copyright © „Twórczość” & Karol Maliszewski
BEREZA JEST W NAS
Henryk Bereza, …wypiski…, Szczecin 2006
Wracam do …wypisków… Henryka Berezy po raz drugi, po szybkiej konsumpcji na użytek Dziennika pora na powolne delektowanie się. Czytam zdanie po zdaniu z ufnością, że znajdę mądrość, która natchnie, i nadzieję, która wzmocni, i nie ma zawodu. Raz po raz natrafiam na głębokie, zastanawiające fragmenty i już mam swoją mądrość, nadzieję, piękno. Albowiem Henryk Bereza nie jest zwykłym czytaczem, jakich wielu. To czytacz z charyzmą. Nie wiem, jak to zrobił i kiedy – to musiało stać się we wczesnej młodości – ale przeistoczył się, przeszedł wewnętrzną transformację, kosztem czynności życiowych rozbudował w sobie coś w rodzaju organicznego aparatu odbiorczo-interpretacyjnego. Zasymilował czynność czytania jako odruch bezwarunkowy. Wyświechtany zwrot „czytać całym sobą” w jego przypadku nie jest nawet cieniem metafory.
Dowodów na to aż nadto w recenzjach i szkicach, śmiem jednak twierdzić, że najwięcej w rozsianych drobiazgach, właśnie w „wypiskach”, od nich niektórzy przez lata zaczynali lekturę każdego nowego numeru „Twórczości”. Dla mnie to ważny punkt odniesienia dla pierwszych olśnień literackich, pierwszego wstrząsu doznanego nad egzemplarzem „Twórczości”. Teraz dopiero widać, po zamilknięciu innych znaczących krytyków, co znaczy „być Berezą”, jakie to miary stwarzać, jaki dialog z pisarzami prowadzić, jakiego rodzaju intensywną obserwację krytyczną ustanawiać.
Zastanawiając się nad fenomenem czytania, którego lekcji od lat udziela nam Bereza, chciałbym podkreślić rolę skrócenia dystansu, atmosferę bliskości i czułości względem tekstu i autora. To mnie jako nastolatka ujęło i spowodowało, że sam nie potrafię inaczej czytać, nie potrafię inaczej rozumieć literatury. Kochani albo nienawidzę,, traktując tekst jako przekaz koronny i jedyny, nic bowiem lepszego i ważniejszego w naszej marnej egzystencji zdarzyć się nie może. Czytanie i pisanie. W takiej, wręcz ostatecznej, perspektywie postrzega wszystkie akty literackie Henryk Bereza. A już szczególnie te, które są jednocześnie aktami poznawczymi, jedynymi spośród innych praktyk filozoficzno-artystycznych tak głęboko wtajemniczającymi w los. Stąd namaszczenie i napięcie, emfaza i patos niektórych wypowiedzi tego krytyka. Ale stąd również nadzieja, że literatura mimo wszystko ustanawia sensy, rzuca światło, umożliwia w miarę ludzkie bycie pośród chaosu i nie jest tylko prywatnym hobby, pobłażliwie obgadywanym przez ciotki z sąsiedztwa. Że to coś więcej. Tak czytam przesłanie tych krytycznych strzępów, tworzących w istocie teoretyczno-literacki traktat. Tak rozumiem zaangażowanie się, całkowite oddanie dyskursowi literackiemu do dyspozycji. Musi być ów dyskurs cokolwiek wart, skoro taki człowiek, jak Henryk Bereza mu się poświęcił. Jego ofiara nie może być pozbawiona sensu.
Bereza nie celebruje ofiary. Daje tylko jej wzruszające dowody. Zaczyna się to zazwyczaj od utożsamienia, od miłości. W wielu miejscach mówi o sobie, o sytuacji, o egzystencji, ojej sensie bądź jego braku słowami ulubionych autorów, ich językami, korzysta ze sposobu obrazowania bądź stylu filozoficznego wywodu. Nie może być chyba większe go triumfu literatury i jej scalającego, ocalającego wymiaru. Tu chodzi o świadectwo. Bereza świadczy nieustannie. Nawet wyrwany ze snu czyimś nie cierpiącym zwłoki telefonem. Pokazuje, co z nim robi literatura, jak go formuje, w jakie wrzuca przepaście i na jakie szczyty wynosi. „Takie oczarowania, jeśli się zdarzają, równoważą wszystkie powszednie cierpienia na tej Górze Wisielców, która nikogo nie omija”. Te słowa padają przy okazji omawiania szkicu Juana Carlosa Gómeza Gombrowicz jest w nas. O właśnie, to jest ta perspektywa – „w nas”. Coś musi głęboko utkwić. Tylko o tym da się, mówić, tylko to da się „krytycznie przeżywać”. Gómez pisze o doświadczeniu, o odczuciu, o świadectwie uwiedzenia. Tekst i stojąca za nim osoba (czyjej pozór) muszą nas przeniknąć, głęboko obejść. Jeśli pozostają na zewnątrz, to sytuują się w pozycji analizowanych ciał obcych, być może nawet wzorowo wziętych w karby przez podręczny zestaw akademickich narzędzi. Natomiast nie zmienią naszego życia, nie zostaną odczute jako żywy przykład. „Gombrowicz jest w nas, ale trzeba go odnaleźć” –pisze Gómez, a nie pozostawić gdzieś na progu świadomości, zaliczyć, odfajkować. Trzeba go wchłonąć. Bereza pochyla się nad tym tekstem ze wzruszeniem, ponieważ znalazł pobratymca, „doświadcza metafizycznej miłości do autora tych słów”.
To jest najważniejsza w „życioczytaniu” Berezy perspektywa: metafizyczna miłość doświadczana w związku ze zbiorowym wysiłkiem pisarskim rozsianych po świecie braci i sióstr. Jednak są granice tej miłości. Intuicja krytyczna ustanawia kryteria, emocjonalność odbioru buduje swój system. Wyczuwa się braterstwo, pokrewieństwo albo nie wyczuwa. Coś się kocha, a coś odrzuca. Negacja akademickości oznacza tu odrzucenie suchej, analitycznej sprawozdawczości, odrzucenie racjonalizmu sekującego wyobraźnię i realizmu rozumianego na piaski, żurnalistyczny sposób. To są antypody kochania literatury i pisarzy, negatywne bieguny tak spolaryzowanej przestrzeni. Główną granica, w estetyce Berezy jest bariera artyzmu. Sprzyjając różnym literackim poszukiwaczom i odszczepieńcom, wyraźnie zarysowuje strefę wzorców negatywnych, kojarzonych z grafomanią. I chociaż stara się tego słowa nie używać, to jednak określa to, co w literaturze jest mu obce. Obca jest mu niesamodzielność, schematyczność, publicystyczność, przewidywalność, łatwizna. Adoruje odkrywczość, dzielność w przecieraniu nowych szlaków. Nazywa to artyzmem. Tacy twórcy mogą liczyć na to, że staną się „podopiecznymi Berezy”. I nie będzie go interesowało, jaką mają pozycję na literackiej giełdzie, w tym czy innym opiniodawczym układzie. Będą jego faworytami. Jak kiedyś Stachura czy Hłasko, Drzeżdżon czy Łuczeńczyk, a dzisiaj Rudnicki. Wiedemann, Foks lub Pluszka. Ryzykanci, odkrywcy, rewelatorzy. Zrobi dla nich wszystko, a z ich dzieł precyzyjnie wyciągnie wiodące włókienka znaczeń.
Uważna lektura wypisków z lat 1991-2004 (w starannym wyborze Pawła Nowakowskiego i Andrzeja Skrendo) pozwala również prześledzić intelektualną ruchliwość tego krytyka, współudział w formowaniu się nowej literatury polskiej po 1989 roku. Okazało się paradoksalnie (a może i nie), że Bereza, wykpiony przez akademickich oficjeli, był jednym z niewielu krytyków merytorycznie i empatycznie przygotowanych do towarzyszenia nowemu duchowi w literaturze. Bereza się nie wycofał, nie umył rąk, nie opuścił rodzącej się, literatury. Nigdy nie powiedział, jak niektórzy badacze starszych generacji, ja tego nie rozumiem”. Mimo wszystko starał się zrozumieć, czego dowody dawał rozmaite, lecz najbardziej konsekwentnie i niemal metodycznie właśnie w „wypiskach”. Warto je prześledzić pod tym kątem. O znaczeniu spojrzenia Berezy świadczy również widzenie równoległe, umieszczanie spraw literatury polskiej w szerszym, europejskim i światowym, kontekście. Niezrównane są jego uwagi pod adresem niektórych głośnych w Europie książek. Dosadnymi, celnymi epitetami obdarza okrzyczane nazwiska, oddzielając bardzo wyraźnie literacki merkantylizm i doraźność od odkrywczości i ustanawiania nowych znaczeń. Rzadko zdarza się krytyk widzący tak wyraźnie granicę między towarem a postawą, produktem a duchem. Krytyk ponadto dowcipny, lapidarny, obdarzony lekkim piórem, przenikliwy w sądach, profetyczny w tonie. Zdania Berezy brzmią jak aforyzmy, zdania wtajemniczonego, kogoś, komu zdarzyło się przejść na drugą stronę słowa i litery, zajrzeć pod podszewkę nadrzeczywistości nazywanej Literaturą.
Dla mnie to nigdy nie byt krytyk kontrowersyjny, a raczej – akuratny, trafiający w sedno. Tak sobie wyobrażałem krytyka. Nieugiętego w poglądach strażnika wykrystalizowanej wizji świata i pisania. Broniącego swych racji do końca. Krytyka wyrastającego ponad akademickie nakazy poprawności interpretacyjnej, odbijającego się od tekstowości w stronę duchowości. Krytyka umieszczającego książkę w szerszych kontekstach, a przede wszystkim testującego ją własną wrażliwością, osobowością, smakiem. Podoba mi się otwartość Berezy, wyciągnięta dłoń, która jak do tej pory niejednego debiutanta wyciągnęła z bagna nieoznaczoności. I ważne, że nie jest zasklepiony w jednej poetyce. Jak sam pisał, „smaków literatury powinno być czterdzieści i cztery”. O wszystkich potrafi pisać zajmująco, mówić z pasją, a przy tym wnikliwie, docierając do ukrytego przed ignorantami sedna.
Biadoląc nad współczesnym zanikiem autorytetów, zapominamy o tych, co przetrwali wszystkie zawirowania drugiej połowy XX wieku i nie zmieniając się ani na jotę, erudycję popierają pasją, rozeznanie klarownością kryteriów i wyrazistością hierarchii. Bereza stał się autorytetem dopiero w majestacie starości, dlatego że do starości zachował niesłychaną jasność wyrokowania i autentyczną radość czytania.
Karol Maliszewski
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy