Prozaiczne początki, poetycki finał, Migotania 2/2012

copyright © „Twórczość” & Artur Daniel Liskowacki

 

PROZAICZNE POCZĄTKI, POETYCKI FINAŁ. HENRYK BEREZA (1926-2012)

„język gdy na wolności sam z siebie się tworzy” Henryk Bereza, Zgłoski

Henryk Bereza zmarł niespodziewanie; choć Jego kłopoty ze zdrowiem trwały od dawna, a 86 lat, które miał w chwili śmierci, to w końcu wiek – nawet w naszych czasach – bardzo podeszły. A przecież: zmarł niespodziewanie. Bo nie tylko z perspektywy młodych, ale i starszych pisarzy – był zawsze. A zawsze nigdy się nie kończy.

Przez ponad pół wieku związany z miesięcznikiem „Twór­czość”, gdzie kierował działami krytyki, prozy, a pełnił też funkcję zastępcy redaktora naczelnego, odkrywca talentów Marka Hłaski i Edwarda Stachury, od którego wywiódł nowy w polskiej myśli krytycznej termin „życiopisanie”, konsekwentny propagator„rewolucji artystycznej” w „nowej prozie” lat 70., nazywany Papieżem polskiej prozy, ostatni z pokolenia wielkich krytyków – był postacią wyjątkową.

Jako krytyk nie uważał się za pisarza, ale jego krytycznoli­terackie książki – począwszy od Sztuki czytania (1966) przez Prozaiczne początki (1971) i Związki naturalne (1972, 1978) aż po Pryncypia. O łasce literatury (1993) – utrwaliły jego pozycję jako pisarza właśnie – a w szerszym rozumieniu: twórcy, i nie dlatego, że ich język czy forma były w jakiś szczególny sposób wyszukane artystycznie, lecz dlatego, że się w nich wyrażała pasja twórcza i artystyczne i myślowe idee, czyniące z tego pisania o pisaniu dzieło samo w sobie.

A przy tym – dzieło zdumiewająco wierne przesłaniu, które leżało u jego źródła, i które można by zamknąć w dwóch poję­ciach: wolność słowa i prawda sztuki („sztuczność z kłamstwa sztuka z prawdy z dobrej nowiny” – pisał w ostatniej książce). To dzięki nim – dowodził – możemy dostąpić łaski zmierzenia się z całą naszą egzystencją.

W prozie cenił nowatorstwo, ale nie ograniczał go – jak mu to przez lata imputowano – do poszukiwań nowinek formalnych, zabaw językiem i gier z narracją. To wszystko stanowiło dla niego tylko środek do celu.

Był krytykiem niezwykle wymagającym – nie uznawał kompromisów i rozejmów w bojach o literaturę. Bojach ojej wartość i arcydzielność. Bo właśnie ta wartość najwyższa była dla niego probierzem jej sensu.

Mówiono i chwalono go za to, że walczył z „martwym języ­kiem” polskiej prozy, zajętej wciąż – mimo zmian społecznych i politycznych, jakie towarzyszyły półwieczu jego aktywno­ści krytycznoliterackiej, czy może raczej: w związku z tymi zmianami – Ojczyzną i Wolnością oraz ideologiami i modami różnego rodzaju. Lecz właśnie ta walka uczyniła go nie tylko niezależnym od wpływów i nacisków, ale i przysporzyła mu przeciwników. Ze wszystkich stron.

Jego konsekwencję uważali oni za zaślepienie. A pryncypialność i euforyczność jego wyborów – na ogół dalekich od gustów literackiego salonu – który się odradzał na każdym etapie i zawłaszczał panowanie nad literaturą – bywała przed­miotem zajadłych ataków a czasem drwin.

To prawda – wśród Jego olśnień i odkryć, które literaturę ożywiły i wzbogaciły – trafiały się pomyłki, autorzy jednej, by rzec łagodnie – kontrowersyjnej książki, hochsztaplerzy, których zwabiło medialne światło na„nową prozę”. Zarzucano mu, że – nawet po latach, weryfikujących wartości tamtych odkryć – nie zdystansował się do choćby niektórych ze swoich wyborów. Ale Bereza był wierny nie tylko sobie. Był też wierny swoim autorom, I nie odżegnywał się od nich.

Czy była to konsekwencja myślowa, czy tylko zwykły upór? W końcu zwykliśmy chwalić tych, którzy „potrafią się przyznać do błędu”.

Takie przyznanie się nie musi być równoznaczne z kapitu­lacją, czy rezygnacją z własnego widzenia świata. Ale Bereza nie miał zamiaru wycofywać się ani o cal, uznając, że nawet najmniejszym ustępstwem – zaprzeczy sam sobie i podważy fundamenty, na których budował.

Krzysztof Rutkowski pisał o tym jeszcze inaczej, zauważając, że „nawet w błędach” jest On wielki, podziwu godny, ponieważ „szuka uparcie swego świętego Graala”.

Bereza widział to z perspektywy mniej radosnej, a z czasem w poczuciu narastającej opresji.

W początku lat 90. – a więc wiele lat od początku sporów o „nową prozę” – notował w Wypiskach na łamach „Twórczości” (17.10.1992) – przywołując tamten, „ćwierćwiekowy wielogłos ataków”, które – jak sądził v właśnie wracały: „Pogromcom nowej literatury w Polsce zabrakło wyobraźni, żeby przewidzieć, do jakich pisarskich aktów kamienowani i unicestwiani pisarze poczują się sprowokowani, co będą musieli powiedzieć w obronie sztuki własnej i sztuki w ogóle… Kto nie jest pisarzem artystą, czyli nie jest pisarzem prawdziwym, tego chamskie mentorstwo nie dotknie, można od niego żądać, żeby pisał, co się komuś zamarzy, można nawet krzyknąć mu nad uchem: ‘Pisarze do pióra’ i zdzielić pałką policyjną, pisarz prawdziwy na każde żądanie pisania tak a nie inaczej musi zareagować poczuciem zagrożenia jego praw do życia”.

Patos tej frazy połączony z dramatycznie, ba, heroicznie brzmiącą deklaracją, że za sztukę – prawdziwe pisarstwo – płacić trzeba życiem – w czasach takich jak nasze, skundlone, wyzbyte aspiracji umysłowych i duchowych, a i potrzeby walki o pryncypia – sprawia wrażenie emfazy. Dalekiej od życia. Nie tylko literackiego.

Gorzkim postscriptum do tamtych wojen jest bowiem dzisiejsza obojętność na tamte racje i aberracje, ataki i obrony; dziś nikt nie chce za literaturę umierać – nawet symbolicznie, w słowach – bo nikt już o nią nie toczy bitew, a i po prostu – zwyczajnie – nie spiera się o nią.

Można więc rzec, że odejście Henryka Berezy stanowi w polskiej literaturze koniec pewnej epoki. Któż dziś powtó­rzyłby za nim z takim przejęciem i przekonaniem – i tak serio: „Kto nie jest pisarzem artystą, nie jest pisarzem prawdziwym”?

Lata 90. to powolne wycofywanie się Berezy z aktywnego udziału w życiu literackim, a zwłaszcza – także z powodu kłopo­tów ze wzrokiem – z roli krytyka. Z wolna zaczyna dochodzić do głosu Bereza pisarz. Oniriada (1997) – notatki ze snów – otwiera go na samego siebie, z czasem czyniąc zeń – piewcy prozy, w której widział literacką esencję, najdoskonalsze narzędzie poszukiwań prawdy – poetę. Dalekiego od lirycznej egzaltacji

1 wielosłowia – przeciwnie – krok po kroku, tom po tomie – samoograniczającego się, i zanurzającego w ciszy. Kolejne tomiki – Miary (2003), Względy (2010), Zgłoski (2011) – budowa­ne są z trójwierszy, dwuwierszy, a wreszcie – z jednowierszy…

Jeśli dodać, że to powolne i – jak zwykle u Niego – kon­sekwentne milknięcie – wpisane jest w tych tomach w Jego życie – w odpryski, błyski pamięci – w przypomnienia lęków i zachwytów, zdarzeń i ludzi – kochanych, bliskich, umarłych – fakt, iż to ostatnie Jego tomy, staje się szczególnie wymowny. Pięknie się nimi wymówił – nie wymawiając się od niczego.

Młodość Henryka Berezy trwała do późnej starości. Odra­dzała się w licznych przyjaźniach, nowych fascynacjach, wśród młodych pisarzy, dla których był mentorem i mistrzem, ale i kumplem, bohaterem wielu anegdot i środowiskowych opowieści…

Zastanawiam się jednak, ile w tym ładnym wizerunku Mistrza – który odchodzi otoczony chwałą i serdecznością – okoliczno­ściowego sztafażu i literackiej legendy, wartej tyle, ile światełko, co od niej bije – by ozłocić na chwilę tego, który ją opowiada…

Jak silny był ten blask w ostatnich latach jego życia? Nie wiem. Patrzyłem z oddali. Ale wiem, że odnalazł siebie – z dala od Warszawy, która długo była świadkiem Jego triumfów, ale i porażek.

Od połowy poprzedniej dekady bliżej związał się ze Szczecinem. Dokładniej: z Wydawnictwem Forma, które wydawało jego kolejne książki – Wypiski (2006), a potem Względy i Zgłoski; w planach były również jego listy do Krystyny Sakowicz… Ten Szczecin w życiorysie Berezy ma również rys osobisty – tu mieszka przecież Dariusz Bitner. Jeden z tych prozaików, których Bereza odkrył – dla literatury i dla siebie, znajdujący w nim na lat wiele przyjaciela. To w oficynie Basil – prowadzonej przez Bitnera – ukazały się w roku 1998 Epistoły, wybór szkiców oraz listów do szczecińskiego pisarza.

Byłem na promocji ostatniej książki Berezy – Zgłosek. Do Sali pod Piramidą Książnicy Pomorskiej ludzi przyszło mało. Bereza, któremu towarzyszyła – też z okazji promocji swej książki – Krystyna Sakowicz – jedna z „Jego” autorek – był jak zwykle dowcipny, bystry. Ale słyszał niewiele i chętniej mówił o tym, o czym chciał, niż o tym, o co Go pytano. W zakłopotanej, a i pełnej rezerwy ciszy, która unosiła się nad tym spotkaniem, czuło się to, co nieodwołalne…

Po spotkaniu podszedłem do Niego, rozmawialiśmy przez chwilę. Pokazałem mu zdjęcie z lat 70. – odnalezione w archiwum mego ojca – zrobione, gdy z jakiegoś literackiego, konkursowego powodu odwiedził Szczecin. Popatrzył na nie i – wskazując siebie na tej fotografii – zapytał z szelmowskim uśmiechem: – A ten czarny, przystojny, to kto?

Artur Daniel Liskowacki

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content