Przyjaciel ludzi wśród książek, Twórczość 10/1979

copyright © „Twórczość” & Bohdan Zadura

 

PRZYJACIEL LUDZI WŚRÓD KSIĄŻEK

Henryk Bereza, Związki natural­ne, Warszawa 1978

„Nie należę do tych krytyków, któ­rym nigdy nie zadrży pióro, gdy mają wyrazić na piśmie swój sąd o książ­kach, a więc tak czy inaczej 9 ludziach, których te książki wyrażają, a więc tak czy inaczej o ludziach, którzy te książki napisali. Znam już wiele ro­dzajów swoich lęków. Wielkich, du­żych i małych. Lęk wobec Wielkości, czyli lęk pokorny. Lęk wobec Klęski, czyli lęk współczujący. Lęk wobec Nie­możności, czyli lęk litościwy. Lęk wo­bec Intymnego, czyli lęk delikatno­ści” – wyznaje Henryk Bereza w jed­nym ze szkiców Związków naturalnych, których drugie wydanie – zna­cznie poszerzone – przyniosło mu na­grodę Życia Literackiego za rok ubiegły. Maciej Słomczyński powiedział był kiedyś, że Bóg powierzył mu honor tłumaczy, można by rzec – chociaż Bereza zbyt jest skromny, by to same­mu powiedzieć, i ta skromność nie pozostaje w sprzeczności z faktem, że zdaje sobie sprawę z wartości swej pracy – że jest on jednym z tych nie­licznych, którzy ratują honor naszej krytyki literackiej. Jest to człowiek, który czyta, i jeśli mówi o sobie jako o „czytającym męczenniku” i o życiu „co najmniej już w połowie tożsamym z czytaniem, zredukowanym do czyta­nia, zmieniającym czytanie w funkcjo­nowanie bez mała fizjologiczne” („Twór­czość”, 3/79), to nie ma powodu, aby mu nie wierzyć lub by nie traktować tych słów serio. Jest to człowiek, który po­trafi pisać. Z tych dwóch cech, zdawałoby się tak podstawowych i prostych, tak elementarnych, że wspominanie o nich wydawać się może nietaktem, da się, myślę, wyprowadzić tę całą resz­tę, która składa się na krytykę rzetel­ną i prawdziwą, krytykę będącą peł­noprawnym rodzajem twórczości, krytykę, którą można traktować poważnie, która budzi szacunek, nawet jeśli nie­które jej tezy wydawać się mogą wąt­pliwe. Krytykę na tyle żarliwą, że po­trafi porywać. Teksty Berezy odznacza­ją się szczególną dialektyką wiary i po­kory, wiary w literaturę, której dlate­go tylko, że rzadka, nie należy uzna­wać za anachronizm. Jeśli zastanowić się nad takim choćby fragmentem ze szkicu zatytułowanego Wobec tradycji literackiej: „Sztuka zawsze i niezmiennie wyraża niemal identyczne zdumie­nie nad życiem ludzkim, nad jego wspaniałością i nędzą, nad jego pięk­nem i grozą. I to zdumienie wyraża na nieskończoną ilość sposobów, które wymyśla, stosuje, doskonali, jak długo to jest możliwe, i odrzuca ze śmiechem i wzgardą, żeby szukać nowych sposo­bów i wypróbowywać je dla podtrzy­mania przy życiu ludzkiej wrażliwości na świat, bo sztuka jest ze swej istoty walką ze śmiercią w jej najwcześniejszym prze­jawie stygnięcia i zamiera­nia wrażliwości”, zrozumieć można, na czym polega jeden z rodza­jów odwagi, jaka cechuje Berezę, oraz pojąć, gdzie leżą najistotniejsze powo­dy, dla których jest to krytyk tak ot­warty na wszystko, co w literaturze nowe, przyczyny, dla których z taką wytrwałością i samozaparciem prostu­je ścieżki pisarzom z trudem torującym sobie drogę do zajęcia należnego im miejsca w literaturze. Jeśli zgodzimy się, że rezygnacja z fałszywego wsty­du uczuć jest aktem odwagi, to jeszcze łatwiej przyjdzie nam za przejaw in­nego rodzaju tej samej postawy uznać batalię Berezy w kwestii Drzeżdżona. „Przy wykorzystaniu jednoznacznych instrukcji wewnętrznych, przy zastosowaniu na j precyzyjnie j szych kryteriów wartości literackiej, przy pełnej mobi­lizacji woli bycia uczciwym zawsze i w każdej sprawie literackiej, dopowiadam z pełną świadomością nieograniczonej odpowiedzialności za słowo zapisane, co następuje: Jan Drzeżdżon jako autor tylko do roku 1977 włącznie opubliko­wanych utworów jest pisarzem wybit­niejszym niż Llosa i Cortázar razem wzięci z Borgesem na przyczepkę”. Szkic Pierwsze czytanie poświęcony twórczości autora Okrucieństwa czasu, owa – jak sam ją nazywa – „Drzeżdżoniada”, nie jest pozbawiony zjadli­wej ironii i goryczy. Henryka Berezę, człowieka tak delikatnego i subtelnego, też czasem ponoszą nerwy, też czasami ogarnia szewska pasja, gdy to, co z istoty swej – i zgodnie z jego najgłęb­szym przeświadczeniem – służyć ma porozumieniu ludzi, natrafia na mur złej woli, uprzedzeń czy w najlepszym razie obojętności lub niezrozumienia.

To, co szczególnie ujmuje mnie w działalności krytycznej autora Sztuki czytania, to stale obecny w niej wzgląd na pisarskie koszty wewnętrzne, z cze­go bynajmniej nie wynika wszechpobłażliwość czy zaniżanie kryteriów. Henryk Bereza jest jednym z niewielu krytyków, którzy naprawdę czują i wiedzą, co kryje się pod takimi. po­jęciami, jak „udręka pisania” czy ce­na, jaką się płaci za literaturę. I nie tyle chodzi tu o deklaracje, co o wyczuwalną obecność tego czynnika, czy będzie to szkic poświęcony Czernikowi czy Piętakowi, Machowi czy Buczkowskiemu, Stachurze czy Schubertowi. Własne koszty wewnętrzne krytyka, który stara się być uczciwy, niezawisły w swych sądach i tę swoją niezależ­ność – od mód, od wszelakich ukła­dów w życiu literackim funkcjonują­cych – zachowuje, też muszą być nie­bagatelne. Bereza jest krytykiem po­dejmującym ryzyko, nie unikającym niepopularnych, bo burzących ustalo­ne opinie sądów i zna zapewne smak osamotnienia.

Dość niezręcznie komplementować mi kogoś, komu – choć może o tym nie wie – zawdzięczam, że pisuję o książkach; ta cierpliwość, którą odzna­cza się jako krytyk, cechowała go rów­nież jako redaktora zawiadującego: działem krytyki w „Twórczości”, gdyby pododawać chwile przemilczane obo­pólnie w ciągu kilkunastu lat przy je­go biurku, zebrałoby się sporo tyci cichych godzin. Więc może warto byłoby z Henrykiem Bereza trochę się pospierać. Spierać się o Drzeżdżona by­łoby niewdzięcznością (i ty, Brutusie. przeciw mnie?); nie, nie lekceważę te­go zjawiska, Drzeżdżon jest dla mnie pisarzem interesującym, rzekłbym, niepowtarzalnym, ale mimo wszystko wolę Llosę i Cortázara, czy nawet samego Borgesa. Spierać można by się było o ocenę rytmizacji w prozie Andrzeja Kijowskiego, którą autor Związków naturalnych nazywa natrętną i sztucz­ną, ale ponieważ kwestię tę podnosi zupełnie marginalnie, spierać się pew­nie nie warto, choć z drugiej strony ta rozbieżność ocen ujawnia zapewne poważniejsze różnice w gustach i sto­sunku do konwencji w literaturze. Pospierać by się można o książkę Czernika Trzewiczek, którą swego czasu schlastałem z zadufaniem i okrucień­stwem cechującym początkujących recenzentów, ale też spierać się nie ma jak, skoro Bereza uznając tę książkę za szczytowe osiągnięcie Czernika w prozie powiada zarazem, że jeśli czy­tać Trzewiczek jako powieść, to jest to powieść niedobra.

Związki naturalne są książką o nur­cie chłopskim w polskiej prozie, jest to wszakże książka o odniesieniach uniwersalnych; wynika to zarówno z rozumienia przez Berezę owej chłopskości, jak i roli, jaką literatura tego nurtu spełnia, i problematyki, która w książki, którymi autor Związków naturalnych się zajmuje, jest wpisana. Gdyby kogoś odstręczała nazwa, wspo­mnijmy, że są w tej książce szkice o autorach, którzy z hasłem nurt chłop­ski automatycznie bynajmniej się nam nie kojarzą, by wymienić Annę Ko­walską, Leopolda Buczkowskiego, Mie­czysława Piotrowskiego, Mirona Białoszewskiego czy Ryszarda Schuberta wreszcie. Jednym z głównych proble­mów, na których skupia swą uwagę Bereza, jest kwestia języka, języka au­tentycznego i zastępczego w literatu­rze. Język polskiej literatury – jak żadnej innej – był zdaniem Berezy tak skonwencjonalizowany, tak skostniały, że coś się musiało zdarzyć. „Prawda w języku zastępczym – cho­dzi o prawdę artystyczną – ma nadal i mieć będzie walor prawdy zastępczej […] Ograniczenia i uwarunkowania pol­skiej literatury pozytywistycznej (nie kłóćmy się o ścisłość tego określenia) odsłoniła ostatecznie cudem ocalona korespondencja chłopskich emigrantów półanalfabetów, którzy opowiedzieli siebie – w sensie artystycznym prze­de wszystkim – w sposób bez porów­nania doskonalszy i prawdziwszy, niż to mogli zrobić Prus, Orzeszkowa i Sienkiewicz”. Jest Bereza rzecznikiem języka autentycznego i podnosi zasługi pisarzy nurtu chłopskiego na tym polu.

Częściowo już w Związkach natu­ralnych – bardziej jeszcze w swych ostatnich tekstach z rubryki „Czytane w maszynopisie”, będącej ewenemen­tem w naszym życiu literackim i pozwalającej mówić o Berezie-instytucji – stwierdza autor Sztuki czyta­nia, iż jesteśmy świadkami rewolucji artystycznej w polskiej prozie, doko­nującej się za sprawą młodych pisarzy, rewolucji polegającej na wyzwo­leniu języka, a proces ten, z którego mało kto zdaje sobie sprawę, może przynieść nieobliczalne konsekwencje, doprowadzając do zupełnego zamętu w sferze wartościowania, jeśli krytycy w porę nie zaczną uczyć się czytać i re­agować na nową wrażliwość.

Nazwał mnie autor Związków natu­ralnych rzecznikiem polszczyzny brzmiącej nieco staroświecko i ana­chronicznie, nie jest to komplement, rzecz jasna, ale jako komplement pozwalam to sobie odbierać. Nie gniewaj się o to, Henryku drogi, że ceniąc twe racje, myślę sobie, że mogą być wyko­rzystane wbrew twoim intencjom. Nie gniewaj się, że się zastanawiam cza­sem, czy powinno się pisać, jak się mówi, czy może mówić jednak raczej, jak się pisze. Wszakże ta „poprawna” polszczyzna w miarę jest bogata i to samo można w niej powiedzieć na kilka sposobów. Słucham radia i ktoś mówi o szkole obchodzącej zacny wielce ju­bileusz. Czy myślisz, że powiada: – Wasza szkoła należy do najstarszych szkół w Polsce?, a może: – Wasza szkoła jest jedną z najstarszych szkół w Polsce? Nie, on mówi: – Wasza szkoła należy do jednej z najstarszych szkół w Polsce! Wiem, że nie o takie wyzwolenie języka ci chodzi, nie ta­kiej rewolucji artystycznej jesteś he­roldem. „Język Faulknera w opowieści artystycznej o półgłówku nie jest i nie może być lepszy od języka samego półgłówka” – piszesz i o tego Faulknera właśnie chodzi. Czyż nie stąd ataki na twe tezy, że „sprzeciwnicy”, jak byś ich nazwał, nie dostrzegają, że w twej teorii równie ważny jak półgłówek jest Faulkner?

Zabrzmi to trochę naiwnie, lecz my­ślę – kończąc już apostrofę – że ra­cji Henryka Berezy dowieść mogą sa­mi pisarze, co byłoby – z uwagi na długi wdzięczności – spełnieniem moralnej powinności. Tych racji dowodzi już choćby Ryszard Schubert swą dru­gą powieścią Panna Lilianka. Pisze o nim Bereza: „Pisarz tej miary co Schu­bert musi mieć prawo do podziwaczenia, jeśli jest to mu do czegokolwiek potrzebne”. Na wiarę trudno być mo­że zgodzić się z tym zdaniem. Lektura Panny Lilianki nie pozostawia jednak wątpliwości, że jest to zdanie praw­dziwe. Jest to książka znakomita, a przy tym zadziwiająco prosta. O Trenta tre – debiucie Schuberta – mia­łem bardzo wysokie mniemanie, choć dla wielu była to książka niezrozumia­ła, grafomańska, wstrętna, obrzydliwa (i mnożyli inwektywy). Bereza pisze: „Pannę Liliankę przeczytać i zrozumieć w takim lub innym zakresie może nie­mal każdy, kto w ogóle potrafi cokol­wiek czytać i cokolwiek rozumieć”. Moje wrażenia z lektury tej powieści są identyczne i mogę stwierdzić, że sformułowanie Berezy jest i tak dość łagodne.

Szkic Prawda języka poświęcony Schubertowi zamyka książkę Berezy, pora też kończyć jej omówienie, na­zbyt impresyjne i chaotyczne. Życie krytyka, który angażuje się bez reszty w to, co jest jego zawodem i powoła­niem, nie może być usłane różami. Myślę jednak, że Henryk Bereza ma świadomość tego, że ci, których czyta, uważają go za przyjaciela. Czegóż wię­cej może chcieć krytyk? Co piszę już nie jako recenzent, lecz jako ktoś, ko­mu zdarzy się czasem napisać jakąś powieść czy opowiadanie.

Bohdan Zadura

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content