Święty Cyprianie, zmiłuj się nade mną, Twórczość 10/2012

copyright © „Twórczość” & Waldemar Bawołek

 

ŚWIĘTY CYPRIANIE, ZMIŁUJ SIĘ NADE MNĄ

Lubię Polskę. Nawet z lisem, kretem, woł­kiem, z janke i pochanke. Jestem dumny z mo­jego kraju, dumny, że w Europie nas doceniają, że doceniają naszych wielkich Polaków, coraz częściej znakomitych fachowców. Piękny i faj­ny ten nasz kraj – architektura sensu, gdy tak próbuję ogarnąć wzrokiem to i owo i wsłuchać się w liczne dźwięki. Brat mnie przywiózł w to miejsce i zostawił na alei Wilanowskiej przy przystanku metra. Powiedział, że stąd najłatwiej będzie mi dostać się do Centrum. Tak bardzo nie chciało mi się ruszać z domu, ale nie, mówią, jedź, jedź, co ci szkodzi, przejdziesz się, rozerwiesz, zobaczysz, jak kraj się zmienił, jak miasto wypiękniało, co ci szkodzi, spotkasz się ze znajomymi, odwiedzisz przyjaciela. Zgo­dziłem się. Teraz stoję na końcu Puławskiej i patrzę przed siebie, bo gdzieś tam hen daleko powinienem ujrzeć Pałac Kultury. W tamtym kierunku pójdę, na metro mnie nie stać, bilety podrożały. Nigdzie mi się nie spieszy, to przej­dę się, pooglądam sobie, popatrzę na ludzi, u mnie nie ma tego zgiełku, to co będę sobie żało­wał. Może doznam czegoś autentycznego, a nie tylko niepokoju. Czyż nie znalazłem się w cen­trum kosmosu? Cóż za zupełna samotność wśród tylu ludzi zbiegających po schodach. Mam jakieś pieniądze, ale wyliczone, żeby na autobus do C. starczyło. Nie stać mnie na me­tro, nie stać mnie na papierosy, na nic mnie nie stać. Samotność moja jest za darmo i spacer po stolicy także. Otóż i ten widok, wygięcia talii, włosy i spojrzenia, głębokie wdechy, ręce oparte na udach… To wszystko mam za darmo. Spoj­rzałem pod nogi z nadzieją, że jakiś pet wpadnie mi do ręki. Palić się chce, gdy tak idę Pu­ławską, mijając drzewa, sklepy, ludzi. Przestrzeń ulega jednoczesnemu rozprężeniu i kur­czeniu, oscylacji między ograniczeniem tego, co widzialne i dotykalne, a nieuchwytnymi pro­mieniami słońca i nieskończonym błękitem nie­ba. Przejeżdżają samochody, przechodzę przez przejście dla pieszych. Długo trzeba czekać na zmianę świateł, to i jest czas, by za niedopałka­mi się rozejrzeć, a tych jest sporo, tylko że do filtra wypalone, więc bezużyteczne. Już jestem po drugiej stronie jezdni, by móc skręcić w ulicę Rakowiecką. Żeby z łatwością dostać się do placu Zawiszy, uchwyciłem się linii autobusowej nr 130. Adam mieszka na ulicy Dantyszka, nie powinienem po drodze pobłądzić. Do szesnastej jeszcze sporo czasu, toteż nie muszę się spieszyć. Co rusz w ulicznym krajobrazie doznaję groźnej pustki. Wreszcie na przejściu znalazłem prawie całego papierosa i zapaliłem. Mógłbym sobie kupić piwo w jednym ze skle­pów 24h, ale boję się, że zabraknie mi kilku groszy na bilet powrotny. Spojrzałem w kierun­ku, w którym odjechał autobus. Prosta, gład­ka, uciekająca w perspektywę ulica rozszerza się na skrzyżowaniu. Tymczasem idę aleją Niepodległości, mijam skupioną wokół przystan­ku młodzież. Niczemu się nie dziwię, ani duchowi miasta, ani cielesności ludzi. Truskawki i czereśnie na przydrożnym straganie nie wzru­szają mnie tak bardzo, jak na to wskazują twa­rze innych ludzi. Jakiś mężczyzna idący przede mną uniósł głowę, jakby pragnął wśród wszech­obecnego hałasu wyostrzyć swój słuch. Po kil­kunastu krokach zostałem sam, nie uświad­czysz żywej duszy, dopiero gdy doszedłem do Biblioteki Narodowej, po drugiej stronie szo­sy można było zauważyć człowieka, maleńką istotę, ale to chyba tylko dlatego, że u mnie ze wzrokiem już nie jest tak, jak być powinno. No, więc idę dalej, żeby dotrzeć na czas. Nie powi­nienem się oglądać, żeby nie pobłądzić w tej prostej konstrukcji i nie złamać karku. Usły­szałem węszącego psa, zasapanego i merdającego ogonem. Biegnie przede mną, unosząc głowę z potopu, gdy ja tonę w apokaliptycznej pustce. To taka chwila, że nie wiem dokładnie, gdzie się znajduję, ile czasu upłynęło, gdy opu­ściłem aleję Wilanowską, czy to, co widzę lub wydaje mi się, że widzę, jest rzeczywistością, czy przechodzeniem na drugą stronę jezdni. Pragnę pokonać kolejne skrzyżowanie, boję się straszliwie, pić mi się chce, palić, pies mnie obwąchał tak zaciekle, że szybko pognałem na zie­lonym świetle – decydowały sekundy. Zawar­czały motory samochodów, huk zrobił się jesz­cze większy, gdy znalazłem się przy placu Za­wiszy. Stąd mam już niedaleko. Dokładnie wi­dzę nić, która doprowadzi mnie do kłębka. Już mnie nie ma. Szybko, z żelazną konsekwencją, elastycznie, wprost do celu. Drzwi, przed któ­rymi stanąłem, otworzyły się. W ciemnym ko­rytarzu, oświetlonym światłem padającym z klatki schodowej, stoi Adam. – Wchodź, cie­szę się, że jesteś punktualny. Gdy tylko się roz­gościłem, usłyszałem: – Och, co to się nie dzie­je. Michałek wczoraj u Sipowiczów zostawił te­lefon, więc z rana zaesemesowałem, jak mógł­by go odebrać. Kamil odpisał, że będzie o pięt­nastej w Czytelniku, no to poszliśmy tam tro­chę wcześniej, żeby jeszcze zobaczyć się z He­niem. Ten siedział sam, wypadała mu szczęka, opowiedział nam, jak przez pięć godzin obserwował przez okno masturbującą się parę, był to prawdziwy spektakl. Zjedliśmy obiad, wypiliśmy piwo, a Kamila nie ma. Przyszedł ksiądz, wziął mnie na stronę i powiedział, żebyśmy odprowadzili Henia do domu, bo ostatnio pomylił Boże Ciało z Zielonymi Świątkami. Czekamy i czekamy, a Kamila wciąż brak, w końcu dzwonię, a ten: nie czytasz Internetu? Najazd policji był, Kora aresztowana. No to, mówię, chodź Henryk, odprowadzimy cię do domu, a potem wsadzę Michałka do metra, niech jedzie po ten telefon. Na co Heniu, że nie chce być odprowadzany, bo ma jeszcze coś do załatwienia przy Jerozolimskich, no to zostawiliśmy go, bo przecież nic na siłę, i zresztą nie wyglądał wcale aż tak źle. Napisałem Kamilo­wi, że Michał już jedzie, sam wróciłem do domu, a tu właśnie dzwoni ksiądz, że Henryk zasłabł i go wzięli do szpitala, na Czerniakowskiej… Oto i słowa, które przywróciły rzeczy­wistości jej właściwy wymiar. Rano udam się w drogę powrotną.

Waldemar Bawołek

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content