copyright © „Twórczość” & Juan Carlos Gómez
ADIÓS VIÈJO VATE
„21 czerwca rano, w jednym z warszawskich szpitali, zmarł Henryk Bereza. Odszedł we śnie. Miał 86 lat. Dzisiaj pochowamy go na starym katolickim cmentarzu w Warszawie, gdzie będzie czekał na sąd ostateczny obok Marka Hłaski, swego przyjaciela od serca z lat młodości”.
Bereza to duch, który zawsze będzie krążył wokół mego życia, to moje drugie ja, to największy most, jaki ktoś postawił między Gombrowiczem a mną. Smutno, że odszedł, ta śmierć uderza mnie w samo serce, żegnaj stary Berezo, żegnaj Stary Jasnowidzu.
To Stary Jasnowidz – poeta, eseista i jeden z najwybitniejszych krytyków w Polsce – każe nam być czujnym wobec Gombrowieżowskiej skłonności do gry przeciw samemu sobie po to tylko, by sprowokować czytelników.
Dziennik staje się placem ćwiczeń, na którym Gombrowicz, jeszcze nie całkiem ukształtowany, budowany przez własne dzieło, wprawia się w rozumieniu, jak dalece jego świadomość jest jego: pokrętny i nieszczery zmaga się ze szczerością, by sięgnąć po sławę. Jego zasadniczym zamiarem jest odróżnić się od myślenia własnej epoki, a więc i od siebie samego, jako że i on został uformowany przez podobne myślenie, a czytelnicy rozwijający to rozróżnienie siłą rzeczy muszą zgodzić się z jego istnieniem. Przy okazji objawia chęć stania się wybitnym twórcą, ani myśli być zagadką zbyt łatwą do rozszyfrowania i zmusza czytelników do zainteresowania się tym, co jego samego ciekawi.
Stary Jasnowidz nie ufa gombrowiczologom rozsianym po świecie, nie ufa zwłaszcza interpretacjom, jakie snują wokół Dziennika, a także wokół samego języka. Prawdziwe zrozumienie Gombrowicza jest nie do pogodzenia z wiarą jedynie w intelekt, w filozofię albo naukę. Dzienniki Gombrowicza nie są pisaniem o sobie samym, ale tworzeniem siebie poprzez pisanie. Gombrowicz nie ukrywa sprzeczności, odsłania je co i rusz, choć nie za często, i dlatego nie zauważa się ich tak łatwo, a w każdym razie nie chce się zauważać.
Niedostrzeżenie tej logiki sprzeczności w Dzienniku prowadzi do niewydarzonych nieporozumień, stanowi też fundament gombrowiczologii akademickiej i pozaakademickiej, jakiej wciąż przybywa.
Twórczość artystyczna, pochodna gombrowiczowskiego stylu w dziennikach, realizowana w języku całkowicie własnym, jest zwykle brana za pisarstwo dyskursywne z jego komunałami, stereotypami i akademickim lub pseudoakademickim odczytaniem, poddającym się jednej tylko interpretacji. Możliwe, że sam Gombrowicz oszukiwał się, używając własnego języka w sposób nieartystyczny, choć najprawdopodobniej robił to z całkowitym artystycznym rozmysłem, bawiąc się takim językiem, aby wydawał się tym, czym nie jest, poddając go najtrudniejszej próbie, użyciu sprzecznemu z jego własną naturą, użyciu na przekór jego racjom. Za tym zastosowaniem własnego języka intelektualnego i artystycznego do celów mu przeciwnych i temu językowi obcych kryje się być może największa z intelektualnych i artystycznych prowokacji Gombrowicza.
Gdyby tak było, możliwe stałoby się przewrotne porozumienie między szarą masą gombrowiczologów a naiwnymi czytelnikami, widzącymi w Dzienniku jedyne – bo je rozumieją – dzieło artystyczne Gombrowicza, natomiast w tworzeniu siebie poprzez pisanie można by dostrzec zajęcie wymagające także wysiłku interpretacyjnego; oto odpowiedź na gombrowiczowskie zagadki oraz fundament gombrowiczologii na wieki wieków. Stąd stylistyczne orgie Trans-Atlantyku, stąd stylistyczna perfidia Pornografii, stąd prowokacyjny język Dziennika, który w rzeczywistości nie jest żadnym dziennikiem, bo wyprawia w nim to, na co ma ochotę, udając, że pisze tak, aby i mniej rozgarnięci myśleli, że coś jednak rozumieją.
Gombrowicz siłuje się z niemocą literackiego języka, wycina niewyobrażalne hołubce, aby tylko wyrwać język ze stanu bezwładu, aż zamienia się w końcu w kogoś całkowicie wyzwolonego duchowo i wolnego intelektualnie jak niewielu pośród żyjących.
Twórcze dzieło Gombrowicza zadziwia, choć jest w nim pewna granica, jakiej nie da się przekroczyć, granica języka. Wiadomo, że owo ograniczenie to dopust powszechny, ale warto o nim pamiętać, żeby móc uwypuklić tę szczególną filozofię i poczucie wolności u Gombrowicza, nie uznającego innych ograniczeń poza językowymi. Rozumiejący rzecz – o ile tacy istnieją – będą umieli tego dowieść, bo nietrudno zauważyć, że sposób, w jaki Gombrowicz odbija się od murów języka, jest taki sam jak piłki odskakującej od ściany.
Stary Jasnowidz łagodnie odrywa mnie od tych myśli, zwracając się do wszystkich gombrowiczologów.
„Na domiar dobrego Gómez nie korzysta w swojej trylogii [‘Twórczość’, maj-sierpień 2004] z żadnych zdobyczy konwencjonalnej gombrowiczologii ani nie wdaje się w żadną z nią wojnę, to wręcz cudowne, że gombrowiczologia nie zostawiła u niego najmniejszego śladu, bo nie ma żadnej potrzeby, żeby zostawiała.
On nie pisze niczego z drugiej ręki, to go właśnie odróżnia od wszystkich gombrowiczologów, on uznaje tylko dwa źródła, źródło w słowie Gombrowicza i w słowie swoim własnym, które w piśmie jest bardzo bliskie słowa Gombrowicza, ale nie jest z nim tożsame (nie mam na myśli ich różnojęzyczności).
Rewelacyjność Milongi dla Gombrowicza polega dla mnie na tym, że Gómez z takich lub innych powodów zrywa całkowicie – znając ją lub nie znając – z gombrowiczologia od pana Zagłoby i tą od jakiegoś przyszłego Bataille’a lub Foucaulta, ufając tylko i wyłącznie sobie, swojemu doświadczeniu i przeżyciu takiego swojego Innego, który wcielił się w człowieka i dzieło pisarskie pod tytułem Witold Gombrowicz.
Gómez nie komentuje Dziennika, lecz prześwietla go roentgenem takiego poznania, które jest rezultatem dziewięcioletniej więzi bezpośredniej z człowiekiem i prawie półwiecznego obcowania z jego pisarskim dziełem. Gombrowiczologię z drugiej ręki zastąpiła mu długotrwała bliskość z człowiekiem, znajomość jego pisarstwa artystycznego (proza i twórczość dramatyczna) i także tego zbliżonego charakterem do Dziennika, czyli najszczególniejszej epistolografii, jaką jest epistolografia Gombrowicza do Argentyńczyków, znana Gómezowi w całości, której opisowi i analizie poświęca pierwszy człon trylogii, Nowy przewodnik po Gombrowiczu”.
Niedawno Stary Jasnowidz wspominając gdzieś o mnie, pomstował na sytuację w Polsce.
„[Juan Carlos Gómez], który dla mnie jest najważniejszym dziś z żyjących na świecie egzegetów Witolda Gombrowicza.
Żadna naukowość nie może konkurować z nim z racji jego szczególnej więzi duchowej z mistrzem i szczególnych intelektualnych kompetencji, których sugestywnym dowodem jest olśniewająca i niedościgniona w finezji trylogia gombrowiczologiczna w kilku numerach ‘Twórczości’ (2004).
Tego nie da się pojąć, dlaczego ta trylogia nie zainteresowała żadnego wydawcy bądź co bądź w ojczyźnie wielkiego pisarza, którego żadni manipulatorzy pokątnego autoramentu nigdy przecież nie zdołają zniszczyć”.
Buenos Aires, lipiec 2012
Juan Carlos Gómez
przełożył Rajmund Kalicki
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy