Kondycja, książka miesiąca, Twórczość 8/1998

copyright © „Twórczość” & Zbigniew Mikołejko

 

KONDYCJA

Henryk Bereza, Epistoły, Szczecin 1998

 

Przyjemność tekstu nie musi należeć do typu triumfującego, heroicznego, umięśnionego.
(Roland Barthes, Przyjemność tekstu)

Ja tymczasem trwam przy swoim.
(Henryk Bereza, Toast)

 

Czytałem sobie listy Henryka po kolei, „jak leci”, ale zarazem i „na wyrywki”.

„Na wyrywki” – znaczy w tym wypadku, że między jednym a drugim „kawałkiem” paliłem papierosa i zaglądałem do innych książek czy do gazet.

Albo piłem kawę.

Albo gdzieś szedłem.

Albo i nic konkretnego się ze mną nie działo, nic wyraźnego, nic do nazwania, nawet w drobiazgach.

Taki modus czytania był tutaj naturalny.

Taki modus czytania narzucił mi się od razu, bez zastanowienia.

Gdyby nie był naturalny, czytałbym przecież inaczej i nic nie mogłoby mi się narzucić.

Czytałbym chociażby jednym czytaniem albo nie po kolei.

Klucz, tajemnica tkwi w samych listach Henryka.

Ale nie wiem, jaka to tajemnica, nie umiem jej odgadnąć.

Nie umiem powiedzieć, skąd ten przymus – takiego, a nie innego porządku lektury.

Tyle, że jest: i przymus, i tajemnica.

Myślę, że nie należy szukać tego w okazjonalności listów Henryka.

Listy Henryka wcale nie są okazjonalne.

To, że nie są okazjonalne w pierwszej części Epistoł, w „listach wewnętrznych”, od razu stało się dla mnie oczywiste.

Natomiast oczywistość nieokazjonalności w części drugiej, w „listach do Bitnera”, pokazała mi się dopiero później, dopiero po namyśle.

Muszę się z tego odczucia nieokazjonalności jakoś wytłumaczyć, muszę jakoś to odczucie wyjaśnić, bo przecież w obu wypadkach – i „listów wewnętrznych”, i „listów do Bitnera” – teksty Henryka mają jakieś preteksty, jakieś doraźności, za bezpośrednie impulsy.

W „listach wewnętrznych” – koło się tu zamyka z nakazu paradoksu – pretekstów takich dostarczyły Henrykowi właśnie teksty, rzeczy drukowane.

W „listach do Bitnera” pretekstami stały się bardziej różne wypadki, różne zdarzenia – zarówno literackie, jak i te, które składają się na zwykłość, na codzienność egzystencji.

Paradoks jednak chce – jego praca nie zatrzymuje się więc w pisaniu Henryka w pierwszym z możliwych kręgów, nie urywa się nagle, nie staje w zadyszeć czy też zawie­szeniu – by pierwsze z listów, mając teksty za preteksty, były bardziej egzystencjalne, bardziej „życiowe”, niż listy drugie, wyraźniej z pozoru żywiące się tkanką bieżącego życia.

Mimo takiej różnicy nie zieje przecież pomiędzy jednymi a drugimi listami żadna czarna szczelina, nie ma tu żadnego rozdarcia.

Jeśli więc coś je różni, jeśli coś je odmienia, to jest to raczej rozłożenie akcentów niż radykalne skrajności, co odpychają od siebie w niestyczność, na przeciwległe, osobne lądy znaczeń.

W każdym razie to organiczność, to jedność, tyle że dwuimienna.

Sama forma, forma epistolograficzna, nie jest tej organiczności, tej jedności zasadni­czym powodem.

Zresztą tę organiczność, tę jedność wyczuwam raczej, niż ją pojmuję.

Jeśli ją już rozumiem, to poprzez zdania takie jak to, które Henryk wypowiada z okazji Listu Abelarda do przyjaciela: że „jest pisany tak, jakby autor do własnego życia nie miał dostępu, jakby ono, to życie, prześwitywało jedynie zza wielu zasłon, zza wielu parawanów”.

Albo z okazji Lunatyków Hermanna Brocha: że „dla niego, gdyby o jakąkolwiek wojnę chodziło, główny front musiałby przebiegać gdzie indziej, między słowem filozofii (myślicielstwa) i słowem poezji (rozumianej jako całość literatury artystycznej)”.

Jedność, organiczność polegałaby więc na tym, by odrzucić życie pojęte jako „sama abstrakcja lub czysta forma”, jako życie „w środku labiryntu”.

By odrzucić życie pojęte jako „duchowa śmierć osoby”, jako depersonalizacja, która jest zarazem „dramatem sztuki słowa”, sprawiającym, że „rajski ogród słowa życia wyra­sta […] i zamiera w samym środku umarłego królestwa”.

Że „rozum zdradziwszy osobę […] uśmierca słowo i robi z niego skuteczne jak kamień narzędzie zabijania życia”.

Organiczność, jedność tkwi zatem w jednym tylko segmencie rysującej się tu opozy­cji (między słowem poezji a słowem filozofii, między życiem a abstrakcją, między sło­wem a rozumem): tam, gdzie słowo utożsamia się z egzystencją, nie z myślicielstwem.

Nie jestem pewien, czy się zgadzam – i z taką opozycją, i z taką waloryzacją.

Raczej się z tym nie zgadzam.

Raczej złudne są dla mnie aforyzmy: „Rozum, czymże jest, skoro głupiec może go mieć więcej niż mędrzec” (Pokora, list do Bitnera z 5 lipca 1996).

Raczej sądzę, że więcej tu komplikacji.

Wystarczy się przyjrzeć biografii Abelarda właśnie, tragedii jego życia, jego biologii nawet, splecionej z tragedią jego krytycznego rozumu.

Nic nie da się tu rozdzielić: spór o słowa, o powszechniki, o status abstrakcji i swo­bodę dla pracy rozumu, był dla Abelarda sporem o życie.

Sporem, nad którym unosił się odór stosu i od którego ciągnął więzienny ziąb.

Abstrakcje nie były tu abstrakcjami, tylko abstrakcjami.

Niczym śmiertelną koszulę przenikały je na wskroś, do ostatniego rąbka, pot i krew.

Umierało się dla abstrakcji, żyło się abstrakcjami – jak w malignie.

Jak w malignie pracował rozum, pracowała świadomość.

Henryk chce jednak inaczej, wolno mu.

Henryk pisze na marginesie Lunatyków: „Na jawie działamy jak we śnie, czyli jesteśmy we władzy sił duchowych nie opanowanych przez rozum i świadomość, działa­jących na oślep, pod presją nieskończonych uwarunkowań, od których zależy stan i funkcjonowanie naszego ducha, nasza cała ludzka kondycja”.

Kiedy tak pisze, jest trochę romantycznie heraklitejski, a może trochę po heraklitejsku romantyczny.

Kiedy tak pisze, przypominają mi się stare, dziewiętnastowieczne światopoglądy z ich kultem „życia” i panteizmem, z ich upodobaniem dla elan vital, dla Dionizosa i żywiołu, dla ciemnych złogów podświadomości, dla dzikiej, ślepej gry biologicznych i kosmicznych determinizmów w ludzkich ciałach i mózgach.

Ten moment, w którym – dla potrzeb tej lub innej alchemii słowa – makrokosmos musi targać mikrokosmosem, jest dla Henryka bardzo ważny, choć nieco zasupłany w wyrazach: między „presją nieskończonych uwarunkowań” a „naszą całą ludzką kondy­cją”, jeśli chodzi o zasadniczy termin, nie ma żadnej poważniejszej różnicy poza różnicą brzmienia.

W końcu „uwarunkowanie” to przecież łacińska conditio, nie co innego.

A na dodatek w te zależności pomiędzy jedną i drugą „kondycją”, w tę alchemię, wkracza na podobnych zasadach – ironia, jak zwykle, to dymna tu jedynie zasłona dla powagi i wiary – Transcendencja: „Pisze mnie, jak wiesz, pan Bóg, ja sam siebie piszę, jak umiem, w obydwu ujęciach autorskich są już w robocie wszystkie rodzaje literackie” (Zamysł, list do Bitnera z 27 czerwca 1991).

Dlatego, naprzemiennie, mowa ciała jest grypserą wszechświata, wszechświata język – gadaniem ciała.

Ale nie meta-grypserą, meta-gadką, meta-językiem.

Ciało „nie mówi, że jest […] wszechświatem, wszechświatem ulotnym jak pyłek, chwilowym jak błysk, nieskończenie zmiennym jak wszystko w nas i poza nami, wszech­światem w każdym momencie” (Pokora, list do Bitnera z 5 lipca 1996).

I niczym Deus absconditus, niczym jansenistyczny le Dieu cache, „ukrywa przed nami swoją absolutną fundamentalność” (tamże).

Ciało jest przecież i ciałem myśli: „Od niego, od ciała zależy, czy możemy myśleć, czy myślimy” (tamże).

Pracują w takich zdaniach, jak ciche młyny serca, aforyzmy Pascala, z dumą i gory­czą pytającego o potęgę i marność ludzkiego bycia, o condition humaine, której nie możemy nigdy opuścić, która nas więzi w rozdwojeniu, w rozdarciu między małością nieskończoną a nieskończoną wielkością, która jest źródłem naszej trwogi i naszej ref­leksji, także refleksji o bezgranicznym, o wiecznym.

Z takich zdań, spod skóry słów, wyglądają do nas także stare hermetyczne kosmolo­gie, stare alchemie i okultyzmy.

Takie choćby jak te od Paracelsusa, scalające mikrokosmos i makrokosmos w jednym znaku-obrazie i, nade wszystko, w myśli o jednobycie.

„Wielki świat istnieje, ale nie różni się niczym od małych światów – mówi po pro­stu Henryk w «wewnętrzny m liście» o Gombrowiczu (Niepornograficzność) – one prze nikają się wzajemnie i są wymienne, wyższy jest zarazem niższy, wie więcej i zarazem wie mniej, ze zwyczajowych hierarchii nie przetrwał w nim żaden ślad”.

Więc: pojednanie obu mów, ciała i świata, ich jednomowność, jednojęzyczność.

Ale istnieją też i różnice, cięcia w dyskursie: bo, z jednej strony, „na chwilę udaje nam się czasem wymusić na świecie, żeby nas nie zmuszał do pokory” – bo, z drugiej strony, „na naszym ciele niczego nie wymusimy” (tamże).

Granicą jest Nescio Quid, niezbywalna i ciemna granica nieistnienia, niewidzialna i niepojęta rubież bytu-w-ciele, bytu-w-świecie, z którą nie rozstaniemy się nigdy.

To o nią rozbijają się religie święte, to o nią chcą się otrzeć religie świeckie – jak religia Henryka.

Aby zauważyć to, co jest do zauważenia: „kwadraturę życie-śmierć-porządek-chaos” (Przeciw, list do Bitnera z 13 marca 1996).

I aby pochwalić chaos jako synonim życia, „po pogańsku lub wręcz po diabelsku” (tamże).

Dlatego listy Henryka, po diabelsku, po pogańsku, po grecku – a i Pascal był Gre­kiem w swoim szalonym chrystianizmie, w swoim szarpaniu się z ciałem i Bogiem, z condition humaine (co jak „Dejaniry sukienka”) – nie popadają w rojowisko przypadłości.

Dlatego, właśnie, niby to błąkając się od okazji do okazji, okazjonalne nie są.

Stąd, z okazji Śmierci matki Iwaszkiewicza (Funebralid), hymn Henryka na cześć literatury – jak powiedziałby Jaspers – w „sytuacji granicznej”, na cześć „prozy bez fikcji”, „prozy bezpośrednio własnych doświadczeń wewnętrznych i zewnętrznych, prozy bez przebrań i transformacji”.

Nagiej prozy.

W której nie można uwolnić się od „widzenia ciała matki w jego ostatecznej nagości”, od „słów o patrzeniu na nagość matki” przy obmywaniu zwłok.

Od tego, że w kole życia splata się w krąg ognisty rozkład i miłowanie, napiętnowa­nie przez Thanatosa z erotycznym stygmatem.

Gdyż tylko „królestwo pornografii jest z tego świata” (Niepornograficznosć).

Jest demonicznym dominium – to pewne – „dla zapełnienia czymkolwiek próżni świata i pustki egzystencji” (Oksymoroniczność, „list wewnętrzny” o pisarstwie Thomasa Bernharda).

Próżni świata i pustki egzystencji nie da się zaludnić czymkolwiek, w jakikolwiek sposób.

„Wszelka kreacja, wszelkie tworzenie […] łączą – dla złudzenia – ogień z wodą, spełniają niemożliwość, nie przestając być niemożliwością, są jednocześnie wszystkim i niczym” (tamże). Wszystko musi się tu zbiegać – „wszystkie sprzeczności, wszystkie pary przeciwieństw” (tamże).

I nie wyłącznie już dla kreacji, lecz dla potrzeb egzystencjalnej gnozy – zwartej z naszym istnieniem, od chwili Upadku, w ciasny kłąb – „dla potrzeb poznania musi ogień krzepnąć, blask ciemnieć” (tamże).

I nie da się uchylić „od utożsamienia sprzeczności równie zasadniczej jak sprze­czność życia i śmierci, nieba i piekła”, od oddania głosu Hassliebe, „nienawidzącej miłości i kochającej nienawiści”, od sprzężenia w jedno zaświatów ze światem, od alchemicznego zbratania „wygaszenia” (w skrytości mowy, w tajnych wiązaniach dyskursu) „z pożarem, ze słowem, które płonie” i, w tyglu własnym, „samo siebie niszczy albo w coś nowego przetapia” (tamże).

Wiedział to Empedokles, kiedy mówił o powstawaniu wszystkiego, o skupianiu się prostych, antynomicznych żywiołów (ognia i wody, ziemi i powietrza) w skomplikowane byty, właśnie przez wyłanianie się sprzeczności, przez nienawiść i miłość.

Dlatego w pisarskim rytuale, w „spektaklu lub obrządku narracji” tak ważny jest list, najpierwotniejsza postać stwarzania, jego magii, najbliższa początkowej kipieli bytu, chaosowi i próżni, jakie znamy z Księgi Rodzaju i z greckich mitów: „List, jedna z najstarszych form piśmiennictwa, z którą w ciągu tysiącleci wyrabiano wszystko, co tylko da się pomyśleć, jest prawzorem sensów i przeznaczeń literatury, jest jej praformą” (Robota, „list wewnętrzny” o prozie Janusza Rudnickiego).

Gdybym chciał być, jak w naszych grach kawiarnianych, wobec Henryka złośliwy, mógłbym powiedzieć, że w tej archetypizacji listu zmierza do apologii, do samopochwał, do sakralizacji umiłowanej formy.

Ale nie będę złośliwy.

Nie tylko dlatego, bym ją, złośliwość, chciał zawiesić w odpowiedzi na dedykację Henryka: „Zbyszkowi, przy chwilowym zawieszeniu wszystkich moich żalów…”.

Taka symetria „zawieszeń” i mnie, i (myślę) Henrykowi jest chyba na nic.

Co zaś do apologii, to – przy całej miłości Henryka do siebie (a któż jej nie ma?!) – z autoironią się ona brata przede wszystkim, z szyderczym samobiczowaniem, choć nie zawsze, bo inaczej Henryk nie byłby Henrykiem, samobiczowaniem tak otwartym jak właśnie w tych listach: „Ja bym powiedział […], że o żadne ego nie mogę się zaczepić, bo często mam przed oczyma (taka obsesja) widok małpy, która skacząc nie trafia na gałąź” (Stosunek, list do Bitnera z 29 listopada 1994).

Czy samopochwała, którą przebodła autoironia, jest wciąż zatem samopochwałą?

Czy egotyzm świadomy swego egotyzmu jest egotyzmem do końca?

Ekspiacja, trochę – trzeba przyznać – niepewna i drżąca, trochę – trzeba przy­znać – wymuszona przez rygorystyczny majestat moralny Olimpii Grochowskiej, tro­chę – trzeba przyznać – samoobrona, nie pozostawia wątpliwości: „Bliska prawdy jest może Olimpia, która w złości nieraz wykrzykuje, że jestem egoista…” (Podmuchiwanie, list do Bitnera z 17 marca 1990).

Podobnie jak nie pozostawia wątpliwości wyznanie, w pozorach uniwersalnej prawdy, z innego tekstu: „Ambicje i możliwości są wielkimi atutami każdej twórczości, nie są jednak i nie mogą być tak doskonałe, żeby nie mogły stać się źródłem zagrożeń” (Eseizm, „list wewnętrzny” o szkicach Tadeusza Komendanta).

Więc, to ważne, ostry ból imperfectio

Taki, w którym odczucie kondycji własnej, kondycji Henryka, najbardziej stapia się z odczuciem condition humaine.

A pragnienie doskonałości własnej, czystości własnej, odnajduje w uniwersalnym krajobrazie – najdalszych mitów greckich, najdalszych mitów hebrajskich i chrześcijańskich, praintuicji Talesa.

U źródła, wbrew świętemu Pawłowi, który żądał oczyszczenia „jakby przez ogień” (1 Kor 3, 15).

W miejscu, o jakim da się powiedzieć: „Oczyszczenia przez wodę dostępuje wszystko, co żyje” (Obrazy, „list wewnętrzny” o utworach Grzegorza Strumyka).

I to jeszcze: „Z wody powstałeś i w wodę się obrócisz” (tamże).

W miejscu łaski zatem, nie bólu.

Zbigniew Mikołejko

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content