londyński czy władze AK dały taką jak gdyby dys­pensę od przysięgi. Ale tutaj oczywiście że była niejasność, mnie zdumiało w szkole, w której się znalazłem po tym, czego doświadczyłem, tzn. doświadczyłem znacznie więcej, niż tutaj mogę skrótowo i tak dla jakichś względów opowiadać, doświadcze­nia dotyczyły różnych zakresów, różnych sfer i w każdym razie miałem w szkole poczucie absolutnej niestosowności wobec mnie, że tutaj można wydawać polecenia albo traktować jak dziecko człowieka, który przeżył to, co przeżył, i to nie było tylko moje odczucie, ale odczucie wszystkich kolegów, bo to byli chłopcy, którzy, jak wczoraj powiedziałem, przychodzili z rewolwerami w kieszeni i wszystko tutaj było możliwe, wszystko mogło się zdarzyć. Wszyscy traktowali to jako co najmniej niestosowność w stosunku do dorosłych ludzi, którzy nagle musieli być prawie dziećmi.

A.W.: Co robiłeś po małej maturze?

H.B.: Mała matura to tylko wskazywała albo na rezygnację z dalszej edukacji, albo na wybór liceum Prusa, skrót długiej nazwy, Liceum imienia Bolesława Prusa. Były dwie możliwości – liceum fizyczno-matematyczne i liceum humanistyczne. Oczywiście wybrałem liceum…

A.W.: P.CZ.: …fizyczno-matematyczne!

H.B.: Brałem to nawet pod uwagę, wybrałem liceum humanistyczne i powiedzmy na klasę maturalną, która liczyła mniej więcej cała w obydwu tych wersjach poniżej trzy­dziestu osób, humanistów było pięciu albo sześciu, reszta to byli matematycy, bo to się wiązało z późniejszym wyborem studiów, po humanistycznym właściwie trzeba było, czy można było studiować kierunki humanistyczne, a politechnika, medyczne i rozmaite inne specjalności wymagały liceum albo przyrodniczego, bo były i takie, albo fizyczno-matematycznego.

A.W.: A do Warszawy kiedy się przeniosłeś?

H.B.: No właśnie tak jakbym się nie przeniósł, dlatego że studia rozpocząłem w 1947 roku i nawet udało mi się dostać, co nie było łatwe, pokój w domu akademickim, w tym olbrzymim, chociaż teraz to nie jest olbrzymi, ale wtedy w Warszawie powojen­nej tak się myślało, w domu akademickim przy placu Narutowicza. Ale pokój, który dostałem, był szesnastoosobowy, nominalnie, a faktycznie był dwudziesto- a nawet trzy­dziestoosobowy. Dla mnie to było bardzo ciężkie doświadczenie i oczywiście, jeżeli sytuacja mnie zmuszała, że nie mogłem jechać do Skierniewic, to spałem na swoim łóżku w tym szesnaste- czy dwudziestoosobowym pokoju. Ale ponieważ było oczywi­ste, że moje łóżko jest wykorzystywane przez innych, to właściwie wolałem dojeżdżać. Chociaż jazda w jedną stronę wtedy trwała co najmniej dwie godziny. A przy nieodpo­wiedniej pogodzie, przy jakichś komplikacjach komunikacyjnych to można było jechać pół dnia w jedną stronę, tak to wyglądało po wojnie. Doszło do tego jeszcze i to, że nie udały mi się próby znalezienia zajęcia w Warszawie, próbowałem w redakcjach, w ga­zetach właściwie, ale jakoś nigdy nie udało mi się przypaść do gustu; robiłem próby zdobycia korepetycji w Warszawie, nawet odbyłem rozmowę z dyrektorem Liceum Władysława IV na Pradze, który prawdopodobnie osłupiał, gdy mu mówiłem, że w Skierniewicach dawałem lekcje całym klasom i w całych kompletach, z kilku przed­miotów, z matematyki, z łaciny, z niemieckiego i w ostateczności z polskiego, prawdo­podobnie wziął mnie za hochsztaplera albo za idiotę. W każdym razie rozmowa skoń­czyła się tym, że dostanę odpowiedź w późniejszym terminie. W rezultacie (pomijam jakieś inne motywy) studiowałem, dojeżdżając do Warszawy i kontynuując s woj ą pracę korepetytorską w Skierniewicach i zastępstwa w różnych szkołach. Zastępstwa np. brałem i w Szkole Handlowej, tej, w której uczyłem się w czasie okupacji, i w Liceum Prusa; to mogły być tylko zastępstwa, ale na zastępstwa mnie przyjmowano. Przez pół roku zastępowałem polonistkę w Liceum Żeromskiego w Żyrardowie, tam to byłem prawie normalnym nauczycielem i nawet proponowano mi etat, ale tymczasem zaczęła się moja praca literacka i wtedy mnie już to przestało interesować.

P.CZ.: No właśnie, jak się zaczęła?

H.B.: No właśnie, zaczęła się chyba w ten sposób, że Stefan Żółkiewski, który był po­stacią numer jeden w powojennej polonistyce, bardzo dbał o swoich studentów z Uni­wersytetu Łódzkiego, gdzie w czasie „Kuźnicy” pełnił funkcję profesora. Właśnie dwie takie polonistki, które były jego studentkami, Maria Żmigrodzka i Maria Janion, robiły dział literacki tygodnika „Wieś”, którego redaktorem naczelnym był Jan Alek­sander Król (potem wyemigrował do Kanady, w każdym razie do Ameryki). I one, tak jak cała ich późniejsza działalność dowiodła, były szalenie ambitne i chciały dział literacki tego dość podłego pisma postawić bardzo wysoko, no i tam debiutowało wiele osób – Hanna Kirchner, Helena Zaworska, chyba Jacek Trznadel, Ryszard Przybylski i całe mnóstwo innych. Ponieważ ja rozpowiadałem o tym, że mam jakieś za­mysły (bliżej nie określone) literackie, więc doszło to do tych dwóch pań, zwłaszcza do Marii Żmigrodzkiej, która mnie zaprosiła na rozmowę, zrobiła propozycje recenzyjne, pierwszy tekst o niemieckim pisarzu Willim Bredlu został, no, prawie entuzja­stycznie przyjęty, w każdym razie dochodziły do mnie takie opinie, że obydwie redak­torki podawały mnie jako przykład dla innych, że to jest facet, który umie pisać i wie, jak się to robi. Ale moja współpraca z „Wsią” trwała właściwie krótko. Już po kilku publikacjach zostałem zauważony i zasypany propozycjami właściwie wszystkich pism literackich. Otrzymałem propozycje z „Twórczości” i „Nowej Kultury”. Od samego początku współpraca z „Twórczością” była jak gdyby najatrakcyjniejsza dla mnie, chociaż chodziło oczywiście o „Twórczość” Ważykowską, w której zastępcą redakto­ra naczelnego, czyli zastępcą Adama Ważyka, i kierownikiem działu krytyki była po­lonistka ze Lwowa, Barbara Rafałowska, osoba, jeśli chodzi o krytykę literacką, pierw­szoplanowa podówczas, chociaż nic przedtem nie pisała, i potem chyba też nie. W każdym razie ona otrzymała funkcję kierownika pracowni literatury współczesnej w IBL, prowadziła też wykłady na uniwersytecie. Ja myślę, że takim podległym kry­tykiem, i to podległym konkretnie właśnie pani Barbarze Rafałowskiej, byłem może przez rok. Nie miałem żadnego doświadczenia, żadnych kontaktów literackich, jesz­cze właściwie mieszkając nadal w Skierniewicach i kończąc studia w Warszawie, nie orientowałem się, jak to w ogóle może być, jak to wszystko wygląda. Pani Rafałow­ska na przykład (dość szybko się temu przeciwstawiłem) korygowała teksty, dobrze jeśli z moim udziałem, wprowadzając obowiązującą terminologię. Pamiętam konkretny przypadek, że mówiłem czy pisałem o realizmie społecznym u Nałkowskiej, a pani Rafałowska wytłumaczyła mi, że marksistowska teoria literatury takiego terminu nie uznaje, że może być tylko jedno określenie w stosunku do Nałkowskiej: realizm kry­tyczny i wpisywała do tekstu realizm krytyczny.
Zostałem dość szybko przyjęty do Związku Literatów. Wtedy istniała instytucja kan­dydata na członka ZLP, zostałem na samym początku 1952 roku członkiem kandydatem, to dawało właściwie wszystkie prawa członkowskie prócz prawa wyboru do władz. Insty­tucję kandydata do ZLP zlikwidowano na fali października, kandydatów albo skreślając, albo dając im prawa członków zwyczajnych. W każdym razie ta moja edukacja literacka postępowała dosyć szybko i moje pisanie po tych wstępnych tekstach stawało się coraz to samodzielniejsze, nauczyłem się wymijać obowiązkową terminologię, co już, powiedz­my, im bliżej października, tym było łatwiejsze. Ja np. już mogę powiedzieć o tekstach z roku 1954, a może nawet z drugiej połowy 1953, że one były zupełnie wolne od obowią­zującego języka, a wszystko jak gdyby stało się klarowne od 1955-56 roku. Wtedy sam z siebie, a także poprzez powszechnie znaną historię moich związków z Markiem Hłaską, stałem się w sensie literackim (nie politycznym, ściśle czy bezpośrednio politycznym) człowiekiem z nazwiskiem poniekąd. Nie wiem, jakiego słowa użyć, kimś w każdym razie znanym i kojarzonym z określoną postawą literacko-artystyczną.

A.W.: Kto był pierwszym pisarzem którego poznałeś?

H.B.: Trudno uchwycić ten moment; na zebraniach sekcji prozy, bo tak się to nazywało, sekcji prozy oddziału warszawskiego bywali wszyscy pisarze, jacy podówczas w Warszawie mieszkali, więc w jakimś sensie już się stykałem nawet z Nałkowską, z Andrzejewskim, z Iwaszkiewiczem i oczywiście z wieloma młodszymi. Innym ta­kim punktem styku była redakcja „Twórczości”. Ja od 1952 roku drukowałem recen­zje właściwie w każdym numerze, to tak jakby od tamtego czasu do dziś jest bez zmian. Pewien spór z redakcją, ale to już wtedy, kiedy byłem na etacie, spowodował, że nie pisałem tam przez rok, to było po felietonie Jerzego Kwiatkowskiego, ale cho­dziło nie o to, co on o mnie napisał, tylko o zachowanie redakcji. Nikt mi nie powie­dział, że taki tekst jest w druku, przeczytałem go dopiero w numerze i przeżyłem szok, że jest dość ostry atak na mnie w piśmie, w którym pracuję. To spowodowało zawieszenie prawie na rok mojego drukowania w „Twórczości”. Ale od 1952 roku w zasadzie byłem autorem „Twórczości” i „Twórczość”, redakcja „Twórczości”, na­wet w okresie Ważykowskim, zachowywała pewne formy czysto towarzyskie, to było coś w rodzaju salonu literackiego. Skoro drukowałem w „Twórczości”, musiałem być przedstawiony Ważykowi i mogłem traktować go jako swojego znajomego. W każ­dym razie z tego początkowego okresu pamiętam takie spotkanie: pani Barbara Rafa­łowska przedstawia mnie Tadeuszowi Brezie, mówimy sobie nazwiska i Breza: No, powiedzieliśmy sobie to samo. Ja mówię: Tym razem ja więcej.
Ale myślę, że to troszeczkę wymija twoje pytanie, tzn. ja mówię o pewnych sty­kach natury obowiązkowej. Myślę, że ważniejsze jest coś innego. Kiedy byłem zafa­scynowany jakimś pisaniem i dochodziło do kontaktu. Moja fascynacja pisarstwem Iwaszkiewicza zaczęła się jeszcze przed moim debiutem. Iwaszkiewicza widywałem, on nie zawsze był na tych zebraniach sekcji prozy, był zbyt ważny, żeby na takie zebrania przychodzić, ale widywałem go oczywiście, a raz natknąłem się na niego w pociągu. Siedzieliśmy w przedziale naprzeciw siebie, ja aż drżałem z emocji, ale nie odważyłem się, nie doszło do prezentacji, zauważyłem tylko, że wysiadł w Prusz­kowie. Wiedziałem oczywiście, że mieszka na Stawisku, ale na Stawisku wtedy też jeszcze nie byłem i tak sobie myślałem, jak to właściwie jest, jakże on będzie szedł, pieszo? czy wynajmie dorożkę?, wtedy więcej było dorożek konnych niż samocho­dów. Jak myślałem o tym, to w ogóle byłem szalenie przejęty. Ale do poznania Iwaszkiewicza doszło w Poznaniu, na zjeździe młodych polonistów. Tak się zdarzyło, że siedziałem za Iwaszkiewiczem, Iwaszkiewicz siedział z Marcinem Czerwińskim, socjologiem, a także tłumaczem i krytykiem literackim, jakaś wymiana zdań z Czerwiń­skim, którego już znałem, i Czerwiński przedstawił mnie Iwaszkiewiczowi. Do bliż­szej znajomości doszło już potem przez Krzysztofa Gruszczyńskiego, ale to był rok już chyba 1954, chociaż w roku 1954 ja opublikowałem pierwszy swój wielki tekst o Iwaszkiewiczu, to był tekst po ukazaniu się dwóch tomów jego opowiadań, ja pisa­łem niby o tych dwóch tomach, ale naprawdę przeczytałem przy tym całą twórczość Iwaszkiewicza i był to mój taki sukces literacki już duży i zauważony i po tej publika­cji w dwóch numerach „Nowej Kultury” Iwaszkiewicz napisał do mnie list, na adres skierniewicki, podano mu go w „Nowej Kulturze”, to był pierwszy list od pisarza, i to wielkiego, i była to dla mnie niezwykła zupełnie emocja. Po pierwsze, nie wiedzia­łem, jak właściwie mam zareagować na list, co ja mu mogę napisać poza formułkami podziękowania. Myślę, że moja odpowiedź była absolutnie kuriozalna poprzez swoją taką niekulturalność, czyli kulturalność typu literackiego. Nie wiem, czy ten list jest na Stawisku, nigdy mnie już to specjalnie nie interesowało, w każdym razie to było wielkim wydarzeniem literackim dla mnie. Innym takim wydarzeniem było poznanie jak gdyby na gruncie towarzyskim Adolfa Rudnickiego. Pisząc o… nie pamiętam szcze­gółów, dwa tomy czy jeden, w każdym razie taka gruba książka, też przeczytałem całego Adolfa Rudnickiego, napisałem chyba nienajdłuższy tekst, cztery albo pięć, najwięcej sześć stron maszynopisu, drukowało to „Życie Literackie”, i Adolf Rudnicki zaprosił mnie do siebie, na Gliwicką, do domu, tam dał kolację i odbyliśmy długą rozmowę, która może nie była tak przyjemna, jak się spodziewałem, ponieważ Rudnicki badał mnie, kim ja w ogóle jestem. Odpowiadając na jego pytania, miałem pełną świadomość, że w tych pytaniach kryje się coś innego, że to ma inny sens, inne zna­czenie, i to mnie zaskoczyło i w pewnym sensie ostudziło w entuzjazmie, ale z tego wywiązała się trwała znajomość. Nie nazwałbym tego przyjaźnią, jednak wtedy róż­nica pokoleniowa odgrywała istotną rolę. Ja w gruncie rzeczy tymi swoimi publi­kacjami o pisarzach o pokolenie ode mnie, a nawet, jak w przypadku Iwaszkiewicza, o prawie dwa pokolenia starszych, znalazłem się w sytuacji jakby krytyka podporządkowanego starszej generacji pisarzy, czyli w tamtym czasie najważniejszej generacji pisarskiej. Zanim doszedłem do czegoś, co można by nazwać patronactwem literackim, czy takimi stosunkami bądź z rówieśnikami literackimi, bądź z młodszymi ode mnie, przez dość długi czas byłem usługowym krytykiem wobec pisarzy ode mnie starszych. Ale nie była to usługowość o charakterze przynoszącym mi ujmę, nic takie­go nie było. Pisałem o tych, których ceniłem – Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Breza, Stanisław Dygat, Adolf Rudnicki, o tych najlepiej widzianych w ogóle nie pisywa­łem. Nawet o Kazimierzu Brandysie zacząłem pisać znacznie później, nie wtedy, kie­dy był takim sztandarowym pisarzem.

A.W.: A kto był takim twoim pierwszym odkryciem pośród twoich rówieśników i pisarzy młodszych od ciebie?

H.B.: No myślę, że pierwszy był tutaj Marek Hłasko, tak, na pewno, bo powiedzmy, po Marku Hłasce zaraz był Włodzimierz Odojewski, ale Włodzimierz Odojewski jakby ten nie ze swojego pierwszego okresu, z czasu pierwszej połowy lat 50., czyli socrealizmu, nawet w kanonicznej postaci, bardzo entuzjastycznie podszedłem do tego, co u niego było już popaździernikowe, czy październikowe, to dotyczy opowiadań ze Zmierzchu świata przede wszystkim; po nim bardzo szybko Marek Nowakowski i Tadeusz Nowak, który zaczął uprawiać prozę i wszyscy inni. Jednak pierwszy był z całą pewnością Ma­rek Hłasko. To, co mnie wiązało z Markiem Hłaską, zawsze jest rozpatrywane od strony domniemanych inklinacji homoseksualnych u mnie, czy nawet u nas obydwu, co jest czymś zupełnie bezsensownym, ponieważ przy wszystkich moich swobodach seksual­nych akurat w tym wypadku w ogóle takie sprawy nie wchodziły w rachubę. Z całą pewnością to było coś, do czego pasuje słowo miłość i właściwie każde inne jest niestosowne. Ale jeśli wolno mi w ogóle tutaj pozwolić sobie na wyznanie, to u mnie tak się złożyło w życiu, że to, co było miłością i to niezależnie od płci tych, których kochałem, nie wiązało się ze spełnieniami. Spełnienia, można powiedzieć, i to swobodne, były bez miłości. Ale stawia mnie to w niewygodnej sytuacji, bo nie tak dawno miałem przez telefon pytania w tej materii z całą brutalnością stawiane przez kobietę, która pisze książkę o Marku Hłasce, i ona oczywiście przyjmowała obiegową wersję. Jakoby miała dowo­dy, że Markowi Hłasce nie wychodziły sprawy z kobietami. Uznałem, że pani wie wię­cej niż ja, ja nie myślę jej do niczego przekonywać. Sprawa z Markiem po prostu była podstawowa i zetknęły się tu nasze mimo wszystko dość podobne rodzaje cierpienia, cierpienia typu społecznego i cierpienia typu egzystencjalnego i myślę, że cały ten zwią­zek był oparty na solidarności dwóch cierpień. I ta solidarność, czy ta nasza miłość, dokonała we mnie zasadniczego przełomu. Ja już i tak odchodziłem od tego, co się nazywa nauką o literaturze, ale dzięki niej doszło do, że tak powiem, odejścia ostatecz­nego. Ja nawet z racji filozoficznych wybrałem rewolucję życiową, bo tym był cały mój związek z Markiem Hłaską.

A.W: Poznaliście się już po twoim tekście o nim?

H.B.: Ja go znałem z legendy od tych, którzy już go znali, powiedzmy, od 1955 roku, i nawet widywaliśmy się, nawet tak, nie wiem, kłanialiśmy się sobie, ale nie dochodziło do rozmowy. Pamiętam bal sylwestrowy z roku 1955, na tym balu na schodach Związku Literatów ja szedłem do góry, a Marek schodził i on stanął i ja stanąłem i jednak nie doszło do rozmowy. Natomiast doszło parę miesięcy później, 31 marca 1956 roku, na­zywam to wielkim dniem z Markiem, to była Wielka Sobota i właściwie wtedy wszyst­ko się zadecydowało, od tej daty, od 31 marca 1956 roku do czasu wyjazdu Marka 20 lutego 1958 roku był to związek niemal codzienny, właściwie codzienny, nawet jeże­li się nie widywaliśmy, to byliśmy w jakimś kontakcie z sobą z wszystkimi szaleństwa­mi wynikającymi z charakteru Marka, z jego życia, z jego histerii, no z wszystkiego, co mniej więcej znacie. Po prostu byłem do jego dyspozycji przez te dwa lata.

P.CZ.: Jak odebrałeś wyjazd Marka do Paryża?

H.B.: No, myśmy mieli wyjechać razem, dostaliśmy identyczne stypendium do Francji i wspólnie załatwialiśmy sprawy paszportowe i wizowe, obydwaj mieliśmy paszporty i wizy, sprawa wyjazdu Marka zadecydowała się bardzo szybko, to się wiąże z prze­mianami politycznymi, trudno opowiedzieć, jak to było, w każdym razie Marek, ma­jąc paszport i wizę, mógł wykupić bilet za dolary, ponieważ za dolary nie potrze­ba było takich załatwiań, zgody na wykup biletów w złotówkach, a ja nie dostałem w prezencie tej sumy w dolarach, którą prywatnie dostał Marek. W tym wszystkim w gruncie rzeczy jest coś absurdalnego, ponieważ ja wiedziałem, że Cmentarze są u Giedroycia i że Cmentarze ukażą się, było nawet wiadome, że się ukażą w marcu 1958 roku i powinienem wiedzieć, że z mojego wyjazdu nic nie będzie. Ale gdy żegnaliśmy się na lotnisku Okęcie, to mówiliśmy, że przecież spotkamy się, że nie jest to pożegnanie ostateczne. Mówiliśmy o tym, że ja wyjadę, dostanę fundusz stypendialny i dojadę do niego do Paryża. Marek w tym duchu zresztą pierwsze listy pisał, ale powinienem wiedzieć, że to tak nie może się zdarzyć. Człowiek jest jednak istotą paradoksalną i to da się śledzić na różnych planach, w każdym razie ja jestem para­doksalny. No, dalszy ciąg, cóż tu opowiadać, ja już w marcu musiałem oddać pasz­port, żaden w ogóle wyjazd nie wchodził w rachubę przez wiele lat, choć miałem zaproszenia, propozycje, stypendia francuskie, austriackie. Zostałem zresztą w 1960, a właściwie w 1959 roku, wyrzucony z pracy (chodziło o pracę w tygodniku „Orka”). Nieżyjący już Jan Szczawiej, który był sekretarzem redakcji, wykorzystał nieobecność Antoniego Olchy, który by się na to nie zdecydował, i dał mi wymówienie 31 grudnia 1959 roku.

A.W.: Czy MarekHłasko sobie nie uświadamiał, że wydając Cmentarze uniemoż­liwi twój wyjazd do Francji?

H.B.: Skoro ja przedstawiam sprawę rzetelnie, że jak gdyby powinienem wiedzieć, a zachowywałem się tak, jakbym nie wiedział – nie myślę, żebym miał prawo myśleć inaczej o Marku. Akt polityczny druku Marka dużo był ważniejszy niż takie względy jak moja osoba. Zresztą jest pewien rodzaj sporu między niektórymi ludźmi z „Kultu­ry” paryskiej a mną na temat tego, kiedy Cmentarze były w dyspozycji „Kultury”. Zofia Hertzowa twierdzi, że były przywiezione przez Agnieszkę Osiecką w lecie 1957 roku, co moim zdaniem nie jest prawdą i w ogóle nie było możliwe; Agnieszka Osiec­ką mogła zabrać wtedy początek Cmentarzy, ale nie całość tekstu, ponieważ według mojej najlepszej wiedzy (najlepszej w sensie subiektywnym, takiej, na jaką mnie stać) Cmentarze zostały ukończone późną jesienią 1957 roku i dopiero wtedy mogły zostać przesłane do „Kultury”. Telegram, na który się Zofia Hertzowa powołuje, z września, histeryczny telegram, nie mógł dotyczyć jeszcze wtedy sprawy druku, tylko mógł dotyczyć histerii Marka w ogóle, związanej jednak z pewnymi zobowiązaniami wo­bec „Kultury” i to nie jest dowód, że Cmentarze istniały już wtedy. Mówię o tym na tej podstawie, że właściwie byłem niemal w stałym kontakcie z Markiem od końca marca 1957 roku do czasu wyjazdu Osieckiej do Paryża w sierpniu i nie istniała żadna możliwość, żeby Marek mógł napisać Cmentarze, które znałem w dziesiątkach wersji opowiadanych i początek wersji pisanej i wydrukowanej. Po prostu o wszystkich spra­wach, o wszystkich związkach Marka z „Kulturą” wiedziałem i są na to dowody, bo zanim ja przyjechałem do Kazimierza w marcu 1957 roku, Marek napisał do mnie list, żebym napisał do Giedroycia, że z powodu choroby serca on nie przyjedzie w czerwcu do Paryża i nie może pisać Cmentarzy. To ja pisałem w imieniu Marka jakoby ciężko złożonego chorobą, ale on przedtem musiał pisać do Konstantego Jeleńskiego list, w którym obiecywał swój przyjazd w czerwcu, to była obietnica zupełnie bez po­krycia, Marek takie rzeczy często robił, ot, dobrze mu było tak sobie zaplanować wy­jazd do Paryża bez paszportu, bez wizy, bez niczego, tak sobie, taki rodzaj zabawy i Giedroyc nie odpowiedział mi, ale odpowiedział Konstanty Jeleński, że właśnie ma wiadomości o Marku i tak dalej. Więc znałem całą sprawę od początku i nie było żadne­go powodu, żeby Marek odegrał przede mną coś w rodzaju takiej komedii. Mianowicie późną jesienią 1957 roku (pamiętam właśnie tę pogodę listopadową) Marek zaprosił mnie i Agnieszkę Osiecką do mieszkania Janka Rojewskiego, w którym mieszkał pod­czas nieobecności gospodarza i kończył Cmentarze. Wtedy odbyła się ceremonia wpi­sywania dedykacji. I ja otrzymałem dwa egzemplarze, które mam do dzisiaj z odręcznie wpisaną dedykacją dla mnie, a Agnieszka Osiecką dostała egzemplarz dla Giedroycia, który jakoś miała przekazać do paryskiej „Kultury”. A już jeśli nie wierzycie temu, że ja wiedziałem, co on robił, co się nam przydarzyło w tym czasie, jakie tutaj w ogóle spra­wy wchodziły w rachubę, to na to nie ma rady. A dedykacja oczywiście została wycofa­na. Marek o tym mówił mi chyba w rozmowie telefonicznej, bo doszło do kilku takich rozmów z Markiem po jego wyjeździe, były to rozmowy godzinne nieraz i Marek mi tłumaczył, dlaczego wycofuje dedykację dla mnie w „Kulturze”. Ja zresztą uważałem, że to jest nie w porządku wobec mnie, podaję to jako przykład mojej naiwności, powi­nienem właściwie cieszyć się z tego, że takiego świadectwa nie ma ze względu na to, co tutaj mnie czekało, ale ja uważałem, że Marek nie miał prawa tak postąpić.

A.W: A dlaczego wycofał?

H.B.: No, ze względu na mnie, z troski o mnie.

P.CZ.: Czy nigdy nie poczułeś się oszukany w jakikolwiek sposób?

H.B.: Nie wiem, tak bym nie mógł powiedzieć, w każdym razie to mnie zabolało, że to jest jak gdyby naruszenie pewnej szczególności naszego związku, myśmy mieli ty­le rozmaitych zobowiązań wzajemnych. Ale raczej rozumiem, że tak się to potoczy­ło i tu nie było żadnego wyjścia. Znaczy, wyjście było, z mojej strony poza jakimś ak­tem tragicznym wchodziła w grę jeszcze próba ucieczki, ale to mi już nie pasowało. Nie brałem tego pod uwagę, nie zrobiłem nic w tym kierunku, a być może coś by się tutaj dało zrobić. Później po prostu wszelki kontakt z Markiem ustał, ustał z bardzo prostych powodów, ja przez kilka lat mieszkałem w Związku Literatów, w takim wyod­rębnionym pokoju hotelowym w Domu Literatury i korespondencja do mnie przy­chodziła na adres związku, czyli przechodziła przez biura związkowe i była wykła­dana na dla wszystkich dostępnej tablicy przy szatni u literatów. Ja odpowiedzia­łem Markowi na list z Izraela, list taki pisany na kolanie, w autobusie, pisał, że jedzie do pracy w kibucu chyba, i prosił, żebym zgodził się zastąpić go przy zawarciu małżeństwa jego z Agnieszką Osiecką. W tym liście pisał: przecież sam mówiłeś, że to się skończy małżeństwem, moim z Agnieszką, wiedziałeś o tym, wobec tego nie po­winno cię to zaskakiwać. I rzeczywiście mnie to nie zaskakiwało. Ja mu napisałem, że wszystko, co tutaj trzeba będzie zrobić, to zrobię, ale na ten list już odpowiedzi nie było.

A.W.: Te lata pięćdziesiąte, moi rodzice wspominają je jako okres najszczęśliwszy w życiu. Ty też przeżywałeś wtedy swoją młodość, były to dla ciebie lata wesołe czy takie, jak się powszechnie uważa, ponure?

H.B.: Nie wiem, czy w ogóle jestem w stanie o tym opowiedzieć. Wszystkie takie te obecne poprawne ujęcia doprowadzają mnie do furii. Na przykład do furii doprowa­dza mnie proza Janusza Krasińskiego drukowana w „Twórczości”, w ostatnim nume­rze, bo on się wplątuje w sprawy tamtego czasu, przy czym rzecz jest o tyle skompli­kowana, że Janusz Krasiński był wieloletnim więźniem politycznym i sam po prostu doświadczył martyrologii, ale on jednak o tym nie pisał wtedy, kiedy zaczynał pisać, bo nie mógł. Wobec tego przeszkadza mi, że teraz pisze to z takim ujednoznacznieniem wszystkiego. Ja myślę, że zniewolenie umysłowe nie było nawet takie, jak to przedstawia Czesław Miłosz, ja myślę, że tu zniewolenia umysłowego nawet wtedy się tak nie bardzo doświadczało. Wyobrażam sobie, że facet, który pracował w UB, niezależnie od tego, czy miał umysł zniewolony czy niezniewolony, musiał wykony­wać rozmaite rzeczy. Natomiast ja ludzi umysłowo zniewolonych w ogóle nie zna­łem. Powiedzmy taka osobowość, która miała pewien wpływ, jak Stefan Żółkiewski. Stefan Żółkiewski deklarował się jako marksista, ale ten jego marksizm był szalenie intelektualny, on był przeciwstawiany temu, co w obowiązującej terminologii nazywało się zwyrodnieniem nauk humanistycznych w okresie imperializmu (zdaje się, że tak to mniej więcej było formułowane). No ale on przeciwstawiał się filozofom huma­nistycznym dwudziestowiecznym i wybierał coś, czego nawet nie umiał zresztą nigdy wyraźnie zdefiniować, bo właściwie te swoje deklaracje marksistowskie podpierał, powiedzmy, broszurą Lenina o literaturze, już nie pamiętam, jak się to nazywało, była taka broszura Lenina. Na Żdanowa Żółkiewski, o ile pamiętam, się nie powoływał i szczegółowe tezy dotyczące marksistowskiej teorii literatury i realizmu socjalistycz­nego rozpracowywali inni. Tutaj trzeba byłoby wymienić nazwisko Henryka Markiewicza, choć ja nie mówię tego przeciw Henrykowi Markiewiczowi, bo po prostu on wykonywał coś, co uważał za słuszne albo nie uważał za słuszne, nie wiem, nie będę się wdawał w analizę Henryka Markiewicza. W każdym razie to była kwestia pewnej, jak by dziś powiedziano, opcji intelektualnej i ja nigdy nie byłem w bliskich stosun­kach z Henrykiem Markiewiczem, ale znam go od mniej więcej od 1951 roku i gdy­bym nawet wtedy z nim rozmawiał, to bym rozmawiał tak, jak rozmawiałem z Kazi­mierzem Wyką, który nie był człowiekiem partii, i nie miałbym żadnych obaw, tak samo zresztą jak absolutnie szczerze, i to nawet nie raz, rozmawiałem ze Stefanem Żółkiewskim, nie udając marksisty i deklarując zupełnie inne pojmowanie literatury. Więc ja właściwie, jeśli nie liczyć pewnych kłopotów typu policyjnego, to ja ludzi wyznających ideologię polityczną w wydaniu partyjnym nie znałem. Mówiło się, że takim człowiekiem był Leon Pasternak, ale mówiło się jednocześnie, że to jest naj­głupszy Żyd w Polsce. A on był z całą pewnością człowiekiem subiektywnie uczci­wym. On był więźniem politycznym, komunistą w latach trzydziestych i o nim na przykład pisałem w ujęciu całkiem pozytywnym, jego powieść Komuna miasta Łom­ży była wartościowym opisem doświadczeń więźnia politycznego i wiadomo prze­cież, ja w więzieniu sanacyjnym nie siedziałem, ale więzienie sanacyjne nie musiało się różnić od jakiegokolwiek innego więzienia politycznego. On to napisał prawdzi­wie i był to człowiek, który mówił z wiarą. Tak jak nie przyszłoby mi do głowy, że Putrament, niezależnie od tego, co robił, był jakimś łatwowiernym, naiwnym komunistą – on był politykiem, który odgrywał taką a nie inną rolę – mogę powie­dzieć, że ja z wierzącymi komunistami właściwie nigdy się nie stykałem. Powiedzmy, jeśli chodzi o pisarzy, z którymi byłem w bliskich stosunkach, z Gruszczyńskim, o którym wspominałem, i z Bohdanem Czeszką, to oni niezależnie od swoich po­wiązań politycznych byli prywatnie ludźmi, z którymi można było o wszystkim mówić, chociaż pewne rzeczy u Czeszki mnie gorszyły i to było nawet przyczyną, że nasze stosunki po czasie pisania powieści Tren właściwie się rozluźniły. Chodziło między innymi o to, co Czeszko pisał o Hłasce. Zwłaszcza tekst po śmierci Hłaski był szczególnie plugawy i to właściwie było końcem jakiejkolwiek komitywy między nami. Ale to nie znaczy, że Czeszko był w stanie w rozmowie prywatnej powtórzyć cokolwiek z tego, co należało do kanonu oficjalnej propagandy. Między nami odbyły się różne rozmowy typu politycznego i Czeszko mówił okrutne rzeczy o doświadczeniach i powstania warszawskiego, i także o losie Tadeusza Borowskiego.

P.CZ.: Czy byłeś kiedyś postawiony w takiej sytuacji, że choćby nieświadomie musiałeś się opowiedzieć politycznie? W latach pięćdziesiątych. Chodzi mi o taką sytuację, którą w jakiś sposób można by dziś o tobie na siłę wyciągnąć. Mówię w kontekście nagonki na Hrabala, który popełnił był swego czasu parę tekstów lojal­nych, za co był bardzo atakowany.

H.B.: Nie byłem przymuszony do żadnego takiego aktu, w każdym razie uchylałem się od takich aktów z pełną świadomością. Powiedzmy tu o czymś bardzo istotnym, to dotyczy stosunkowo późnej sprawy, ale miało swoje znaczenie. Byłem członkiem Związku Literatów Polskich do decyzji o rozwiązaniu Związku w roku 1983 i to był jedyny przypadek, kiedy były na mnie wywierane naciski, żebym wstąpił do nowej organizacji, która powstała następnego dnia po rozwiązaniu Związku. Wtedy były rozmaite formy nacisku, powiedzmy przychodziły najpierw pisma z ofertami wstą­pienia do nowej organizacji na dom, a później zaczęły przychodzić na redakcję „Twór­czości”; to było dyskretne danie do zrozumienia, że, panie, pan jest zastępcą redaktora naczelnego „Twórczości”. I to był jeden przypadek, potem jeszcze drugi taki, kiedy poprzez osoby trzecie (nie chcę mówić, o kogo chodzi) został przeprowadzony son­daż, czy bym się nie dał namówić na udział w procedurach konfliktu z PEN Clubem. Ja byłem przez wiele lat członkiem Zarządu Głównego PEN Clubu, ale już nie w czasie stanu wojennego, w każdym razie przeprowadzono sondaż, czyja bym się tu nie dał użyć, i odpowiedziałem z pełnym przekonaniem, że w ogóle to nie wchodzi w rachubę. Ja nie byłem aktywny politycznie, byłem jak gdyby neutralny, to była moja taktyka. Nie podpisywałem protestów i jednej strony, i drugiej strony, była to oczywiście świadoma decyzja.

P.CZ.: Jak odbierałeś łata pięćdziesiąte na takim poziomie najbardziej podstawo­wym? Nie miałeś takiej męczącej świadomości, że może być inaczej i mógłbyś sobie np. wyjechać do Paryża?

H.B.: Nie, no, to oczywiste po prostu, na planie intelektualnym to tak się w każdym razie odbywało, w sensie praktycznym mnie nie dotyczyła filozofia marksistowska, mnie dotyczyła postawa wobec realizmu socjalistycznego. Z realizmem socjalistycznym wyjaśniłem sobie sprawę bardzo wcześnie, wobec tego jak gdyby październik niczego mi tutaj nie odkrył i ja już byłem gotowy w poglądach. Natomiast doskwierała mi moja sytuacja społeczna w sensie mieszkaniowym przede wszystkim, co wiązało się z dojazdami, o czym mówiłem, a te dojazdy to były bezpośrednie kontakty właściwie z takim no, nie wiem, jakiego tu użyć słowa, ale z upośledzeniem społecznym. Jak ja, powiedz­my, byłem na jakiejś zabawie towarzyskiej i wracałem późno w nocy, to tymi pociąga­mi, którymi jechałem do Skierniewic, jechali robotnicy z Ursusa i jeszcze dziś, gdy o tym myślę, jestem wstrząśnięty. Oni dojeżdżali tak jak ja, z tym że musieli osiem godzin pracować, wracać dwie godziny pociągiem, a byli tacy, którzy mieli rowery, powiedzmy, na stacji w Skierniewicach i jechali jeszcze dziesięć albo piętnaście kilo­metrów, całe życie zużyte na to, żeby pracować w Ursusie czy gdzie indziej. Ja oczywi­ście z tego zdawałem sobie sprawę i przed tymi rozwiązaniami, które zarysowywały się już na fali październikowej i przede wszystkim poprzez związek z Markiem Hłaską, który miał tę samą świadomość jak ja, myśmy znali to, co było krzywdą społeczną, co było uciskiem w tamtym czasie, bardzo ostrymi jego przejawami.

A.W.: A jak wyglądało wtedy życie towarzyskie, o którym wspomniałeś? Salony literackie?

H.B.: To dla mnie dzieli się na dwa zasadnicze etapy. Dopóki nie wszedłem w środowi­sko literackie, w środowisko artystyczne, dopóty to miało taką formę, w jakiej odby­wało się na uniwersytecie, w środowisku polonistyki. Imieninowe polonistyczne przy­jęcia, powiedzmy, były takie jak przyjęcia u cioci Flory przed wojną. Czy były to imieniny asystentek Juliana Krzyżanowskiego czy entuzjastek Wacława Borowego, czy tych, którzy należeli do partii i tak dalej, to miało sens jednakowy, jednakowy charakter. Natomiast jak wszedłem w środowisko artystyczne, to to już było zupełnie coś innego, ponieważ zaistniały takie, no, formy azylu, poprzez lokale, do których był wstęp. Lokal Związku Literatów to była po prostu stołówka i kawiarnia, ale Klub Dziennikarzy i SPATiF to były azylowe lokale, tutaj panowała zupełna swoboda, było to, co opisywał Tyrmand, a także i Marek Hłasko i tak dalej, to był może nawet jedyny rzeczywisty przywilej środowisk artystycznych, że istniały właśnie takie lokale, gdzie wszystko odbywało się na innej zasadzie niż w restauracjach typu biurokratycznego.

R.CZ.: A jak tam były odbierane utwory socrealistyczne?

H.B.: Raczej było to traktowane żartobliwie, nawet nikt specjalnie nie miał za złe…

A.W.: Nawet Partia i twórczość pisarza?

H.B.: Ta książka, jak się ją przeczytało, nie była taka jak sam tytuł. Bo tytuł się znako­micie nadaje do tego, żeby pokazać zniewolenie i grozę. No to takie było uplatanie człowieka zaangażowanego politycznie, choć i tam czytałem już dwuznaczności. Wtedy, kiedy Andrzejewski pisał Partię i twórczość pisarza, czy kiedy wydawał Par­tię i twórczość pisarza, to po pierwsze, już był redaktorem „Przeglądu Kulturalnego”, który nie był pismem ortodoksyjnym, i czasem drukował utwory typu Pantofelek. Zresztą wydaje mi się, że tak naprawdę nie było nikogo, kto by na serio traktował partyjność Jerzego Andrzejewskiego, ponieważ było to w jawnej i wiadomej sprzeczności; czło­wiek, który prowadził taki tryb życia, jaki prowadził Jerzy Andrzejewski, który prowadził taki dom, jaki prowadził, nie mógł być traktowany jako człowiek z nożem w zębach i faktycznie tak nie było. Powiedzmy, przyjaciel Marka Hłaski, człowiek, z którym ja także bardzo sympatycznie współżyłem, Jan Rojewski, był autorem jakichś sztuk socre­alistycznych, które próbowano gdzieś wystawiać, ale Marek mówił, że on tego nie czy­ta, a uwielbiał Janka Rojewskiego. Marek mówił, że on tego absolutnie nie przeczyta i nawet nalegał na mnie, żebym ja to przeczytał, aleja też się uchyliłem, mówiąc: Jakby to była proza, to musiałbym przeczytać, a dramatem ja się nie zajmuję. Sam Rojewski namawiał mnie na czytanie jego prób prozatorskich, ale wykręcałem się od tego i sku­tecznie się wykręcałem. Wprawdzie popełniłem artykuł, artykuł we „Wsi”, który chyba nazwany został Drugi etap walki o nową prozę, coś takiego, w którym był rodzaj podsu­mowania prozy 1951 roku. Trzy czwarte tego podsumowania dotyczyło Węgla Ścibora-Rylskiego. Oczywiście Węgiel był powieścią socrealistyczną. Ale sytuacja była skomplikowana i dla mnie szczególna. Ścibor-Rylski był moim kolegą, nie w sensie przyjaźni, był kolegą uniwersyteckim na zajęciach uniwersyteckich, na seminariach, na którymś tam z ostatnich lat, musiało to być u Stefana Żółkiewskiego. A Aleksander Ścibor-Rylski był głównym polemistą Żółkiewskiego. On umiał mówić, ja na przykład wtedy jeszcze nie miałem żadnej umiejętności publicznego mówienia, jeśli mi się zdarzyło, bardzo rzadko, zabierać głos na seminarium, to było to bez znaczenia. Natomiast Ści­bor-Rylski miał szkołę dobrego mówienia oratorskiego, on zapalał na seminarium fajkę (sic!) i pykając z fajki, wygłaszał wspaniałe polemiki i mnie się one podobały. Ja wtedy nie byłem dobrze zorientowany w filozofiach badań literackich i podobało mi się to, że Ścibor-Rylski tak śmiało wypowiada się przeciwko teoriom profesora. Może niedosta­tecznie wyraźnie powiedziałem, ale dla człowieka tak czytającego niemal od niemow­lęctwa i mającego takie wtajemniczenia literackie od dzieciństwa, jakie ja miałem, ist­niało coś w rodzaju magii literatury, nie mogło tego u mnie nie być. Fakt, że mój kolega z ławki uniwersyteckiej napisał powieść i powieść dostała nagrodę państwową, to ja czytałem to inaczej, niż gdybym czytał, nie wiem, Jana Wilczka Numer 16 produkuje, bo to była jak gdyby literatura powstająca na moich oczach. To, co potem się stało tym, czym się stało, kiedy ja właściwie ojcowałem powstającej literaturze przez całe właści­wie życie, tutaj miało swój początek, ja nie byłem z autorem w bliskich stosunkach, ale to był ktoś z mojego otoczenia, kto napisał powieść i ta powieść odniosła sukces. Napi­sałem coś w rodzaju pochwały i nie wiem jak, nie chciałoby mi się teraz czytać tego tekstu, ale ja tak specjalnie nie uważam, że popełniłem coś podłego. Taki był rodzaj niejasności początków mojego pisania w tamtym czasie, i akurat ta koincydencja, że to była książka mojego kolegi. To nie znaczy, że to był błąd, który w czymkolwiek określa moją późniejszą działalność literacką. Ja tu mówię o zbiegu okoliczności, o działaniu magicznym faktu, że nie Seweryna Szmaglewska, która przyjechała do Skierniewic, nie martwa Maria Rodziewiczówna, tylko żywy znajomy, taki facet, z którym się wita i rozmawia, napisał powieść.

P.CZ.: No właśnie, ja się chciałem ciebie, Henryku, zapytać, jaki był Twój stosu­nek do formacji intelektualnej reprezentowanej przez Kołakowskiego.

H.B.: Z Leszkiem Kołakowskim spotkałem się najpierw, że tak powiem, oficjalnie. Bo był taki czas, kiedy nasz status uniwersytecki był identyczny, to znaczy on był asy­stentem na filozofii, a ja byłem asystentem na polonistyce. I taka styczność bezpośrednia wynikała z tego, że Wydział Humanistyczny, bo wtedy jeszcze istniał Wydział Humanistyczny, czy tak zwani pomocniczy pracownicy naukowi podjęli zobowiąza­nie, że z jakiejś okazji politycznej, nie pamiętam jakiej, przestudiują Krótki kurs hi­storii WKP(b) i zdadzą egzamin. Więc było tak, że asystenci polonistyki zdawali przed asystentami filozofii. Mogło się zdarzyć, że bym zdawał przed Leszkiem Kołakowskim, bo Leszek Kołakowski ten egzamin przeprowadzał, ale mnie wypadło zdawać przed Pawłem Beylinem, socjologiem (ojciec Marka Beylina, piszącego teraz chyba w „Gazecie Wyborczej”). To były kontakty w czasach asystentury uniwersyteckiej, ale potem Leszka Kołakowskiego znałem na gruncie towarzyskim, no nigdy nie była to bardzo bliska znajomość, ale spotykaliśmy się na przyjęciach, a to u Stanisława Cichowicza, człowieka, który był związany na filozofii z Kołakowskim, albo u Międzyrzeckich na jakichś uroczystościach itd. Nawet byłem z nim na ty… A jeśli chodzi o mój stosunek do jego aktywności filozoficznej, to zbyt długa sprawa, żeby…

P.CZ.: A Zawieyski i Koło PAX?

H.B.: Z Zawieyskim byłem w dobrych bardzo stosunkach przez cały czas, do końca. Poznałem go, nie wiem, może przez Artura Marię Swinarskiego, potem recenzowa­łem jego co najmniej trzy książki. Bardzo mnie lubił, nawet chyba byłem dwa czy trzy razy na przyjęciach, które urządzał, oczywiście przed wydarzeniami 1968 roku. On mnie protegował, chociaż to nie był żaden interes. Popierał mnie z Tadeuszem Brezą i Wilhelmem Machem przy sprawie wydania Dzienników Zofii Nałkowskiej. Ja by­łem upatrzony i jak gdyby zaangażowany w tę sprawę, u mnie tutaj, w domu, były zeszyty Dzienników, co bardzo mnie niepokoiło i nawet przerażało, bo miałem poczu­cie, że to jedyne egzemplarze, a moje mieszkanie takie dość szalone i bałem się, że to może, nie wiem, zginąć, że może być zalane, rozmaite rzeczy się działy. Z Wilkiem Machem chodziliśmy z wizytami do siostry Zofii Nałkowskiej, która była jak gdyby dysponentką, potem zakręciła się koło tego Hanna Kirchner i ja właściwie z pewnym rodzajem ulgi zrezygnowałem, chociaż ona jak gdyby spodziewała się, że niechętnie się na to zgodzę, ale ja nie miałem żadnych możliwości, ja już nie pracowałem w Instytucie Badań Literackich. Dzienniki musiała przepisywać maszynistka z wyso­kimi kwalifikacjami, to trzeba było przygotować itd., to były olbrzymie sumy pieniędzy i ja nie byłem w stanie, Hanna Kirchner natomiast miała jak gdyby upoważnienia Instytutu Badań Literackich.
Może należałoby powiedzieć, dlaczego najpierw odszedłem z Uniwersytetu wbrew Uniwersytetowi i przeszedłem do Instytutu Badań Literackich i dlaczego zostałem stamtąd jak gdyby zwolniony. Otóż z Uniwersytetu odszedłem, ponieważ Uniwersy­tet mógł mi zaoferować tylko pokój w domu akademickim bez gwarancji, że ten pokój będzie dla mnie. Nie mogłem zlikwidować mieszkania w Skierniewicach i przenieść się do pokoju, w którym w każdym momencie mogę mieć współlokatora, nie mówiąc już o tym, że ten pierwszy przydział był w akademiku na Polnej, gdzie ten pokój był na siódmym piętrze i wejście na siódme piętro, ja to tak złośliwie charakteryzowałem, równało się dojazdowi do Skierniewic. Więc odszedłem, nie dlatego, żeby były szan­sę na mieszkanie przez Instytut Badań Literackich, tylko że Instytut Badań Literac­kich nie zmuszał mnie do godzinowych zajęć i nie musiałem być tam tak jak na Uni­wersytecie, bo na Uniwersytecie istniały godzinowe obowiązki, zajęcia dydaktyczne ze studentami, dyżury, dyżury w bibliotece, najrozmaitsze formy, i ja faktycznie mu­siałem być cały czas. Odszedłem tylko dlatego, żeby jakoś ułatwić sobie sprawę. Zresztą przez Instytut Badań Literackich uzyskałem pokój w tak zwanym Domu Asystenta z gwarancjami, że to będzie pokój tylko dla mnie i ja się już tam przeniosłem do tego pokoju w 1957 roku. Ale w tym samym roku doszło do reorganizacji Instytutu Badań Literackich, między innymi przestała istnieć pracownia literatury współczesnej, i Ka­zimierz Wyka przed zwolnieniem mnie odbył ze mną długą i wielkiej wagi rozmowę, wszystko z tej rozmowy jeszcze i teraz mogę podać, w każdym razie była to rozmowa taka, że umówił się ze mną w Pałacu Staszica, ale jak przyszedłem, to powiedział, że tę rozmowę najlepiej odbędziemy na spacerze i spacerowaliśmy przez kilka godzin i, że tak powiem, Wyka odsłaniał duszę dyrektora. Mówił, dlaczego właściwie istnieje konieczność, żebym ja został zwolniony, nie wiem, czy mówił to szczerze, czy nie­szczerze, w każdym razie argumentem było to, że ja mam pozycję literacką. Ja z całą pewnością dam sobie radę, natomiast w Instytucie muszą zostać osoby, które nie mają żadnej pozycji i wyrzucone z Instytutu znajdą się na bruku, i Wyka nie ukrywał na­zwisk, ale nazwisk nie podam dzisiaj jeszcze. To byłoby bardzo interesujące i bardzo pikantne, ale… W każdym razie tak Wyka argumentował, a ja miałem wtedy argu­ment, którego nie wysunąłem. Było to spowodowane moim poczuciem dumy i wła­ściwie tym, że przecież skoro on się przygotował do tej rozmowy i wiedział, że ta rozmowa będzie długa i taka poważna, to musiał wiedzieć także i o tym, że za wymó­wieniem pracy w Instytucie Badań Literackich kryje się pozbawienie mnie pokoju w Domu Asystenta i Aspiranta. Aleja tego nie powiedziałem, że taka konsekwencja będzie. I rzeczywiście, taka konsekwencja była, tutaj musiałbym znów opowiadać długo, w jakiej sytuacji się znalazłem 31 grudnia 1957 roku, z pracy zostałem zwol­niony l października i minęły trzy miesiące po zwolnieniu, kiedy straciłem prawo do lokalu. Nie będę opowiadał, co się zdarzyło, jakie to spowodowało dramatyczne sytu­acje dla mnie, skończyło się o tyle dobrze, że po rozmaitych perypetiach uzyskałem pokój hotelowy w Domu Literatury do własnego użytku i mieszkałem tam ze stałym meldunkiem, mieszkałem przez trzy lata w Domu Literatury z widokiem na króla Zygmunta, na tym samym poziomie, więc skończyło się to dobrze. Tutaj mógłbym opowiedzieć taką historię dobrą, jaka mi się zdarzyła 1 stycznia 1958 roku, choć wo­lałbym tego nie opowiadać. Dlatego, że jednak w tle będą pewne niedopowiedzenia. Ale pokrótce mogę opowiedzieć. Ja miałem zamieszkać gdzie indziej, gdzie faktycz­nie, mając ten pokój w domu asystenta, mieszkałem. Ale co innego mieszkanie z do­brej woli, a co innego sytuacja przymusowa, zwłaszcza przy takich ograniczeniach, jakie istniały wtedy w Warszawie. W każdym razie okazało się w ciągu nocy sylwe­strowej, że muszę szukać sobie miejsca już w Nowy Rok. Przyjaźniłem się od dawna z nim, malarz Marek Oberlaender lubił mnie bardziej niż ja jego, chociaż ja go bardzo lubiłem. I zdarzyło się wtedy coś takiego, że w Nowy Rok przed południem poszedłem do Marka, był to taki kołchoz malarski, od pięciu do dziesięciu pracowni, u Marka Oberlaendera bywałem bardzo często, wejście skomplikowane, dzwonki, tamto owamto, dzwonię, wychodzi Marek jeszcze zaspany po zabawie sylwestrowej, ja mówię: Marek, musisz mi pomóc. Marek, piękna żydowska twarz Marka po prostu opadła. Ja z duszą na ramieniu mówię następne zdanie: Nie mam gdzie mieszkać. Wtedy zobaczyłem to, co nazywam najpiękniejszym uśmiechem świata, bo Marek roześmiał się całą twarzą i mówi: Tak, ale mówi (wiem, o kogo chodziło, to nie było nic przygodnego), mam dupę, muszę się jej pozbyć, to przyjdź za pół godziny. Ja na to: Nie, ja nie potrzebuję przyjść za pół godziny, przyjdę do ciebie wieczorem spać, bo w dzień sobie dam radę. A rzecz polegała na tym, że Marek Oberlaender miał właści­wie zawsze tylko niezbędne pieniądze na herbatę. Wódkę trzeba już było raczej przy­nieść, jak się do niego szło, żył bardzo biednie. I on myślał, że jak ja mu powiedzia­łem, Marek, musisz mi pomóc, to powiem, daj mi, pożycz mi stówę. Której on nie miał. Ta opowieść jest prawdziwa i rzeczywiście należy do najpiękniejszych ludzkich gestów wobec mnie, jakie mi się w życiu zdarzyły. Ja u niego mieszkałem, jeszcze przyplątali się inni, między innymi też w takiej sytuacji znalazł się Franek Starowieyski, nawet jedna dziewczyna, pracownia była duża i jakoś się tam mieściliśmy przez pewien czas i ja tam mieszkałem, zanim dostałem pokój w Domu Literatury.

13-14 sierpnia 1998

* * *

Późną wiosną 1998 roku wybrałem się po coś do Wrocławia, prawdopodobnie z nudów, bo przecież mieszkałem wtedy w Grabowie i kompletnie nie wiedziałem, co tam ze sobą począć. Tymczasem okazało się, że kwartalnik „Dykcja” zorganizował właśnie wielką konferencję na temat „młodej prozy”, na której są dosłownie wszyscy przyjaciele i znajomi, nic mi zatem nie pozostało innego, jak na nią pójść, wkręcić się i zostać. Na początek Adam Borowski odczytał tekst Henryka Berezy Toast, potem ostra dyskusja między Henrykiem, Kingą Dunin i Jurkiem Łukoszem, w międzycza­sie pewnie też jakieś referaty, których już oczywiście nie pamiętam. A na koniec wspól­ny wyjazd do zamku w Wojnowicach i wspaniała biesiada, która potrwała do następ­nego popołudnia. Wtedy to właśnie wpadliśmy z Piotrkiem Czerniawskim na pomysł nagrania wspomnień Henryka, a Henryk, widocznie porwany imprezowym entuzjazmem, chętnie się zgodził.
Pomysł pomysłem, a wykonanie wykonaniem. Przez dłuższy czas próbowaliśmy znaleźć sobie jakieś lokum w Warszawie na co najmniej kilka dni, bezskutecznie, aż nagle na początku sierpnia zadzwoniła moja koleżanka Pyza, że jedzie z synkami na wczasy i nie ma z kim zostawić kota. Kot kotem, ale najważniejsze, że Pyza mieszkała wówczas w bloku na Powiślu. A zatem szybki telefon do Piotrka i już tam jesteśmy. Oczywiście kompletnie nieprzygotowani, ale co tam, idziemy do Henryka i nagrywa­my. W ten sposób powstało kilkanaście godzin rozmów, których fragment tutaj pre­zentujemy. Nagrywaliśmy je na pożyczonym magnetofonie mikrokasetowym, który trzeba było natychmiast oddać, a potem nagle magnetofony te całkiem wyszły z uży­cia, tak że z powodów czysto technicznych spisywanie materiału ciągnęło się latami, wreszcie inna koleżanka, Gabrysia, wydobyła dla mnie z archiwów radiowych taki magneto fonik i dziś już cały tekst (prawie, bo jedna kasetka gdzieś się zapodziała) jest gotowy i mam nadzieję, że już niebawem uda się go opublikować.

Adam Wiedemann

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content