HB, naprędce, Konteksty 3/2015

copyright © „Konteksty” & Marian Pilot

 

HB, NAPRĘDCE

Uświadamiam sobie oto, że jestem jednym z nielicznych – a kto wie, może nawet jedynym z żyjących przyjaciół (nieprzyjaciele przeważnie bywają bardziej długowieczni) Henryka Berezy z dawnych czy może nawet przedwiecznych już czasów, z lat pięćdziesiątych minionego wieku. Zachodzę w głowę, kto mnie z nim poznał: Janek Wołosiuk, mąż Marii Iwaszkiewicz, który był moim szefem w redakcji „Wiadomości Filmowych”? Stanisław Piętak? Leszek Terlecki? Marek Nowakowski? Edward Stachura? Jasiu Himilsbach? Czy ktoś inny jeszcze. Franciszek Starowieyski vel Jan Byk na przykład. Rok był 1957, góra 58; pamiętam dobrze, jakie wrażenie zrobił na mnie, dwudziestoletnim, trzydziestoletni w owe lata Bereza: może dlatego, że w kawiarni Związku Literatów, gdzie rezydował przy dwuosobowym stoliku z niesłychanie wytwornym i wyniosłym Arturem Marią Swinarskim, sam wydawał mi się nad wyraz dostojny i surowy, co lepsza, równie jak jego współbiesiadnik wiekowym dżentelmenem. Przychodziło się do tego stolika jak do spowiedzi z rękopisem – kogo wtedy stać było na maszynę do pisania! – więc z rękopisem na czysto przepisanym w garści, a że z reguły opowiadania to były (short story, bo Hemingway w modzie), Bereza z miejsca zabierał się do czytania, stary filut Swinarski tymczasem badał poziom inteligencji spłoszonego kandydata na literata… Bereza kończył lekturę i niezwłocznie wydawał wyrok, solidnie go uzasadniając, interpunkcję wypominając, czasami za jakieś słowo chwaląc, ba, jakąś frazą się zachwycając nawet. Swinarski z boku pokpiwał sobie – i z delikwenta, i samego preceptora (zaglądam do jednego słownika pisarzy, zaglądam do drugiego: sławnego autora Achillesa i panien i Harakiri – nie ma! Sic transit…)

Takie to były początki „szkoły” czy zgoła „stajni” Berezy; zmieniały się lokale, zmieniały się stoliki, przy nim zawsze ten sam – przez lata, przez dziesięciolecia! – Mistrz i kandydat z rękopisem, maszynopisem, w końcu komputerowym wydrukiem w garści… Urzędu nauczycielskiego nie ostawił autor Takiego układu do końca życia.

Stolik zaś stąd, że Henryk Bereza, podobnie jak jego przyjaciel, wzmiankowany wyżej Jan Byk, przez całe lata, jak się wówczas mówiło, dworcarz, pozbawiony dachu nad głową przybysz z Miedniewic czy Irządz, przemieszkujący to tu, to tam, nie mający warszawskiego meldunku, przez MO pędzony, znajdował bezpieczną przystań w Związku Literatów czy w kawiarni Czytelnika. Niewiele też w tym układzie zmieniła okoliczność, że w końcu Bereza dostał mieszkanie, adres: Widok 19 m.178. Nazwa ulicy wiele mówi, nic dla lokatora mieszkania nr 178 przyjemnego wszakże, rzec bowiem trzeba, że od razu wypatrzył go zezowatym oczkiem szajbnięty sąsiad z góry i wziął pod obcas. Całymi latami słuchało się Berezowe skargi na nocne ekscesy tego osobnika, którego znane mi nazwisko może należałoby na tym miejscu wyjawić; koniecznie należało zamienić mieszkanie, zamienić było można tylko na lokal w odległej dzielnicy, HB nie mógł się na to zdecydować, cierpiał i jak zawsze urzędował przy stoliku. Kiedy zaś koszmarny nocny marek wyczerpał swoje niszczycielskie moce, lokal na Widok stał się naraz dogodnym treffpunktem różnych przyjezdnych i przejezdnych bliższych, dalszych, i całkiem dalekich przyjaciół i znajomych, dla których nie starczyło miejsca na pobliskich dworcach Centralnym i Średnicowym. Czyli w jakimś sensie odzyskał Henryk swój młodzieńczy status dworcarza. Nie narzekał wszakże, jeśli się czymkolwiek smucił, to tym, że któryś podróżnik wyprowadził z biblioteki książkę Thomasa Bernharda z dedykacją autora… Trwał na swoim Widoku z determinacją, której fundamentem były poglądy, przejęte od niemieckiego filozofa, nazwiska nie pomnę, a który dowodził, że nasilająca się z roku na rok moda rozrywkowych przemieszczeń mieszkańców bogatego Zachodu, ostatecznie spowoduje demograficzną katastrofę. Bereza nie dożył roku 2015, od dawna jednak święcie był przekonany, że ów katastrofalny czas nastąpić musi; by się do tego nie przyczyniać, ograniczał do skrajności swoje rozjazdy, podług mojego rozeznania udało się przyjaciołom raz wyciągnąć go do Włoch, innym razem do Niemiec, najbardziej jednak rad był z wyprawy do Finlandii, wierzył bowiem, że do tego zimnego kraju nikogo swoim wybrykiem nie skusi. Ale w swej zatwardziałości i wierności doktrynie nawet do rodzinnych Skierniewic wyprawiał się w najlepszym przypadku raz na rok albo i na dwa lata.

Był zapewne najpilniejszym – czy może należy powiedzieć – najwierniejszym warszawiakiem: całymi latami ani na chwilę nie opuszczał granic stolicy (mawiał sam o sobie, że jest warszawskim Robinsonem, zwłaszcza w upalne miesiące roku…). Najpilniejszym więc… ale i najpracowitszym, bez reszty, „na pełny zegar”, jak to się mawiało w tamtych czasach, które były epoką przodowników pracy, oddanym swoim literackim zajęciom: lekturom, głównie polskiej literatury współczesnej, pisaniem esejów, tejże literaturze poświęconych. Wcześnie zdobył sławę pracowitego i dociekliwego młodego adepta polonistyki, który przeczytał wszystko ze swojej dziedziny, co ukazało się w Polsce po wojnie; paradoksalnie rezultatem tych rozległych studiów była rezygnacja świetnie zapowiadającego się naukowca z uniwersyteckiej kariery prostu niepojęta decyzja: uniwersytet gwarantował nie tylko bezpieczeństwo socjalne, ale, co ważniejsza, możliwość spokojnej pracy naukowej. Bereza wybrał wolność, niezależność, a więc niepewność, poszukiwanie na własną odpowiedzialność życiowej i pisarskiej drogi. Czy miał już wtedy świadomość, że będzie to droga ciernista, pełna uskoków i zapaści, czających się na poboczach nieprzyjaciół – często zresztą wywodzących się z grona niedawnych polonistycznych kolegów?

Po latach dopiero pojąłem (tu wtręt osobisty, niezręczny. ale niezbędny: przez lata prowadziłem w „Tygodniku Kulturalnym” autorską rubrykę HB NA WIDOKU, siłą rzeczy więc spotykałem się z jej autorem regularnie co najmniej raz w tygodniu) rychło pojąłem więc, że przyszły autor Takiego układu nie mógł podjąć innej decyzji: otóż, któregoś dnia HB przyjął mnie w swoim mieszkaniu na Widoku zeźlony, roztrzęsiony, z furią wymachiwał niewielką książeczką, była to opracowana przez Jerzego Pietrkiewicza, wydana w Londynie dla użytku studentów slawistyki Uniwersytetu Londyńskiego, obejmująca lata 1800-1950 antologia polskiej literatury Polish Prose and Verse, jak głosił tytuł. Znaleźli się w niej ważniejsi autorzy z tradycyjnego kanonu, od Franciszka Karpińskiego i Juliana Niemcewicza po Dołęgę-Mostowicza i Józefa Czechowicza… Gdzie Pasek, gdzie Mochnacki, Gombrowicz z Schulzem gdzie? – Rwał sobie włosy z głowy Bereza. W dodatku Leśmiana jak na lekarstwo, Pawlikowskiej jeszcze mniej, Tuwima wcale, Słonimskiego, Iwaszkiewicza też… Tych, którzy w przeświadczeniu Berezy powinni być – u Pietrkiewicza nie było, byli natomiast pisarze, niekoniecznie najlepiej reprezentujący polską literaturę zarówno wobec cudzoziemców, jak swoich: Asnyki, Lamy, Kasprowicze, Matuszewscy, Wilkońscy z Weyssenhoffami…

Pieklił się autor Sztuki czytania na profesora Pietrkiewicza za niedopuszczalne, jego zdaniem, opustki, równocześnie gotując totalny zamach na cały obowiązujący tradycyjny kanon literatury polskiej w przekroju historycznym: snuł plany alternatywnej historii polskiej literatury od jej początków po ostatnie dni. Zżymając się na Miłosza, który poniekąd poszedł w ślady Pietrkiewicza, zapalczywie bronił swojego rewizjonistycznego projektu, w którym akcent postawiony jest na Pasku i Nekandzie Trepce; Zygmunt Krasiński, skreślony jako poeta, uwielbiony jest jako autor olśniewająco inteligentnych listów, podobnie jak Fryderyk Szopen (dawno się tak nazwiska kompozytora Chopina nie pisało…), ci dwaj wielcy epistolografowie idą o lepsze z autorami suplik chłopskich i listów emigrantów z Brazylii… Literaturą niekonieczne jest to, co się za literaturę zwykło uważać, historyczne okoliczności sprawiły, że dzieła prawdziwie żywe, prawdziwie oryginalne, pozostały na poboczach głównego, utrwalonego siłą tradycji i klasowych uprzedzeń nurtu. Swojej rewolucyjnej historii literatury Bereza nie napisał, dlaczego – o tym niżej, teraz chciałbym wyrazić uwagę na stronie – przeświadczenie, że autor Doświadczeń z pewnością by sprzyjał dziś Janowi Gondowiczowi, który właśnie ogłasza w „Tygodniku Powszechnym” swój projekt pozyskania dla polskiej literatury dzieł niedostrzeżonych albo zaniechanych albo dziś dopiero dostrzeżonych dociekliwym okiem autora Pan tu nie stał. Niech mu się ten zamysł powiedzie, tak jak Henrykowi Berezie powiódł się był inny, równie ambitny, prawdziwie rewolucyjny, o nieba jednak trudniejszy, bardziej niebezpieczny, wysoce ryzykowny dla niego plan, do którego realizacji dojrzał w 1973 roku.

Laureat nagrody imienia Stanisława Piętaka (jednej z trzech, zauważmy, jakie w ogóle HB otrzymał: później został jeszcze wyróżniony nagrodą imienia Wł.St. Reymonta i wrocławską nagrodą Czterech Kolumn) za tenże 1973 rok miał już wtedy za sobą pomyślną realizację swojego projektu o nazwie „nurt chłopski w prozie”: pod tym hasłem udało mu się skupić całkiem liczną gromadkę wywodzących się ze wsi pisarzy, zarówno dojrzałych, jak Stanisław Czernik czy Jan Bolesław Ożóg, jak młodych i całkiem młodych, jak Jan Drzeżdżon i Edward Redliński. Ten ostatni, opublikował właśnie powieść pod intrygującym tytułem Konopielka. Książka ta będzie miała rozstrzygający wpływ na życiowe losy zarówno jej autora, jak Henryka Berezy – i nie tylko jego…

Powieść Redlińskiego bowiem napisana jest gwarą, w dodatku gwarą mocno umorusaną dość frywolną białoruszczyzną, co nie wszystkim się podobało. Zaś kręci nosem nie byle kto, bo jeden z najpoważniejszych autorytetów literackich tamtego czasu, autor Popiołu i diamentu: czy autor nie mógłby napisać swojej książki po polsku, zgryźliwie odnotowuje w felietonie. Bereza jest z Andrzejewskim zaprzyjaźniony – do tego stopnia, jak wieść gminna niesie, że uciął powieść Bramy raju na owym słynnym pierwszym i ostatnim zdaniu. I Andrzejewski się na tę odważną amputację zgodził, bardziej bowiem niż w siebie wierzył w smak i niezawodny instynkt literacki Berezy.

Ale to było przed dziesięcioma z hakiem laty. Teraz tenże Bereza odpowiada Andrzejewskiemu tak: „Skoro nie znosi się gwary, nie należy znosić Konopielki, ponieważ powieść Redlińskiego wyniknęła z założenia, że język prozy nie powinien być kłamany w większym stopniu, niż to jest konieczne, na skutek ubóstwa środków literackiego zapisu. Redliński – tak jak może – chce uszanować człowieczeństwo swojego bohatera i nie zamienia go w przedmiot, który ma opisać i skomentować w czystej polszczyźnie Elizy Orzeszkowej”.

To jest moment przełomowy, Bereza oto podniesie bunt i ogłosi ni mniej, ni więcej tylko „rewolucję artystyczną”. „Zacofanie literackie – zauważy – podobnie jak zacofanie społeczne sprzyja wybuchom rewolucji”. I zarysowuje program postulowanej przez siebie rewolucji: „Artystyczną samoświadomością prozy dziś nazywam nowe rozumienie tego, czym jest dla literatury język. W prozie dzisiejszej zwycięża przeświadczenie, że język w niej nie jest workiem na zboże, lecz samym zbożem, nie jest szatą dla ciała, nie jest formą dla treści, lecz tą treścią, która stanowi istotę literackiej specjalności artystycznej”.

Hasło rewolucji artystycznej idealnie sprzęga się z wyodrębnieniem nurtu chłopskiego w polskiej literaturze i gotowością do rewolty młodych ówczesnych adeptów literatury pochodzenia chłopskiego. Francuska socjolożka, Annie Erneaux, mniej więcej w tym samym czasie ukuła termin transfuge culturel – odstępcy, zaprzańca, kulturowego zdrajcy, pieriebieżczika – idealnie określający dotychczasowy status każdego wywodzącego się z chłopstwa pretendenta wejścia na polski parnas: musiał on – to był warunek sine qua non – dokonać mniej lub bardziej widocznego aktu zaprzaństwa, musiał konieczne zabić w sobie chłopa. Stanisław Skorupka – to powszechnie znany, powiedzieć można, widowiskowy przypadek – musiał zmienić nazwisko na „odpowiednie”, by zyskać prawo do zajmowania się

Szekspirem… Może to nie była szekspirowska tragedia, jedynie gwałt na tożsamości człowieka brutalny. Otóż na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wnukowie Drzymały, coraz bardziej świadomi swej wartości, coraz wyraziściej dostrzegający znaczenie kultury chłopskiej, odmawiali poddania się rytuałom owego upokarzającego transferu, co wyrażało się głównie w odmowie, instynktownej, podświadomej często, podporządkowania się sztywnym regułom ukształtowanego jeszcze w XIX wieku, coraz bardziej odstającego od żywej mowy języka literatury. Tym bardziej, że językami pierwszymi ich wszystkich były gwary, to one kształtowały ich wyobraźnie i widzenie świata.

Rewolucja artystyczna dokonała się w walnej mierze, jeśli wolno tak powiedzieć, piórami młodych pisarzy nurtu chłopskiego w polskiej literaturze. W tamtych czasach pradawnych w przedpokoju rezydencji HB na Widoku wisiał plakat, przedstawiający paskudnego osobnika, który wyciąga do widza rozczapierzoną brudną łapę; portret ten opatrzony był napisem następującej treści: TOWAR MACANY NALEŻY DO MACANTA!

Bowiem w owych gomułkowskich czy gierkowskich czasach, wyjaśnić trzeba, nie przelewało się, i chleba nikt nie owijał towaru nawet w skrawek papieru, piekarnie zaś bezkarnie mieszały bochenki świeże z czerstwymi, stąd pęd zjadaczy chleba do omacywania towaru… Otóż ci macanci byli przez zjadacza chleba HB najbardziej znienawidzonymi członkami ludzkiego rodu, wolał pościć niż przełknąć kęs chleba, splugawionego dotykiem macanta.

Zajadły wróg i pogromca macantów, nie umiał zabić muchy ani też, co już niepojęte, napisać negatywnej recenzji – nie znaczy to, że nie zaistniało nigdy odstępstwo od reguły, przypadkiem byłem świadkiem, jak się wił, miotał i przeklinał, z jakiegoś powodu przymuszony do oceny miernej powieści Ryszarda Lassoty. W niesłychanie wyrafinowanym, wysoce pokrętnym, enigmatycznym tekście HB, dyskretnie komunikując o kardynalnych niedostatkach utworu, zrobił wszystko co w danej sytuacji było możliwe, by w żaden sposób nie urazić tegoż utworu autora.

HB nie był w stanie nie odpowiedzieć na skierowany do siebie list, i w swoim życiu odpisał, rzetelnie zawsze, na listów tysiące (tysiące też tracąc na znaczki pocztowe). Pisywali do niego głównie młodzi adepci literatury, nierzadko do swoich listów dołączając maszynopisy swoich utworów: czytał je i analizował, szef bezpłatnej poradni literackiej… Na ile dni przed śmiercią napisał ostatni list i do kogo? Trudno dociec, pójdę o zakład, że zaledwie na kilka.

Sędziwa pani Olesia nominalnie była na Widok sprzątaczką, w rzeczywistości zaś osobą, traktowaną jak matka, która, owszem, zetrze kurze, wyrzuci śmieci, zaparzy herbatę, ale przede wszystkim, krzątając się po izbie, przysiadając na krześle będzie z gospodarzem toczyła rozmowę o sprawach najprostszych i tym samym najistotniejszych. Pani Olesia zmarła, nie było już sprzątaczki na Widok, żadna kobieta nie nadawała się na to stanowisko, HB nie nadawałby się na takiej osoby szefa, sam sobie sprzątał jak umiał.

Nie da się zliczyć, ilu młodych, zresztą także nie najmłodszych, poetów i prozaików przeżyło dzień czy dwa dłużej dzięki złotówkom HB, pożyczanym z reguły na wieczne nieoddanie (jeden Himilsbach, pamiętam, długoletni pożyczkobiorca, zdobywszy pierwszą większą forsę z filmu, zaprosił na obiad zakrapiany liczne grono swoich benefaktorów)…

Nie da się też zliczyć ataków na magistra Henryka Berezę ze strony doktorów i profesorów polonistyki, po części jego dawnych kolegów ze studiów; przez długie lata oskarżany był o najgorsze sprzeniewierzenia i grzechy przeciwko polskiej literaturze, polskiemu językowi, polskiemu obyczajowi i polskiemu narodowi. Magister HB bądź przemilkiwał te jadowite i niezwykle brutalne niekiedy napaści, bądź też z polonistycznymi macantami polemizował grzecznie i tak rzeczowo, jak to tylko było możliwe, by w końcu eksplodować słynną Baranoją, jadowitym, pełnym gniewu i furii pamfletem, w którym wytyka utytułowanym pismatołom, że „zrozumienie niektórych osiągnięć twórczych bywa niekiedy trudniejsze i rzadsze, niż one same”. Jako się rzekło, wszakże dłużej nieprzyjaciół niż przyjaciół: już po śmierci autora Doświadczeń część byłych sosłużiwcew, że użyję pięknego rosyjskiego słowa, złożyła publiczne oświadczenie, że pisaniny ww. (które poniżej przedstawiamy) nie mają żadnej wartości i nie zasługują na druk…

Ostatni krytyczny tekst Henryka Berezy, jaki na druk zasłużył, ukazał się w miesięczniku „Więź”, nosił tytuł Diabelstwo i poświęcony był książce Śmierć czeskiego psa najoryginalniejszego bodaj z grona pisarzy, nazwijmy ich tak „post-rewolucyjnych”, Janusza Rudnickiego. W Rudnickim dostrzegał Bereza „pisarskiego bratanka” Marka Hłaski: „Marek był literackim odkrywcą tej polszczyzny, którą Janusz przerabia w słowo najdoskonalsze, w słowo najcenniejszej, bo powszechnej poezji”.

Henryk B. miał życie ciężkie, pełne trudów i udręczeń. Szczęśliwe.

Marian Pilot

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content