Drżenie, księga Henrykowska, Twórczość 10/2006

copyright © „Twórczość” & Tadeusz Stefańczyk

 

DRŻENIE

Bywa, że szukamy nie tego, co znajdujemy. Szukałem po latach, po ćwierćwieczu Edwarda Stachury – znalazłem Henryka Berezę. Znalazłem to niewłaściwe słowo, pogłę­biłem o wcześniejsze teksty i spojrzenia, o pewien ton, który znałem przecież z dawnej „Twórczości”, tej Iwaszkiewiczowskiej i wczesnolisowskiej, z tamtych „czytań w maszynopisie”, z tamtej walki o wielkość, o oryginalność, o format i godność literatury. Przeczytałem raz jeszcze – po latach – uważnie, z wielkim zaciekawieniem Żydopisanie, posłowie do pięciotomowego, czytelnikowskiego zbioru pism Edwarda Stachury (1982), znakomity, fundamentalny, wielokrotnie cytowany i powielany przez innych tekst Henry­ka Berezy. I odnalazłem, czy raczej odświeżyłem sobie ów ton Czytanego w maszynopisie, tamtą aurę, atmosferę szczupłego, a jakże ważnego kąta na szarym końcu miesięcznika, od którego – zdarzało się – zaczynałem w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych comie­sięczną lekturę „Twórczości”. Bereza łączył szczęśliwie w moich oczach surowość wyma­gań z optymizmem pedagogicznym, preferencje z tolerancją, zaangażowanie z chłodem, spokojem, cierpliwością, stanowczość z uważnością… Starał się być sędzią sprawiedli­wym, długo ważącym sądy, nie zaś zadufanym prokuratorem serwującym, jak Sandauer, którego nie lubił, jednoznaczne, niszczycielskie, bezapelacyjne wyroki. Wierzę Berezie bez zastrzeżeń, gdy w Życiopisaniu, rzucając na szalę swój autorytet krytyka, już na wstę­pie zwierza się czytelnikowi ze swoich człowieczych zawahań, oporów i lęków.

Nie należę do tych krytyków, którym nigdy nie zadrży pióro, gdy mają wyra­zić na piśmie swój sąd o książkach, a więc tak czy inaczej o ludziach, […] którzy te książki napisali. Znam już wiele rodzajów swoich lęków. Wielkich, dużych i ma­łych. Lęk wobec Wielkości, czyli lęk pokorny. Lęk wobec Klęski, czyli lęk współ­czujący. Lęk wobec Niemożności, czyli lęk litościwy. Lęk wobec Intymnego, czyli lęk delikatności. Dużo, bardzo dużo innych jeszcze lęków. Ich wspólnym źródłem (najczęściej) jest wzgląd na koszt wewnętrzny tego, który książkę napisał. […] Bez subiektywnie największych kosztów wewnętrznych twórcy nie ma literatury. […] Ten sąd […] zawiera w sobie nieludzkie okrucieństwo. To okrucieństwo mnie prze­raża. Nieraz zrezygnowałbym z niego i z estetycznej prawdy na rzecz jakiejś praw­dy zwyczajnie ludzkiej.

Jednocześnie Bereza musiał od początku wiedzieć, że badacz literatury, kry­tyk nie jest w pierwszym rzędzie stworzony do współczucia czy litości, do apelacji i amnestii. Jest powołany do walki o jakość, do ocen sprawiedliwych i zgodnych z sumieniem, to znaczy przykrych nieraz, „niesprawiedliwych” i „nieludzkich”, do rozstrzygnięć demonstrowanych światu „na piśmie”, do wyroków – przy wszystkich lękach i zastrzeżeniach, stylistycznych zmiękczeniach i eufemizmach – wiążących i surowych. Łamiących, bo nie można takiej ewentualności wykluczyć, jakieś pióra i literackie kariery. Musiał zdawać sobie sprawę, że zadaniem krytyka jest wartościo­wanie, opiniowanie, ów samozwańczy a boski atrybut oceny finalnych dokonań, re­zultatów, sztuka poskramiania tego, co milsze, łatwiejsze, braterskie, współczujące, leczenia się z krytycznego Parkinsona, z manii przywoływania „okoliczności łago­dzących” i taryf ulgowych, z odruchu uwzględniania ogromu nakładów, kosztów własnych twórcy. Żeby wytrwać, podołać tym podwójnym, sprzecznym, rozrywającym ciśnieniom, Henryk Bereza musiał się zmienić, stwardnieć, poskromić w sobie wiel­koduszną, wspaniałomyślną szczerość, pohamować falę lęku, pokory, litości, współczucia… Opanować drżenie serca, ręki i pióra…

Za straszliwą cenę, którą uświadomił mi dopiero tekst o Stachurze – czysty i na­iwny jak sam Stachura, ukazujący ogrom „względów”, oporów i lęków – rodził się z wolna, ale konsekwentnie ten krytyk, jakiego znamy dzisiaj, i ten styl, który wypracował, łamiąc się w sobie i łamiąc opory, którego używa od dłuższego czasu i w którym się ustalił. Styl powściągniętej emocji, iście chirurgicznej precyzji, asce­tycznej odpowiedzialności za słowo. W zmaganiach z sobą, nie z przeciwnikami, jak można by podejrzewać, obserwując coraz głębsze nieprzyleganie i rozchodzenie się nieprzejednanego z poobrażanymi, rodził się ów ton wyniosły, apodyktyczny, katego­ryczny, nie znoszący sprzeciwu. Rodziły się te zdania, obowiązkowo od akapitu, krót­kie jak salwy, jak rozkazy, jak sentencje niepodważalnych wyroków, zdania jak­by dyktowane z konia gdzieś w Galii przez Cezara marzącego o jedynowładztwie, o monarchii absolutnej, łukach tryumfalnych i wieńcach laurowych, o sławie i chwa­le… Te zdania równo przycięte jak kamienie na piramidę, te zdania jak głazy megali­tyczne układane w zacieśniające się ejdetyczne kręgi, których konsekwencja, zdawała mi się nieraz imponująca i przerażająca zarazem. Tak pisze człowiek, któremu o coś chodzi, który jest panem słowa, który jest pewien swego… I przypominali się inni wędrowcy „do kresu”, stawiający sprawę na ostrzu noża, wołający – jak zniecierpliwiony Saint-Just w tamte dni gorące: „Cnota albo Terror”. Saint-Just, jak się miało okazać, nie żartował. Zanim wprowadzony w obronie cnoty terror utnie mu głowę (piękną, dwudziestosiedmioletnią), da próbkę stylu, który pozbył się oporów, prze­zwyciężył drżenie, wyrzekł się luksusu wątpliwości…

Sentencje warczą niczym mądrość narodu, definicje […] następują po sobie jak zimne i jasne rozkazy. „Obyczaje powinny być umiarkowane, prawa nieubła­gane, zasady nieodwołalne”. To styl gilotyny.

Autor Człowieka zbuntowanego ukazał ewolucję rewolucjonisty, którego nieubła­gana logika wydarzeń, owa tajemnicza „siła rzeczy” (force des choses) pcha w kie­runku kategoryczneści, niepodważalności tonu. Znajdowałem w tym analogię z sytu­acją krytyka zmuszanego do pozbywania się skrupułów, do jednoznacznych, często bolesnych rozstrzygnięć. Zapragnąłem nawet znaleźć u Berezy próbkę „stylu giloty­ny”, przytoczyć na potwierdzenie zasadniczej zmiany, generalnego „stwardnienia duszy”… Szukałem, ale – nie znalazłem. I wtedy zrozumiałem, że o apodyktyczność formy łatwiej u tego krytyka niż o kategoryczność treści. Zrozumiałem, że te regular­ne akapity, te zdania skandowane to – łupki. To narzucone sobie aprioryczne „miary”, zatrącające o manierę fiszbiny, sposoby porządkowania i dyscyplinowania myśli, zakrzykiwania niepokoju. Zaryzykowałbym tezę: im bardziej myśl niepewna, rozwi­browana, nieustalona, „dialektyczna”, im bliższa owej babki, co na dwoje wróżyła, tym bardziej szuka pomocy usztywniającej, twardej i stanowczej formy, kategorycznego tonu, który pozwala się ogarnąć i pozbierać. Zrozumiałem, że Henryk Bereza, krytyk doświadczony, ewoluujący, szukający właściwej miary rzeczy i ładu serca zna­lazł oto sposób (na jak długo?) rozprawienia się z duchem rozterki, sposób na przyro­dzone wrażliwcom „bojaźń i drżenie”. Odwołał się do mądrości Formy, zaufał kadencji maksymalnie skoncentrowanego i skondensowanego zdania. Naturalnego jak oddech.

Tadeusz Stefańczyk

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content