Od krytyka przegranego do patrona młodych. Henryk Bereza jako krytyk po 1989 roku, Twórczość 10/2017

copyright © „Twórczość” & Karol Maliszewski

 

OD KRYTYKA PRZEGRANEGO DO PATRONA MŁODYCH. HENRYK BEREZA JAKO KRYTYK PO 1989 ROKU

„Przecież w dziele pisarza język to nie taki czy owaki, swobodnie dobierany krój stroju, to nie przejściowa powłóczka, ale to sama miazga, sama tworząca materia, to, co jest w nim najbardziej rdzennego, co tkwi w samym gruncie jego istoty”. Stanisław Pigoń (1954)

Opisy schyłku literackiego PRL wskazują na Henryka Berezę jako krytyka przegranego. Kogoś; komu nie udało się udowodnić tego, co wykoncypował, kto nie wypromował wielkich pisarzy i nie wprowadził do literackiego obiegu zapowiadanych arcydzieł. W tym szkicu interesuje mnie moment przejścia, czas pojawienia się innych opinii o dorobku tego krytyka i odnalezienia dla niego miejsca pośród nowych wydarzeń i pokoleń literackich. Zacznijmy jednak od kilku prób podsumowania przełomu. W prawie każdej występowało nazwisko Berezy w opozycji do wymierzającego sprawiedliwość jego „rewolucji artystycznej w prozie” Jana Błońskiego. Przemysław Czapliński i Piotr Śliwiński pisali o nim (w kontekście porażki owej rewolucji) jako krytyku „chętnie wywołującym ferment i bezkrytycznym wobec produkowanego przez siebie bałaganu”. W rozwinięciu tezy wspominali o dwóch rodzajach bałaganu. Jeden wiązał się z instytucjonalizacją rewolucji i gettową rolą miesięcznika „Twórczość” drugi zaś dotyczył samej idei rewolucyjności, wewnętrznie sprzecznej, mylącej porządek języka z porządkiem wyobraźni.

>>W rezultacie krytycznoliterackie działania Henryka Berezy, postaci niezwykle zasłużonej dla wcześniejszego nurtu prozy chłopskiej, przypominały socjomachię prowadzoną przeciw urojonym przeciwnikom, których krytyk nieodmiennie „wrabiał w filistra”, przypisując im cechy dostatecznie kompromitujące – „literacki analfabetyzm” hipokryzję, konserwatyzm estetyczny, trywialność gustu – by nikt nie miał wątpliwości, że kwestionować wybitność dzieł Słyka czy Bitnera może tylko człowiek niewrażliwy bądź nieżyczliwy. Wrabianie w nieżyczliwość było kolejnym elementem socjomachii, w ramach której całą rewolucję artystyczną umieścił Bereza w getcie awangardowości i stworzył instytucję „pisarza specjalnej troski”, tłumacząc każde niepowodzenie twórcy zmową ludzi z zewnątrz<<.

Na inny aspekt porażki projektu Berezy zwraca uwagę po latach Krzysztof Uniłowski, dostrzegając w toczącej się wówczas grze wymiar ideologiczny i polityczny. W tym ujęciu propozycja Berezy została zepchnięta na boczny tor przez ciśnienie historii. Dokonujące się zmiany światopoglądowe, a potem polityczne, dowartościowały, m.in. głosem Jana Błońskiego, innego typu prozę, w koncepcjach Berezy zaczęto zaś dostrzegać szkodliwe przywiązanie do PRL-owskiego dorobku społecznego.

>>Koncepcja Berezy była mieszaniną trafnych obserwacji i dyskusyjnych tez […], trafiała w potrzeby ówczesnej świadomości (zapewne nie tylko) literackiej, kojarząc artystyczne nowatorstwo z dążeniem do odbudowy duchowych wię­zi z prywatną „małą ojczyzną”, z dążeniem do odzyskania poczucia ciągłości i tożsamości. Ale krytyk połączył również metafizykę z… aprobatą dla procesów społecznych, jakie miały miejsce (czy też miały mieć) w czasach PRL. „Rewolucja artystyczna” była objaśniana jako refleks kulturowej emancypacji niższych warstw, przede wszystkim – chłopów. Ta socjologiczno-historyczna „wielka narracja” musiała poróżnić Berezę ze zwolennikami prozy poszukującej w przeszłości i pamięci obszarów niepodległych Polsce Ludowej […]. Tak określony rodowód ruchu czynił zeń zjawisko, które – choćby nawet czyniło to nieświadomie – potwierdza mit peerelowskiego awansu społecznego<<.

Jednakże w tym samym tekście Krzysztof Uniłowski pokazuje autora Sposobu myślenia w roli akuszera fermentu, który z perspektywy czasu można postrzegać jako ważny, tylko źle nazwany. Zdaniem Uniłowskiego, najważniejszą ideą debiutantów ze „szkoły Berezy” nie była potrzeba służenia „pierwszemu językowi” lecz konieczność świadczenia „o nieobecności pierwszego języka”. Henrykowi Berezie niewiele zabrakło do trafnego rozpoznania zjawiska. Na „apologię wykorzenienia” jednak się nie zdobył. Tu akurat zabrakło mu przyrodzonej intuicji. Podobnie ambiwalentną opinię (kładącą jednak nacisk na błędność tez) możemy znaleźć w książce Sporne postaci polskiej literatury współczesnej. Krytycy. Wyraził ją Zygmunt Ziątek:

>>Podatność Berezy na mity odnowicielskie podsuwane przez tradycję sygnalizuje istotę błędu popełnionego przez krytyka u zarania działalności i mszczą­cego się dość okrutnie zwłaszcza w czasie jego ostatniej kampanii promocyjnej. Oczywiście nie chodzi ani o poglądy estetyczne, ani o źródła inspiracji, ani o preferencje. Bereza błędnie ocenił przełom połowy lat pięćdziesiątych. To nie był przełom, którego rangę można by mierzyć epokami rozwoju literatury. […] Bereza nie mógł się pogodzić z brakiem wielkiej zmiany literackiej, takiej, której zarysu ledwie możemy się domyślać, i biorąc za jej oznaki coś, co tłumaczyło się w perspektywie dziesięciolecia, czynił siebie jej samotnym i niezrozumianym rzecznikiem<<.

Zmieniająca się perspektywa czasowa ukształtowała jeszcze inną postawę wobec dorobku Berezy sprzed roku 1989 oraz tego, co tworzył w latach następnych. Jarosław Klejnocki wpisuje jego dorobek w ogólnokulturowy nurt „felietonizacji dyskursu”; zarzucając mu już nie bałaganiarstwo, zacietrzewienie czy koniunkturalizm, lecz powierzchowność i apodyktyczność sądów.

>>Od wielu lat ten typ krytyki uprawia na przykład Henryk Bereza, odnajdując wciąż nowych „polskich Dostojewskich”, „polskich Kafków” „polskich Bernhardów”. Jakaś proza jest wielka; bo się Henrykowi Berezie podoba – i tyle. Moja akceptacja tych diagnoz czy wyroków zakłada więc, że bezdyskusyjnie akceptuję Henryka Berezę jako autorytet albo że jestem jego „klientem” (napisze o mnie pochlebnie, należę do jego świty itp.) lub też uległem lobbingowi środowiska „Twórczości”. Tu krok do zaakceptowania spiskowej teorii kultury, wedle której nie ma nic za darmo i wszystko rządzi się regułami wzajemnych powiązań. To zła droga, bo rodzi wizerunek korupcyjnej rzeczywistości artystycznej (w sensie zarówno moralnym, jak i estetycznym). Innymi słowy: że nie ma mowy o bezinteresowności w sferze literatury (oraz jej komentarzy), bo wszyscy są jakoś uwikłani w ciemne układy wzajemnej zależności<<.

Pamiętać przy tym należy, że na deprecjację dorobku autora Związków naturalnych żywo reagowali krytycy związani z miesięcznikiem „Twórczość” podkreślając odkrywczość i nowatorstwo jego krytycznoliterackiej twórczości oraz zasługi dla rozpoznania dokonującego się przełomu. Przykładem mogą być te słowa Janusza Drzewuckiego:

>>Czy trzeba przypominać, że ostatnia wielka zmiana, jaka dokonała się w obrębie polskiego piśmiennictwa, a więc rewolucja artystyczna w polskiej prozie, stała się faktem na długo przed 4 czerwca 1989 roku, a jej teoretyk – Henryk Bereza – od kilkunastu lat w ogóle nie używa w swoich artykułach tego pojęcia, które zresztą ma już walor terminu historycznoliterackiego? Twórczość Janusza Andermana, Ryszarda Schuberta, Józefa Łozińskiego, Jana Drzeżdżona i Donata Kirscha może się komuś podobać lub nie, nie ulega jednak wątpliwości, że w takich utworach, jak Zabawa w głuchy telefon i Gra na zwlokę, Trenta tre i Panna Lilianka, Chłopacka wysokość, Karamoro i Liście croatoan wyprzedzili oni pod względem nowatorskim rewelacje poetów z „brulionu”. Co więcej, przygotowali oni czytelnika na to, że bez zmrużenia oka przełknie dzisiaj wszelkie ekstrawagancje Manueli Gretkowskiej i Andrzeja Stasiuka, Marcina Świetlickiego i Jacka Podsiadły<<.

Pisarze pierwszej fali pokoleniowego wystąpienia spod znaku „brulionu” zdawali się podzielać krążące wówczas opinie – deprecjonujące etykietki przyklejane Berezie i jego krytycznoliterackim wysiłkom przez jakiś czas obowiązują. Analiza poszczególnych numerów czasopisma „brulion” nie podsuwa nazwiska Berezy jako autorytetu. Kimś takim staje się dla debiutantów drugiej fali – twórców urodzonych pod koniec lat sześćdziesiątych, którzy wraz z „rocznikami siedemdziesiątymi” spotkali się i wypracowali w miarę jednorodne kryteria oceny literatury na łamach dwutygodnika „Nowy Nurt”. Marcin Wieczorek, poeta i krytyk, podsumowując dwa lata działalności tego czasopisma, podkreślił, że pismo stało się kroniką współczesnego polskiego życia literackiego, a jego zawartość wynikała z pomieszania okoliczności i procesów zachodzących w młodej literaturze.

>>Na przykładzie N.N. nie trudno zauważyć, jakie znaczenie dla funkcjonowania obiegu literatury, w tym wypadku najmłodszej, miał opisany przez Janusza Sławińskiego zanik centrali. Krytycy i redaktorzy pism młodoliterackich wzięli na siebie rolę autorytetów, do których należy ustalanie hierarchii autorów, kreowanie porządku ważności, weryfikacja wartości literatury tworzonej przez debiutantów. Bo choć zadaniem, które sobie postawił poznański dwutygodnik, było przekroczenie wymiaru lokalnego i zaistnienie ogólnopolskie, to udało mu się to jedynie w wymiarze młodej literatury, dla której wyznaczył wygodną ramę jej funkcjonowania<<.

Szukanie sprzymierzeńców estetycznej i pokoleniowej emancypacji przynosi efekt w postaci rozpoznania odległego patrona postaw poszukujących, ryzykownych i nieobliczalnych. Bereza staje się znów potrzebny w walce podobnej – jak sądzą młodzi – do tej kiedyś już toczonej. Dla nich dorobek krytyka jest dorobkiem kogoś niezłomnego i konsekwentnego, a porażki i potknięcia są częścią projektu niemal heroicznego, szukającego w literaturze ostatecznego sensu. Zwróćmy uwagę, że z czymś takim nie skojarzył im się żaden inny krytyk; jakoś Jana Błońskiego w pierwszym odruchu o rozmowę nie poprosili – stało się to dopiero dwa lata póź­niej, kiedy już nie trzeba było walczyć o swoje, a pozycja pisma i wyrażanych przez nie przekonań wydawała się ugruntowana. Na etapie walki, w czasie burzenia zastanych hierarchii Bereza wydawał się symbolem, pod którego znakiem można i trzeba wystąpić. A on sam czekał na znak od następnego wstępującego pokolenia. Był gotowy do twórczego z nim dialogu. Jego doświadczenie życiowe i literackie zawsze było nastawione na dyskusję z nowością i innością. I jako jeden z nielicznych krytyków starszego pokolenia wszedł w jakąkolwiek relację z nowym, rozwijającym się wraz z „Nowym Nurtem” poglądem na świat i literaturę.

Zaczęło się od wstrząsającej spowiedzi na łamach pierwszego numeru wspomnianego dwutygodnika. Tekst nosił tytuł Obrachunek i miał charakter rozliczeniowy, przedstawiając samotną walkę, podsumowując dotychczasową drogę. Punktem wyjścia dla tych rozważań stało się pytanie zadane na spotkaniu w poznańskiej Księgarni Naukowej – „czy czuję się jako krytyk przegrany?”. Tekst jest próbą zebrania myśli, by odpowiedzieć na zadane pytanie jednoznacznie i klarownie. Odpowiedź krąży wokół kwestii odpowiedzialności za literaturę. Bereza nie czuje się przegrany, gdyż nigdy nie ustąpił, nie zrezygnował z konsekwentnego promowania cenionej przez siebie literatury. To instytucje i formy życia literackiego przegrały, bo nie potrafiły sprostać wymaganiom ambitnej – jego zdaniem – literatury:

>>nie czuję się przegrany, ponieważ nie czuję się odpowiedzialny za wszystko, co się w Polsce z literaturą wyrabiało i nadal wyrabia<<.

Instrumentalne traktowanie literatury, wykorzystywanie jej w społeczno-politycznych bataliach wynosi pewne trendy, dzieła i nazwiska, a inne odsuwa, często ze skutkiem ostatecznym. Głos Berezy to upominanie się o zjawiska w ten sposób wykluczone i zlikwidowane. To głos w obronie autonomii literatury. Bereza walczy o „swoich” to znaczy tych ośmieszonych i wykpionych, wyrugowanych z obowiązującego dyskursu, twórców prawdziwie zaangażowanych w proces odnowy języka artystycznego. Autentyczność tego języka jest tu skojarzona z prawdą wewnętrzną, z osobistą sygnaturą przenikającą kreację czy wyznanie:

>>Literatura (i sztuka w ogóle) bywa, jeśli jest sobą, równoważna z życiem, osobista odpowiedzialność wszystkich, którzy o czymkolwiek w literaturze decydują, jest identyczna jak odpowiedzialność lekarzy i sędziów. Znaczy to tym samym akurat tyle, że decydując o czymkolwiek w literaturze, igra się z życiem i śmiercią<<.

Ten obrachunek z sobą samym nie wydaje się zdawkowym szukaniem usprawiedliwień. Pisany z goryczą i bólem, kładzie nacisk na to, co odrzucone i pominięte. Bereza z uporem upomina się bardziej o coś niż o siebie samego czy urażoną ambicję. Piętnuje złe porządki w państwie literatury. Metafora ogrodu, którą wprowadza na koniec, służy lepszemu zobrazowaniu tego, na czym powinny polegać obowiązki prawdziwie zaangażowanego krytyka. Wprowadza kategorie „nieobliczalności” i „nieprzewidywalności”, którymi cechuje się ceniona przez niego literatura. Niestety, jako taka pozostaje wiecznie w cieniu, nieopisana i niedowartościowana.

>>Praca w literaturze i dla literatury nie jest loterią, meczem, bitwą lub wojną. To raczej praca przy pielęgnacji kwiatów w ogrodzie, drzew w sadzie, w parku lub w lesie. Kwitnienie i owocowanie kwiatów i drzew literatury zależy jednak od takiej nieobliczalności, od takiej nieprzewidywalności, jaką jest każdy człowiek. W polskim ogrodzie, w polskim sadzie, w polskim lesie literatury wywija łomem do bicia lub kopyścią do lizania pijany barbarzyńca lub bezrozumny robot. On chce przy pomocy swoich instrumentów spowodować, że kwiat zakwitnie i owoc dojrzeje. Na chwaście, na spróchniałym pniu, na zgniłych korzeniach<<.

Już po miesiącu od tej wypowiedzi „Nowy Nurt” publikuje wywiad z autorem Sztuki czytania, a wkrótce bardzo osobisty szkic jednego ze stałych współpracowników na temat rok wcześniej wydanej książki Berezy Pryncypia. W wywiadzie udało się wyeksplikować to, co w metodzie krytycznoliterackiej autora Obrotów najważniejsze. Zastanawiać może ciekawa zbieżność z opinią Karola Irzykowskiego, wyrażoną w szkicu Godność krytyki. Bereza odżegnuje się od oceniania i wydawania wyroków, uważając to za mało przydatny stereotyp. Jego zdaniem to dzieło ocenia, egzaminuje krytyka, zasób kompetencji i wrażliwość. Irzykowski w przywołanym tekście pisze tak:

>>Z tego wszystkiego wynika, że widocznie zaszła pomyłka w nazwie. Sama nazwa: „krytyka” jest pomniejszająca i zwężająca. Krinejn – znaczy po grecku: „sądzić”. Ale krytyka w zasadzie nie jest sądzeniem poezji, stawianiem jej na cenzurze. Prawda jest, że krytyka tkwi w punkcie centralnym i węzłowym i wytwarza sobie rozmaite ramiona. Więc dostarcza także materiałów dla sądów w literaturze. Ale prawdziwy krytyk raczej sprawdza niż sądzi<<.

Sprawdza, lecz jest również – w myśl koncepcji Berezy – sprawdzany, „zdaje nieustanny egzamin, zwłaszcza w tym, co wypowiada publicznie, co zapisuje, ponieważ losy zapisanej opinii, losy zapisanego zdania są nieprzewidywalne”. W dalszej części wywiadu mówi się o nieistotności krytycznych sądów, ignorowanych zarówno przez czytelników, jak i samych pisarzy. Berezie też nie wydaje się, że krytyka literacka ma jakiś szczególnie ważny rezonans społeczny, uważa jednak, że nie powstaje w próżni i nie pozostaje bez echa. Przytacza znane mu przypadki pisarzy żywo reagujących na to, co pisał o ich dziełach, poczynając od Nałkowskiej, Iwaszkiewicza, Dąbrowskiej, Hłaski, a na dzisiejszych debiutantach kończąc. W wywiadzie pojawia się też próba podsumowania pięćdziesięcioletniego dorobku krytyka. Zadający pytania, redaktor Krzysztof Szymoniak, podkreśla poświęcenie się Berezy, całkowite oddanie się literaturze i jej sprawom. Rozmówca odpowiada:

>>Gdybym, jako osoba prywatna, miał tak żywy stosunek do literatury, to byłbym w wygodniejszej sytuacji. Taki aktywny, publiczny stosunek do literatury, jak w moim przypadku, jest już czymś trudnym do tego stopnia, że czasami mam po prostu podejrzenie, że to jest niemal ponad siły człowieka. Że to wyniszcza, że jest czymś nienormalnym<<.

Jedno z następnych pytań usiłuje dotrzeć do istoty „największej miłości w kontakcie z literaturą”. Bereza pomija takie składniki, jak temat czy tendencja, a podkreśla przymioty stylu, sugestywność języka. W procesie lektury to uderza najmocniej i powoduje, że jednemu artyście słowa musi w twórczy sposób odpowiedzieć drugi, właśnie krytyk, postrzegany jako ktoś będący w stanie te nuty usłyszeć i opisać. „Myślę, że istnieje coś takiego jak muzyka słowa, symfonia słów, jak jakaś tajemnica wewnętrznego świata ludzkiego, która w muzyce słowa się ujawnia”.

Końcowym wątkiem rozmowy staje się porównanie dorobku różnych krytyków. Redaktor Szymoniak podsuwa dwa nazwiska, Sandauera i Błońskiego. Przy okazji padają słowa dotyczące faktu niezmożonej aktywności Berezy, który nie ma zamiaru wycofać się i złożyć broni („Nic nie zapowiada pańskiego odejścia na zasłużoną emeryturę”). Autor Pryncypiów w odpowiedzi sugeruje zupełnie inny układ napięć i powiązań między różnymi nurtami krytyki literackiej, między tymi, którzy

>>inaczej kochali literaturę: Nie ma żadnego wspólnictwa między mną, a między Sandauerem i Błońskim. Jeśliby jakieś pokrewieństwo miało istnieć, to widziałbym je pomiędzy mną a Wyką jako krytykiem lub pomiędzy mną a Konstantym Jeleńskim. Tutaj bym z łatwością wykrył wyraźne pokrewieństwo. Także pomiędzy mną a Zygmuntem Kubiakiem mógłbym widzieć pokrewieństwo<<.

I rzeczywiście nic nie zapowiadało zasłużonej emerytury krytyka – następne pokolenia nie zapominały o nim, szukając jego obecności i opinii. Wciąż dla niektórych pozostawało żywe i ważne to, co robił w miesięczniku „Twórczość” gdzie pilnie śledzoną rubrykę „Czytane w maszynopisie” dodatkowo uzupełniły Wypiski oraz Oniriada. W maju 1998 roku redaktorzy wrocławskiego pisma „Dykcja” (z Adamem Borowskim na czele) urządzili w Wojnowicach sesję krytycznoliteracką dotyczącą przemian zachodzących w literaturze. Jednym z zaproszonych gości był Henryk Bereza. Jako uczestnik wydarzeń pamiętam jego wystąpienie, a potem burzliwą dyskusję. Niektórzy z obecnych traktowali to, co wypowiedział, niemal jak słowa wyroczni, inni zaś wchodzenie z nim w polemikę jako życiową i pokoleniową konieczność. Zaprezentował się tam również jako pisarz, artysta zapisujący od lat swoje sny. Teksty, które wtedy czytał, uświadomiły zebranym, że nawet coś, co można nazwać „podświadomością oniryczną” tego człowieka, owładnięte jest obsesjami związanymi ściśle z literaturą i życiem literackim. Tak jakby innego życia nie miał. Wspominam o tym, gdyż efektem tego spotkania był wywiad-rzeka przeprowadzony z krytykiem przez Piotra Czerniawskiego i Adama Wiedemanna, który razem z Bereza czytał wtedy swoje oniryczne teksty. Tam nawiązały się więzy przyjaźni i powstała myśl o rozmowie. Jeszcze tego samego roku, w sierpniu, nagrywanie rozpoczęło się w Warszawie, gdzie autora Oniriady w jego mieszkaniu odwiedzili obaj wspomniani rozmówcy. Dopiero po siedmiu latach udało się spisać nagrane fragmenty, a pierwszy z nich opublikowano w 2006 roku w „Twórczości”, w październikowym numerze wydanym z okazji osiemdziesięciolecia urodzin Henryka Berezy. Całość w postaci książki pt. Końcówki. Henryk Bereza mówi ukazała się pod patronatem czasopisma „Ha!art” w roku 2010.

Młody krytyk Jarosław Borowiec w swojej recenzji z tej książki zwrócił uwagę na jej improwizacyjny charakter. W świetle żywej, spontanicznej mowy Bereza jawił mu się jako „intrygująca osobowość, świadek wielu literackich tajemnic”, ktoś, kto może być dla adepta „przepustką do dawnego świata literatury, do którego z każdym rokiem coraz mniejszy dostęp”. Zdaniem recenzenta książka umożliwia wgląd w najważniejsze cechy postawy i pisarstwa zasłużonego krytyka. Wymienia celność, szczerość i bezkompromisowość. Jeśli chodzi o pierwszą cechę, to przywołuje na poparcie tezy słowa Krzysztofa Rutkowskiego, piszącego swego czasu, że Bereza jest jednym z ostatnich ludzi przejętych czytaniem jako misją i tę misję prowadzi na poziomie sztuki wysokiej.

>>Jest bowiem Henryk Bereza przykładem krytyka, który nie bał się porzucić modne dyskursy, literackie ideologie i powszechnie obowiązujące wizje literatury, a za kryterium czytelnicze przyjąć „własne doświadczenie” – rzecz niekoniecznie cieszącą się powszechnym uznaniem. Jego przykład to istotny punkt odniesienia, gdy szukamy krytyki zaangażowanej i niezależnej. Krytyki, której znakiem rozpoznawczym pozostaje szczerość i swoboda myślenia<<.

Doświadczenie, o którym mowa, definiuje się we wspomnianej rozmowie pod kątem życiowym, poznawczym, estetycznym i filozoficznym. W wymiarze ludzkim przekłada się w pewnym sensie na radość i wolność czytania. To chyba najbardziej charakterystyczne cechy aury stwarzanej przez niektóre teksty Berezy – udzielające się czytelnikowi poczucie, że żywo uczestniczy w czyjejś przygodzie duchowej, w otwartym dla wszystkich seansie zgłębiania sensów, w którym „radość obcowania ze sztuką słowa przestaje być abstrakcją, a staje się fundamentem szczęśliwego życia”. Doświadczenie czytelnicze jest gestem większym, niż się wydaje. Tak naprawdę przez kontakt z książką odbywa się kontakt z tajemnicą człowieczeństwa, które zaszyfrowało w języku to, co najistotniejsze z własnego doświadczenia. Tak rozumiem pojawiające się tu w różnych kontekstach słowo „doświadczenie”. Jest, podobnie jak słowo „prawda” niepewne i niejasne, ale właśnie na nich wydaje się opierać tak sformułowana wiara w literaturę. Do niego wraca się też z uporem w Końcówkach. Henryk Bereza mówi. Znalazło się nawet na okładce w autokomentarzu znowu podkreślającym bytową samodzielność literatury, nie potrzebującej do istnienia protez w postaci polityki czy ideologii.

>>Moim zdaniem literatura nie ma być usługowa wobec ideologii, wobec jakiejkolwiek nauki, wobec jakiejkolwiek filozofii. Literatura ta, która ma znaczenie, jest poznaniem artystycznym, poznaniem autonomicznym i wobec tego kwestie oceny artyzmu literackiego są szalenie skomplikowane. Bo ja muszę w zgodzie z sobą, z moimi przekonaniami filozoficznymi, z całym moim doświadczeniem literackim, ja muszę po prostu każdorazowo, indywidualnie rozstrzygać, czy to poznanie przez artyzm jest wartościowe, czy niewartościowe, czy ono coś obiecuje, czy niczego nie obiecuje, to jest sprawa trudna, ja tutaj nie mam żadnych innych narzędzi i nie mogę mieć przy mojej filozofii literatury niczego poza moim doświadczeniem<<.

Na marginesie wspomnę, że kategoria „doświadczenia” wydaje się nader istotna w tak zwanym „kobiecym” czytaniu literatury. Pojawia się rys jednoczący styl czytania Berezy z feministycznymi wyobrażeniami na ten temat. Mimo zasadniczych różnic obie strony spotykają się w tym miejscu, gdzie zwornikiem jest kwestia doświadczenia, prymatu życia – i osadzenia w nim – nad teorią i jej dogmatycznym zastosowaniem w praktyce czytania. Przypominają się słowa Elaine Showalter podobne do tych opinii Berezy, w których krytyk odżegnuje się od akademickiego („obiektywnego”) czytania literatury: „Podczas gdy krytyka scjentystyczna stara się usilnie oczyścić ze wszystkiego, co subiektywne, to krytyka feministyczna podkreśla szczególnie znaczenie doświadczenia”.

A więc prawda, doświadczenie, autentyczność, subiektywność, „życioczytanie” konsekwencja w oddzielaniu tego, co artystyczne, od tego, co publicystyczne… To jednak tylko jedna strona krytycznej samoświadomości Berezy. Moim zdaniem chwilami jest jeszcze bezradność, poczucie opuszczenia, niezrozumienia, pustki. Tragizm człowieka, który poświęcił życie dla literatury i nie zawsze dostawał w zamian to, czego oczekiwał. Oczekiwał pewności, a polegać musiał na niepokoju i wewnętrznym rozdźwięku. Oczekiwał poczucia spełnienia, odnalezienia się w „doskonałym wtajemniczeniu”, a tymczasem zdany był na wrażenie szczątkowego kontaktu z dziełem. Trafnie podsumował ten ukryty aspekt samoświadomości krytyka Szymon Wróbel.

>>Krytyka zdaniem Berezy (jak u Harolda Blooma) jest zawarta między tautologicznością (powtarzaniem tego, co obecne w tekście) a redukcjonizmem (kasacją złożoności do arbitralnie wybranego parametru); skazana jest zatem na bluszczowatość (pastisz albo parodię). Kontaminacja przemocy, demoniczności i krytyki to przecież najbardziej widowiskowe zjawiska nowoczesnego świata literatury. Czyż zresztą Bereza, przewodnicząc kapitule przyznającej najbardziej prestiżową w naszym kraju Nagrodę Literacką Nike, nie uległ tej przemocy i tej demoniczności, nie stał się jej częścią lub nawet ofiarą?<<

W świetle tych słów wydaje się, że trudno jest mówić o radości i wolności czytania w stanie czystym. Zawsze jest to podszyte melancholią samowiedzy o uwarunkowaniach i staje się z czasem brnięciem w kolejną impresję pośród znaków zakazu i ograniczenia.

Wracając do głównego wątku, chciałem wskazać na następne ślady obecności Berezy w nurcie przemian zachodzących po roku 1989. Wraz z upadkiem poznańskiego dwutygodnika „Nowy Nurt” ciężar prezentacji dorobku młodego pokolenia w pewnym sensie przejął krakowski dwumiesięcznik „Studium”. Również na jego łamach, w roku 2006, opublikowano rozmowę z Henrykiem Bereza przeprowadzoną przez dwóch młodych prozaików, Błażeja Dzikowskiego i Jakuba Winiarskiego; stało się to w okresie ponownego zainteresowania krytykiem i jego dorobkiem, co miało ścisły związek z tym, że w latach 2005-2007 piastował funkcję przewodniczącego jury Nagrody Nike. Jedno z pytań pośrednio nawiązywało do tego faktu, wspominając o kontrowersjach, jakie wzbudziła osoba Berezy w tej roli. Przytoczono opinię Jerzego Ulga, reprezentanta zazwyczaj wrogiego krytykowi środowiska krakowskiego. W czasie dyskusji w „Tygodniku Powszechnym” wygłosił opinię, że taki przewodniczący nie gwarantuje jakości wyboru, a „aberracyjne gusta kogoś, kto wykończył najlepsze pismo literackie w Polsce, będą rzucać poważny cień na werdykt”. Ważniejsze w rozmowie były jednak inne kwestie dotyczące miejsca literatury polskiej w Europie i jej najżywotniejszych tradycji oraz krytyki literackiej w wydaniu Henryka Berezy. Zapytany o narzędzia, jakimi się posługuje, odpowiedział:

>>Nie jestem z jednej szkoły myślenia; przyswajałem sobie to, co mi w rozmaitych szkołach i tradycjach myślenia było przydatne do praktyki. Nie miałem potrzeby identyfikowania się z egzystencjalizmem (z którym zresztą pewnie miałbym związki najistotniejsze; nie był nowością, ale komasował pewne rozumienie, widzenie literatury i człowieka) – byłem w tym młodzieńczy, w czytaniu Camusa, Sartre’a i tego typu autorów. To był stosunek inny niż do strukturalistów, z których to i owo czytałem, ale nigdy solidnie: znalazłem zastosowanie dla pewnych pojęć i kategorii, korzystałem z nich, ale nie identyfikowałem się ze strukturalizmem jako takim. Najwięcej właściwie, i to przez całe ponad półwiecze działalności, w sposób trwały interesowałem się rosyjską szkołą formalną – tacy filozofowie i pisarze, jak Szkłowski, Bachtin, Łotman – to mnie zawsze interesowało i w jakimś sensie było związane z tym, co z polskiej tradycji teoretycznej ceniłem i przejąłem<<.

Na pytanie o swoje miejsce na mapie współczesnej krytyki Bereza odpowiedział, że zdaje sobie sprawę ze swej odmienności czy dziwactwa, nie przejmując się zbytnio nieprzychylnymi mu ocenami, a historia literatury osądzi po czasie trafność bądź nietrafność werdyktów. Dzisiejszemu niezrozumieniu jego postawy być może odpowie zrozumienie w przyszłości. Obecnie nie widzi warunków do poważnej rozmowy o literaturze, krytykę literacką bowiem bardzo szybko wypiera usługowe dziennikarstwo. Za tymi komercyjnymi ocenami nie stoi gruntowana znajomość literatury. Nie ufa również modnym tematyzacjom, kładącym nacisk na problematykę gejowską czy feministyczną, uważając, że te tematy w niejawny sposób przewijały się od dawna w polskiej literaturze.

>>Te sprawy występują w całej literaturze dwudziestolecia w sposób bardzo często ukryty, ale występują u pisarzy, których twórczości nie kojarzy się wyłącznie z tą tematyką – na przykład Julian Stryjkowski przyznawał się do homo–seksualizmu, ale na jego twórczość patrzy się od strony sztuki. W rozmowach ze Stryjkowskim dawałem w rozmaitych wzmiankach do zrozumienia, że polityczna powieść Czarna róża jest powieścią wyłącznie homoseksualną i to jest w niej najistotniejszym planem, tylko nieoczywistym; ale, wiadomo, jak ktoś uchodzi – i słusznie – za epika Żydów, kultury żydowskiej – Głosy w ciemności, Austeria – to jak tu mówić o homoseksualnym podtekście? To niestosowność, ale przecież prawda. Jak coś jest w twórcy, tak istotnego, jak skłonności seksu­alne, to jakaż to byłaby twórczość, w której nie byłoby tego widać!<<

Istotnym, wciąż powracającym wątkiem rozmowy była kwestia specyfiki literatury polskiej, jej posłannictwa i ofiary. Zdaniem Berezy te właśnie cechy niekorzystnie rzutowały na jej uniwersalizm: „byliśmy narodem nieszczęsnym, któremu polskość przesłoniła człowieczeństwo, boskość i powszechność”. To, co spycha polską literaturę w zaścianek, to utylitaryzm, dydaktyzm i ideologizacja, służenie aktualnie ważnym tendencjom społecznym:

>>Jesteśmy jeszcze bardziej zniewoleni, bo to jest teraz – patologia. Z Boga zrobiliśmy sługę polskości i sprawy polskiej. […] Człowieczeństwa nie ma, bo miarą jest postawa partyjna albo ideologiczna… Raz marksizm, raz katolicyzm<<.

Literatura poszukująca innych wartości, skupiona na formie i języku, nie ma w Polsce dobrych notowań, czego dowiodło niepowodzenie kampanii promującej tego typu prozę na łamach miesięcznika „Twórczość”. Rewolucję zlikwidowano, a jej prawodawcę ogłoszono „krytykiem przegranym”. Przy okazji powstała okazja do głoszenia (przez środowiska stojące na straży „prawdziwych” wartości literackich) tezy o upadku najlepszego polskiego czasopisma literackiego. Ten upadek prawdopodobnie datował się już od momentu, kiedy jego redaktorem przestał być Kazimierz Wyka.

Młodzi rozmówcy wracają również do tematu zadrażnień Berezy ze wspomnianymi wyżej środowiskami. Błażej Dzikowski w pewnym momencie zadaje pytanie o to, czy nie powinna powstać nowa Baranoja, od ostatniej minęło bowiem dziesięć lat. Bereza odcina się od tego pomysłu, uważając, że promocja nowej miernoty byłaby niepotrzebną jej nobilitacją. Może warto w tym miejscu coś zacytować („o krytykach i recenzentach warszawsko-krakowskich i okolicznych”) ze wspomnianego szkicu, wchodzącego w skład książki Obroty z 1996 roku. Fragment ten, jak sądzę, najlepiej oddaje charakter i temperaturę toczonych wówczas dyskusji o kształt nowej prozy:

>>Baran z głupoty, poduczeniec z braku wyobraźni łudzą się, że ich działalność pozostanie w ukryciu lub możliwie szybko zatrze się w pamięci. Niszczycielstwo baranów i poduczeńców zagraża rozwojowi polskiej literatury, kto wie jednak, czy jeszcze nie groźniejsze jest ich „wartościotwórstwo literackie”. Nie jest tak, żeby baran i poduczeniec kierowali się tylko nienawiścią do wszelkiej literatury, oni coś tam kiedyś czytali i nadal czytają dla przyjemności, mają swój gust, swoje literackie ideały, jeden lubi powieści kryminalne, drugi powieści z wyższych sfer (takich mnóstwo), trzeci stare lub nowe romanse z domieszką takiej lub innej pornografii, wszyscy gotowi by to uwspółcześniać, tak lub przeciwnie uideologiczniać, nawet jakoś (byle nie za bardzo, bo popularność najważniejsza) podintelektualizowywać, żadne podejrzenie, że to nie jest pełnoprawna literatura, że to tylko ersatz i namiastka, nie wlatują im do głowy, odróżnić literaturę od nieskończonej pseudoliteratury to dla nich zupełna niemożliwość<<.

Rozmowę kończą słowa świadczące o zmęczeniu sześćdziesięcioletnim służeniem literaturze, o złym stanie zdrowia („wieniec chorób”) i stopniowym przechodzeniu z funkcji wiecznie czuwającego krytyka na pozycję skromnie notującego poety, a także autora wciąż poszerzającej swoje rozmiary Oniriady. Oczywiście Bereza wciąż pozostaje krytykiem-przyjacielem pisarzy, żywo reagującym (mimo pogłębiającej się choroby oczu) na ich nowe książki:

>>Chcę umrzeć, wykonując to, co robiłem, do końca. Piszę listy do autorów po przeczytaniu ich książek, do znanych i nieznanych<<.

Henryk Bereza umiera 21 czerwca 2012 roku. Wcześniej wydaje jeszcze Wypiski, książkę złożoną z drobnych, marginesowych fragmentów drukowanych w „Twórczości”. Lektura tych notatek z lat 1991-2004 (w starannym wyborze Pawła Nowakowskiego i Andrzeja Skrendy) pozwala prześledzić intelektualną ruchliwość krytyka, współudział w formowaniu się nowej literatury polskiej po 1989 roku. Okazało się paradoksalnie (a może i nie), że ten wykpiony przez akademickich oficjeli krytyk był jednym z niewielu krytyków merytorycznie i empatycznie przygotowanych do towarzyszenia nowemu duchowi w literaturze. Bereza się nie wycofał, nie opuścił rodzącej się literatury. Nigdy nie powiedział, jak niektórzy badacze starszych generacji, „ja tego nie rozumiem” Mimo wszystko starał się zrozumieć, czego dowody dawał rozmaite, lecz najbardziej konsekwentnie i niemal metodycznie właśnie w tych skromnych notatkach. O znaczeniu spojrzenia Berezy świadczy również widzenie równoległe, umieszczanie spraw literatury polskiej w szerszym, europejskim i światowym, kontekście. Niezrównane są jego uwagi pod adresem niektórych głośnych w Europie książek. Dosadnymi, celnymi epitetami obdarza okrzyczane nazwiska, oddzielając bardzo wyraźnie literacki merkantylizm i doraźność od odkrywczości i ustanawiania nowych znaczeń. Rzadko zdarza się krytyk widzący tak wyraźnie granicę między towarem a postawą, produktem a duchem. Krytyk ponadto dowcipny, lapidarny, obdarzony lekkim piórem, przenikliwy w sądach, profetyczny w tonie. Zdania Berezy brzmią jak aforyzmy, zdania wtajemniczonego, kogoś, komu zdarzyło się przejść na drugą stronę słowa i litery, zajrzeć za podszewkę nadrzeczywistości nazywanej literaturą.

Jeżeli mogę na koniec ujawnić osobiste upodobania, to muszę wyznać, że dla mnie to nigdy nie był krytyk kontrowersyjny, a raczej – akuratny, trafiający w sedno. Tak sobie wyobrażałem nieugiętego w poglądach strażnika wykrystalizowanej wizji świata i pisania. Broniącego swych racji do końca. Krytyka wyrastającego ponad akademickie nakazy poprawności interpretacyjnej, odbijającego się od tekstowości w stronę duchowości. Krytyka umieszczającego książkę w szerszych kontekstach, a przede wszystkim testującego ją własną wrażliwością, osobowością, smakiem. Podoba mi się otwartość Berezy, wyciągnięta dłoń, która jak do tej pory niejednego debiutanta wyciągnęła z bagna nieoznaczoności. I ważne, że nigdy nie był zasklepiony w jednej poetyce. O wielu potrafił pisać zajmująco, mówić z pasją, a przy tym wnikliwie, docierając do ukrytego przed ignorantami sedna.

Biadoląc nad współczesnym zanikiem autorytetów, zapominamy o tych, co przetrwali wszystkie zawirowania drugiej połowy XX wieku i nie zmieniając się ani na jotę, erudycję popierają pasją, rozeznanie klarownością kryteriów i wyrazistością hierarchii. Bereza stał się autorytetem dopiero w majestacie starości, dlatego że do starości zachował niesłychaną jasność wyrokowania i autentyczną radość czytania. Jak się okazuje, nie jestem w takiej ocenie odosobniony. Jeszcze szerzej i wnikliwiej spogląda na kwestię wartościowania dorobku Berezy Andrzej Skrendo:

>>Już teraz jednak można powiedzieć, że wiele kluczowych myśli Berezy zyskuje nowy sens w nowej sytuacji kulturowej, w sytuacji dominacji kultury masowej i szybkiego rozwoju społeczeństwa konsumpcyjnego. To, co mogło się jeszcze niedawno wydawać obroną anachronicznych idei estetycznych, dziś staje się wyzwaniem chwili. A Henryk Bereza z całą pewnością należy do najbardziej konsekwentnych obrońców autonomii i niezależności sztuki, bronił tej autonomii jeszcze na początku lat pięćdziesiątych przed opresją socrealizmu i komunizmu i broni nadal, ale tym razem przed czyniącymi ze wszystkiego towar kapitalizmem i liberalizmem. Jego dla wielu niezrozumiały upór przy pryncypiach (tytuł programowej książki z roku 1993) w czasach rządzonych mechanizmami medialnymi może okazać się cennym wzorem. Tym bardziej że jest to obrona, za którą nie stoją żadne racje ideologiczne, a przecież dziś zarówno ci, którzy atakują konsumpcjonizm, jak i ci, którzy go bronią, występują często w imię racji ideologicznych<<.

Karol Maliszewski
pierwodruk: K. Maliszewski, Od krytyka przegranego do patrona młodych. Henryk Bereza jako krytyk po 1989 roku, w: Krytyka po przełomie. Wybrane problemy z dwudziestopięciolecia 1989-2014, red. M. Kurkiewicz, R. Mielhorski, seria „Oblicza nowoczesnej i ponowoczesnej krytyki literackiej”, t. 1, Bydgoszcz 2016, s. 207-230

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content