Alfabet Berezy, książka miesiąca, Twórczość 5/1998

copyright © „Twórczość” & Karol Maliszewski

 

ALFABET BEREZY

Henryk Bereza, Oniriada, Warszawa 1997

A jeżeli Henryk Bereza żadnych snów nie ma, za to ma nieopanowaną skłonność do prozy onirycznej, to co? Rzekomy „nocny diariusz” staje się mistyfikacją o sile dawno u nas nie zaznanej, uroczą konfabulacją, popisem i pokazem dla tej literackiej młodzieży, która chciałaby poterminować w szkole wyobraźni, kreacji, sennego zmyślenia i kontro­lowanej dezynwoltury.

Oczywiście, Henryk Bereza ma setki snów miesięcznie i tysiące rocznie. Posiadł sztukę nieronienia snów, pieczołowitego i pilnego ich zapisywania, układania obok sie­bie; czy więc powstała epopeja polskiego postmodernizmu – „Dwadzieścia lat śnienia”?

Pierwsza notatka pochodzi z 15 października 1976 roku, ostatnia dotyczy 29 lutego 1996 roku. Domyślam się, że jest to wybór, owoc selekcji bardzo obfitego materiału. Rzecz rozpoczyna „widok z góry stada kur”, kończy „sprawdzam, czy mam moje książki”. W istocie te dwie metafory wydają się wiodące, one uporządkowały mój odbiór. Sny Berezy są książkowe i literackie, tworzą opowieść środowiskową pisaną od środka, z „wnętrza stada”. Sprawdzam, czy mam moje sny – w określonym porządku, w alfabe­cie przypuszczeń i projekcji. One wyświetlają drugą, na jawie zaniechaną, stronę literac­kiego świata, bowiem śniący jest przede wszystkim kompanem, towarzyszem, ośrodkiem bujnego życia towarzysko-literackiego, oprowadzając, wiodąc, tłumacząc, dyskutując z realnymi postaciami przewijającymi się przez karty podręczników współczesnej litera­tury polskiej. Bereza jest jak Matuzalem, którego sny rekapitulują historię powojennego plemienia pisarzy, jawnie przecząc, że Iwaszkiewicz, Hłasko, Stachura, Stryjkowski (i wielu innych) nie żyją – oni wciąż żyją zatrzymani w kadrze, w ożywiającej pamięci tego niezwykłego medium. Dlatego Bereza musi wciąż żyć, żeby ta żywa pamięć oniryczna trwała i Iwaszkiewicz mógł sobie chodzić po bożym świecie jak gdyby nigdy nic. Jednak przerażająca jest myśl o końcu pewnego świata snów, o tak metaforycznym uni­cestwieniu pewnej epoki. Iwaszkiewicz i inni to zastępcza rodzina podmiotu, to najbliżsi śniącego-śnionego, pokazywani w świetle snów jako zwykli, cieleśni i „zwierzęcy”, inni niż w podręcznikach ludzie.

W tym kontekście Bereza nawet we śnie jest krytykiem, nawet we śnie tworzy antypodręcznikową historię literatury, pokazując jej inną, nieschematyczną i hiperżywą, prawdę. Czyż nie okazuje się wynalazcą nowego modelu krytycznego, który byłby swoistym uzupełnieniem krytycznego dyskursu dziennego? Tak więc piszemy najpierw uczoną dysertację, którą następnie zakrapiamy spontanicznymi wtrętami nocy… Żartu jąć, opowiadam się za tym, przyklaskuję temu, ponieważ jest to odświeżenie, propozycja innej formuły postrzegania książek, ludzi, życia literackiego. Bo w tych snach najważ­niejsze są książki, ludzie, życie literackie. Sny dopowiadają coś do ich oficjalnych, pozaonirycznych i trzeźwych interpretacji. Dyskurs krytyczny wzorowany na tym pro­cederze nie musiałby być wcale rygorystycznie antynomiczny – chyba należałoby dążyć do specjalnego rodzaju syntezy dysertacyjności z intuicyjnością, świadomości z pod­świadomością. Autor Pryncypiów zawsze był dla mnie kimś na tym tle wyjątkowym i nadal jawi się jako prekursor rozluźnienia związków, tej nieznośnie skonwencjonalizo­wanej ścisłości. Nowa ścisłość krytyczna byłaby więc ścisłością artysty, nie uczonego.

Oniriada jest książką programową. Ujawnia i uwalnia artystę, który do tej pory poz­walał sobie jedynie na artystowskie wykrzykniki, teraz zaś śmiało otworzył tamy, żeby runął bezceremonialny strumień podświadomości, ukazujący męczennika słowa pisa­nego, rzeczywistego kaskadera najnowszej literatury polskiej. Oto osobowość całkowicie – na powierzchni i pod – oddana literaturze, obnażone zakamarki podświadomości ujawniły, że i tam kłębią się książki i ich fragmenty, twórcy i ich gesty, miny, słowa, codzienne zachowania, zwykłe i niezwykłe sytuacje w redakcji „Twórczości”, analizy i interpretacje, mowy i listy, krótko mówiąc: rodzinna literatura. Ten człowiek w snach nigdy nie jest samotny, otacza go zazwyczaj rój przyjaciół i znajomych. Rzad­kie, bardzo rzadkie – takie odniosłem wrażenie – są tu chwile szczęścia. Natomiast dużo zniewag i przykrości, niedomówień i pomówień. Najczęściej pojawiającą się sytua­cją jest sytuacja zmagania się z niejasnymi okolicznościami pewnych zachowań i postaw, roszczeń i żądań. Dominuje aura opresji. Ten biedny i zagoniony „podmiot oniryczny” bez przerwy musi prostować, wyjaśniać, doradzać, odpowiadać, przyzwyczajać się do nagłych zmian zapatrywań i zwrotów akcji, wręcz stawać na głowie, żeby kreto wijąca się sytuacja uzyskała jakieś w miarę solidne, zbliżone do racjonalnych, ramy. Ten ktoś przypomina drobnego działacza samorządowego, który w granicach pewnej wspólnoty (tu literacko lokalnej) pełni rolę męża opatrznościowego, który czując na sobie odpowie­dzialność i zmagając się z nią, stara się, bardzo się stara być na właściwym miejscu i w określonym momencie. Mało znalazłem opisów snów lekkich i wolnych, jakby świado­mość nie zezwalała na nie zbyt często, a podświadomość zbierała raczej brud życia (także literackiego), niźli jego sok i słodycz. Może sny Berezy projektują – w pewnym sensie – jawną opresję, jakiej doznawał przez wiele lat ze strony kadłubowego życia literac­kiego, może są jakimś zadośćuczynieniem, formą terapeutycznego wyzwolenia, wyrzu­cenia ni to żalu, ni głębokiego poczucia niezrozumienia i nieuszanowania duchowej inności i ważności? Przecież nie róbmy z naszego podmiotu skończonego cierpiętnika. Potrafi (jego sny potrafią) być szalenie dowcipny, krotochwilny, rubaszny. Mimo bólu, który wykrzywia mu twarz, potrafi bawić się własnym snem, manipulować następ­stwami, potrafi być cierpko ironiczny, zaskakiwać bogactwem i barokowością śnienia. Wzruszani jesteśmy tu na wielu poziomach, zaś energie i fluidy krążą nieustannie, z rozmaitych zachodząc nas stron. Wzruszeniom i emocjom, zaskoczeniom i wstrząsom towarzyszą niesłychane finezyjki intelektualne. To się wzajemnie uzupełnia, popadając niekiedy w karkołomność (ale czego chcieć od snu?), wyzwalając po drodze stan dość specjalnego oświecenia – satori a la Bereza. Jest na przykład chwila wielkiego uniesie­nia, wręcz zbliżenia dusz (Bereza – Hłasko: „czułości i serdeczności między nami, poufa­łość i bliskość”), jest potem chwila bólu i napięcia, ale czytelnik może być pewien, że za chwilę usłyszy świśnięcie bata – jakże celnie się tu nim strzela – w stylu: „rozmowa z ignorantami zwiększa ciężar życia”.

Ciekawe, czy te aforystyczne perełki sposobią się do lotu już tam, w środku, w śnie, czy osiągają swą posągowość dopiero pod piórem. W ogóle ciekawą rzeczą jest wiedzieć, jak się zapisuje sny (czy raczej śni zapisy?), jak robi to Henryk Bereza – co dochodzi w procesie obróbki literackiej, co sen zawdzięcza choćby składni i interpunkcji, tokowi „myślenia językowego”, linearności zapisu. Bo czysty sen jest pozasłownym stanem, mglistym obrazem, który podporządkowany systemowi językowemu nabiera, albo i nie nabiera, wyrazistości. Sposób podporządkowywania, to czynienie wyrazistości preferowane przez Berezę jest bliskie doskonałości – pozornie oschłe, jakby obiektywistyczne, będące czymś w rodzaju suchej, beznamiętnej notacji, której prawdziwości – wyczuwa­nej bliskości oryginału – chce się zawierzyć.

Poza tym przykuwa spojrzenie, a potem myśl, zagadkowa wersetowość tych zapisów, jakaś staroświecka, starotestamentowa pieśniowość, zniewalająco konsekwentny, aż do tragicznej monotonii, poematowy rytm powtórzeń, gramatycznych anafor: parę oszczędnych czasowników (idę, szukam, jestem, rozpoznaję, muszę się zgłosić, rozmawiam) skontrastowanych z ascetycznymi równoważnikami i, z tu i ówdzie, pointującymi sytuację samotnymi rzeczownikami. Kanciaste, mało urodziwe, niekiedy urywane, zda­nia nasycone nazwiskami i nazwami własnymi, szczegółami skierniewicko-warszawskiej topografii. To wszystko do czegoś zmierza, szuka pointy, współtworzy powiększający się z nocy na noc sens.

Bogactwo tego śnienia wyraża się również w tym, że same aspekty literackie i środowiskowe – tak podkreślane przeze mnie – są tylko częścią tego konfabulowania pod znakiem i pretekstem Morfeusza. Można również czytać tę książkę jako swoistą kronikę rodzinną i skierniewicką, w której pojawiają się rodzice i rodzeństwo, imiona i nazwiska sąsiadów i przyjaciół nie związanych z literaturą, ludzi znanych dobrze od dzieciństwa. Uliczki, place, zaułki i kościoły Skierniewic lub jakichś podskierniewickich okolic współtworzą nastrój prowincji, ciągle odnawiającej się w snach krainy lat dziecinnych. Mała ojczyzna Berezy nabiera wyrazu i wielkości, stając się „miejscem literackim”, rdzeniem opowieści w niezwykły sposób lokalnej. Czy ktoś już napisał powieść o Skier­niewicach? Książka Berezy robi wyraźny krok w tę stronę i powinna się znaleźć na półkach we wszystkich skierniewickich bibliotekach jako ciekawostka i jako przykład nowatorskiego, onirycznego wykorzystania materiału stamtąd, wszystkich zakodowanych w świadomości skierniewickich pamiątek. Na starą lokalność nałożyła się nowa, war­szawskie detale bycia (np. z okolic sławetnej ulicy Widok), kreując fantasmagoryczne miejsce pisarza zagospodarowywane wyobraźnią, wizją, swoistą mieszanką przebytych odległości i miejsc, przeżytych i wyobrażanych doznań, przejść, doświadczeń.

W snach Berezy jest wszystko. Trochę niedomówione, zasklepione i chaotyczne, lecz skończone „wszystko”. Pewien świat został zbudowany (buduje się samotnie i „samoist­nie” co noc) od początku do końca. Są postacie i wydarzenia, jest głos wiodący i przemi­janie oraz co jakiś czas – wręcz rozdziałowe – konkluzje tego przemijania. Chyba właśnie takiej powieści teraz mi było trzeba. Nie tylko jako wzoru. Obecnie nie da się już czytać innej fikcji. Mam nadzieję, że to przejściowe.

Karol Maliszewski

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content