Sztuka bezinteresownej lektury, Twórczość 4/1967

copyright © „Twórczość” & Krzysztof Mętrak

 

SZTUKA BEZINTERESOWNEJ LEKTURY

Henryk Bereza, Sztuka czytania, Warszawa 1966

Parafrazując luźno spostrzeżenie Berezy w stosunku do dzisiejszej krytyki literackiej, można by powiedzieć, że czytanie jest w czasach wzmożonej pro­dukcji słowa pisanego umiejętnością skutecznie unicestwianą. Bez wątpienia koncentracja współczesnego czytelnika, zdezorientowanego zalewem druków wszelkiej maści, została bardziej osłabiona niż kiedykolwiek; ponieważ żyje­my jednak złudzeniami, lokujemy je w rewolucjonizującym ponoć charakte­rze oddziaływania środków audio-wizualnych. Można zaryzykować bowiem twierdzenie, że okres od rewolucji Gutenibergowskiej do dziś jest okresem dewaluacji słowa pisanego i być może dopiero zalew słowa mówionego przy­wróci nam kiedyś pełne zdolności reagowania na słowo pisane.

Dawniej, wyobrażam sobie, czytanie bywało sztuką piękną i rozmyślną; przestało nią być w czasach lektur powierzchownych. Dziś wielu z nas, z tzw. branży literackiej przede wszystkim, czyta książki „po łebkach”, nie zatrzy­mując nań tzw. drugiej uwagi, toteż jeślibym miał komu podać spreparowaną ad hoc definicję „krytyka literackiego”, powiedziałbym, że jest to tatki facet, który tym się wyróżnia, że nie czyta 'książek do końca. Dziś czyta SIĘ książ­ki – i gdybym miał poprzestać na płaskim dowcipie felietonowym, rzekłbym, iż Heideggerowskie „się” do niczego się tak nie stosuje, jak do współczesnej czynności „czytania”. Jeśli zaś coś w dziedzinie czytelnictwa pospólnego jest zjawiskiem niewątpliwym, to to, że tracimy wrażliwość na motywy naszego czytania. Wymiera, jeśli nie wymarła, kasta humanistów-kwietystów (ostat­nim „Mohikaninem”, jakiego znam, jest Konstanty Puzyna), którzy czytali nie z konieczności bądź profesjonalnych obowiązków. Czytanie jest dziś czyn­nością unieszczęśliwiającą tylu ludzi, że należałoby się poważnie zastanowić, czy nie ustanowić prawnego zakazu dla osób, które do tego zajęcia, jak po­wiada Bereza w swej książce, nie mają serca. Stosunkowo duża ilość takich osób egzystuje sobie z niejakim powodzeniem na krytyczno-naukowej plane­cie, nie wiedząc do śmierci, że czytanie ich bardzo męczyło, i nosząc podświa­domą niewiedzę, iż chętniej robiliby cokolwiek innego, tylko nie to. Można im okazywać zaledwie pogardę, pomieszaną z odrobiną ludzkiego współczucia: życie przecie jest tak krótkie i w dodatku na tyle męczące, że zadawać sobie dobrowolnie męki jest przedsięwzięciem tragikomicznym. Bóg zresztą z tymi nieszczęśnikami, choć refleksy ich czytania – nie-czytania odbijają się po­tem na tym, co zwie się krytyką literacką, a zatem i na tym, co zwie się opi­nią literacką, a zatem i na tym, co zwie się hierarchią wartości, a zatem itd.

Krytyka Henryka Berezy odsyła właśnie do kilku newralgicznych pytań z zakresu krytycznej metodologii stosowanej, by tak rzec, z zakresu metodo­logii czytania. Umiejętnością pierwszą krytyka jest bowiem nie – pisanie, ale – czytanie. Krytyka jest demonstracją własnego czytania; umiejętnością dostosowania siebie do literatury, tj. możliwością zgodnego, harmonijnego zetknięcia z dziełem, które jest ewokacją czyjegoś dramatu duchowego. Krytyka nie ma nic wspólnego z anarchizmem duchowym. Sztuka czytania jest zatem sztuką korzystania z literatury. Ani przez chwilę mnie ta postawa nie odstrasza rzekomą uniżonością wobec literatury i jej twórców; wiem skądinąd, że pokora nie jest najmodniejsza. Ale wiem również – już, niestety – do czego ludzie używają literatury. Wiem, jaki z niej robi użytek krytyka inte­resowna, jaki krytyka ad usum Delphini, a jaki krytyka do wynajęcia. Nie­dawno np. ktoś odegrał takie żałosne widowisko przy okazji obleśnej skąd­inąd książki Żukrowskiego. Są to zjawiska, które powinny uczciwych bar­dziej martwić aniżeli czyjaś uniżoność bądź rzekoma kawiarnianość – tak, tak! nie ukryję tego, słyszałem na własne uszy ten epitet w stosunku do Berezy. Ba! powinny! Łatka zostaje wszak przyczepiona krytykowi, który jeśli się o coś stara, to przede wszystkim o to, aby być maksymalnie bezinteresownym w stosunku do literatury; który nie wścibia w nią swego niedoważonego bądź uczulonego nosa. Niepokoją mnie ci, którzy pod adresem Berezy wysuwają zarzuty krytyki wmówionej; wiem jednak, że teorię wmówień najchętniej lansują ci, którzy sami są pod presją wmówień. Niech bowiem pierwsi rzucą kamieniem. Nawet nie – filozoficznym. I nie chodzi tu przecież o takie czy inne problemy związane z zaangażowaniem krytyki we współczesny świat – te są z innego planu i być może miałbym tu z Berezą punkty sprzeczne – chodzi o elementarną uczciwość sądu, wynikającą z uwierzytel­nionej ludzkim doświadczeniem – osobowości. Krytyka nie istnieje poza osobowością ją uprawiającego. Naprawdę.

Istnieje taki bon-mot bodaj Wyspiańskiego: „Panowie krytycy, macie gło­wy wycięte ze starych gazet”. Jeśli bowiem nie istnieje określone j a kry­tyczne (tzn. odrębny, własny stosunek krytyka do literatury), wszystko jest ledwie dziennikarstwem lub klasyfikatorstwem. U nas zaś można być krytykiem-segregatorem, grupującym literaturę w nurty rozwojowe, tendencje, pisarzy w pęczki etc., przy zupełnej atrofii własnego sądu estetyczno-artystycznego. Literatura jest jednak nie tylko problemem do rozwiązania, jest ona nade wszystko problemem do przeżycia. Umiejętność kontaktu z litera­turą polega na umiejętności jej przeżycia. I na umiejętności wyboru. Powiedz mi swoje lektury, a powiem ci, jakim krytykiem jesteś; o książce Berezy np. w dużym stopniu świadczy dobór pisarzy i to, kogo się w niej nie wspomina. Ten dobór jest przemyślany i ma swoje rozliczne konsekwencje. Ma zna­czenie dla ważkiego przeświadczenia Berezy – o konieczności przywrócenia właściwej roli prawdziwemu czytaniu.

W powiedzeniu Wyspiańskiego tkwi ironia i innej zgoła natury. Zarzuca się krytyce jej bezmyślną kompilację. Bereza zdaje sobie doskonale sprawę, że żyjemy w epoce pogłębiającej się anonimowości, w wieku kompilacji i zadaniem ikry tyka jest za wszelką cenę posiadać własną twarz, a jego po­winnością – zdawać się na samego siebie. W czasach, gdy imponuje nam Time, jedno z najlepszych pism literackich świata, będące wynikiem kolek­tywnego wysiłku na zewnątrz całkowicie anonimowego, być może ratunek prawdziwego krytyka leży w zachowaniu własnej twarzy. Być może w tym właśnie wyrażać się może jego powołanie.

Montaigne w eseju O książkach powiadał, że czyta książki jeno dla „uciesznej, a przystojnej zabawy”, dodając wszakże, jak przystało na człowieka Renesansu, że głębiej – szuka wiedzy traktującej „o znajomości samego sie­bie i która by mnie nauczyła dobrze żyć i dobrze umierać”. Odnosił zatem umiejętność korzystania z lektury do korzystania z jej impulsów autopoznawczych. Poznawać innych znaczy bowiem – poznawać coraz bardziej siebie. Bereza pisze we wstępie do swej książki: „Potrzeba czytania powinna wyni­kać z ciekawości drugiego człowieka, wyrażającego swoją moralną naturę. Samo czytanie winno być aktem zderzenia duchowego dwóch różnych, ale równorzędnych partnerów” (s. 10). Jeśli nie zdewastowano znaczenia tego określenia doszczętnie, wypada powiedzieć więc, że Bereza w ten sposób po­twierdza swoją przynależność do wymierającego klanu humanistów. Humani­sta współczesny – wg Remy Saisselina – uprawia działalność samotniczą, bardziej ceni mądrość niż wiedzę, wyraża swoją defensywną postawę wobec świata. Humanizm renesansowy takiego np. Montaigne’a polegał przede wszystkim na umiejętności godzenia się na człowieka takiego, jakim jest, z całą jego ułomnością. Stary humanizm europejski był więc duchowo kon­serwatywny. Gdyby nie obawa o nieuczciwe skojarzenia, jakie budzi słowo „konserwatyzm”, powiedziałbym, że Bereza jest konserwatystą krytycznym: godzi się na istniejący stan rzeczy i usprawiedliwia go poszukując jego uza­sadnień; literaturę traktuje jako świat statyczny i bezkonfliktowy, pozbawio­ny sprzeczności antagonistycznych, po trosze utopijny; nie posługuje się łatwą dialektyką, na której wielu innych skręciło kark własnego intelektu; kontakt z literaturą widzi w bezpośredniości zderzenia dwu partnerów duchowych, stąd ostentacyjnie unika fajerwerków erudycyjnych, bazy scientyficznej, me­diacji kulturowych; stąd pewien kontemplatywizm satysfakcji estetyczno-moralnych. Wysiłek czytelniczy Berezy jest więc nie tyle wysiłkiem poznaw­czym, co współprzeżywającym. Liberalizm duchowy krytyka, jego progra­mowe otwarcie na różnoimienne prawdy sztuki, jego tolerancyjność wzbudzają odrobinę nieufności, ale są wyrazem tej defensywności, za którą kryje się solidna ludzka dobroć. Defensywność krytyki Berezy nie rozbraja jej jednak duchowo; pewna bezbronność, rzekłbym – nieśmiałość, tej krytyki jest we­wnętrznie udokumentowana, jest wyrazem całościowej postawy i nie wystarczyłoby mi cytat rozsianych po Sztuce czytania, w których Bereza, spowiadając się z niej, nadaje jej rangę pełnej świadomości własnej sytuacji.

Sam jestem człowiekiem z natury zgodliwym, o dobrym w gruncie rzeczy sercu i odpowiada mi jak najbardziej w życiu i sztuce stanowisko tolerancji. Niczego tak nie lubię jak myślenia o świecie w kategoriach opozycji. Jestem dzieckiem okresu stabilizacji społecznej, a więc i tolerancji duchowej. Do głowy by mi nie przyszło nienawidzić kogoś za jego przekonania literackie. A jednak, cokolwiek się powie, krytyka Berezy wydaje mi się chwilami zbyt tolerancyjna i zbyt bezbronna, może dlatego, że osobowość krytyczna Berezy nie we wszystkich tekstach prezentuje ten sam stopień dobitności. Wtedy krytyka ta, nie wspierająca się na żadnej teorii kultury, na żadnych spraw­dzalnych rules of gamę, grzęźnie na mieliźnie osobistych wywnętrzeń. Kry­tyka ta, której nie interesują syntezy – kultura frapuje Berezę nie w ca­łościach, ale w swych indywidualnych fenomenach – staje się wyrazem naszej wspólnej bezradności wobec kultury jako całości. Krytykowi wtedy opadają ręce i zasłania się nadmiarem superlatywów. Ale i o tym Bereza wie doskonale. Wie, że odgrywa dramat nie tylko swój własny. Albowiem nie przyszło mi na myśl inaczej odczytywać krytyki Berezy niż poprzez jego dramat ludzki i pisarski, a ten znów dramat przemnożyć można przez dramat nas wszystkich, dramat uniwersalny. Ani mi jednak przez głowę nie przeszła myśl, żeby Berezie z tego robić jakikolwiek wyrzut. We współżycie z kry­tyką Berezy jestem zaangażowany bez względu na to, czy gotów jej je­stem przyznać rację, czy nie, bez względu na to, czy wydaje mi się on bezbronny, czy chwilami wyjątkowo władny. Od dawna już nie szukam w krytyce racji i śmieszą mnie ci, którzy jeszcze nie otrzepali się ze złudzeń i spodziewań tego rodzaju. Krytyka nie jest poszukiwaniem racji – jest wy­razem osobistego stosunku do literatury jako pewnej całości duchowej. Bereza literaturę traktuje – jak to powiadał Kenneth Burkę – jako „ekwipunek życiowy”. Umieć w literaturze znaleźć własny świat wewnętrzny i według jego reguł tę literaturę czytać – oto jest mądrość krytyki najtajniejsza. Jest ona (bowiem nieustannym obcowaniem krytyka z samym sobą. Bereza na­pisał książkę krytyczną, która nie jest – albo jest nie tylko – zbiorem re­cenzji, jest wyrazem spoistego życia duchowego. Jest to krytyka w najrzetelniejszy sposób autentyczna: wynika z przeświadczeń krytyka o naturze samego siebie i o naturze literatury. Znam różne rodzaje rzetelności krytycz­nej, ale znam tylko jeden sposób na jej autentyczność: znaleźć ostoję w so­bie – wypowiadającym sądy, usiłować przechować w sobie bagaż młodzień­czego idealizmu wobec literatury. Każdy z nas przystępował do literatury z takim młodzieńczym idealizmem. Każdy z nas, kto literaturze pozostaje wierny naprawdę w tym, co pisze, powinien o tym idealizmie – nie mówię tego, o naiwni, w sensie filozoficznym – pamiętać i Bereza o tym pamięta. Każdy z nas jest trochę Bereza wobec literatury, a to wtedy, gdy znajduje w niej ukojenie duchowe. Choćby dlatego, że to się czasem zdarza – mnie osobiście rzadziej niż Berezie, co poczytuję sobie tylko za ułomność – wypa­da okazywać tej literaturze szacunek. Tylko zadufanie ludzkie może literaturę poniewierać dla samego poniewierania. Ocalenie intymności i szacunku kontaktu z literaturą musi być naszą pierwszą potrzebą. Bereza jest jednym z nielicznych, którym się to udaje. Te same stwierdzenia, które u innego krytyka musiałyby razić, mają tu za sobą prawdziwe duchowe pokrycie. Każ­de zdanie można tłumaczyć wewnątrz Berezowego porządku indywidualnego. Bereza sobie nigdy nie przeczy, przynajmniej w zakresie prawd podstawo­wych. W zakresie tej prawdy elementarnej, że największa mądrość leży w tym, iż się wie, że się nie wie. Bereza tylko na jedno nie reaguje: „nie reaguję estetycznie – pisze przy okazji Brandysa – na pewność siebie” (s. 39). Zakres wątpliwości wyznacza granice życia duchowego krytyka. Ży­cie zaś duchowe jest niczym więcej niż dramatem wątpliwości. Język krytyka jest więc ekspresją treści podmiotowych, językiem osoby mówiącej, a nie rzeczy mówionych. Język krytyczny Berezy jest natychmiast rozpoznawalny. Nie jest to jednak kwestia stylu, ale duchowej powinności. Bereza nakierowuje samego siebie na literaturę i literaturę na samego siebie. Jeśli przyjmuje stanowisko świadomej apologii, ma po temu własne powody. Jest-li w tym zdaniu myślowy sentymentalizm? „Zbyt wiele widzę trudności w ży­ciu, żeby oskarżać pisarzy, i to tych, 'którzy mimo wszystko potrafili to i owo w swojej sztuce ocalić” (s. 322). A w tym, że dla kogoś literatura istnieje w porządku kosztów wewnętrznych pisarza, że ktoś daje jej akcept, ilekroć te koszty mu się jawią jako widome i dramatyczne, jestżeż tylko myślowa bezradność? Zastanówcież się, kochani spece od „ciągów rozwojowych”? A może w tym jest słabość, że Bereza coraz wyraża swą niewiarę w nauko­wą krytykę literatury? Znam ja dobrze te pohukiwania o naukowości i wiem, że zazwyczaj – by rzec niezręcznie – „kryptonimują” one indywidualne kompleksy pohukujących. Tzw. naukowość pociąga bowiem za sobą w kry­tyce na ogół zachwianie prawdziwych wartości literackich. Bereza śledzi zaś pisarstwo u nas najwybitniejsze i jego hierarchia wartości, jeśli nawet przecukrzona, wynika tylko z tekstu. Krytyka przy tym nie interesuje odkryw­czość sama w sobie, nie ma dla niego antynomii „tradycyjność – nowoczes­ność”, sprawy techniczne literatury są drugorzędne. Ale to właśnie Bereza pierwszy docenił i sekundował takim pisarzom – jak to nazywa, polskiej szkoły antypowieści – jak Gomolicki i Kuśniewicz. Bereza ugiął kolana nie tylko przed Parnickim, ale i potrafił słusznie napisać, że Malewska „włada w tej chwili jednym z najlepszych piór w Polsce”. Bereza pierwszy towarzy­szył refleksją wielu debiutującym pisarzom. Jest jednym z nielicznych, ma­jących wgląd w całość twórczości, tzn. dramatu (kategoria twórczości impli­kuje u Berezy kategorię dramatu) czołowych pisarzy polskich. Jest wprost niesamowicie obeznany z całą polską produkcją literacką po wojnie. Muszę to powiedzieć, bo erudycja naprawdę nie polega na tasiemcowych wyliczankach nazwisk i tytułów. Proszę sprawdzić, jak udokumentowany, z przerażającą znajomością przedmiotu, jest esej o Iwaszkiewiczu – bez jednego przypisu. A rzecz Berezy to najlepsza praca, jaką zdarzyło mi się przeczytać o prozie tego pisarza. Muszę to mówić głośno, bo skromność Berezy jest tak ostenta­cyjna, że mniej uważni mogą wziąć pozory za rzeczywistość. Bereza jest jako krytyk rzetelny i książki poszczególne rozpatruje na tle transformacji całego pisarstwa danego autora. Ocena aktualnego utworu nie jest przeto zawieszona w próżni, jest wypadkową dotychczasowych obcowań krytyka z pisarzem; w ten sposób książka to nie tylko określona pozycja bibliogra­ficzna, staje się ona świadectwem przemian: dramatu lub tragikomedii pisar­skiej osobowości, która wszak na tym jednym świadectwie się nie kończy, która od tego jednego świadectwa się nie zaczyna. Stąd Bereza miewa nieraz „bocianie gniazdo”, niedostępne komentatorom jednej książki pisarza. Toteż dla niego dzieło jest nie tylko sumą prawd, w jakie je pisarz wyposażył, ale nadto dramatem duchowym, przekazywaniem prawdy pisarza o sobie samym, często w sposób konfliktowy, kiedy indziej, po prostu, nieświadomy. Krytyk powinien zatem towarzyszyć pisarzowi w jego ludzkim dramacie. Dlatego krytyka Berezy jest przede wszystkim krytyką „dla autora”, a potem „dla czytelnika”. Bereza prowadzi najintymniejsze dialogi z samymi autorami. Przenosi interpretacje utworów do środka wyimaginowanego w końcu życia wewnętrznego pisarza, rekonstruując dzieje jego duszy. Tak naprawdę to nie książki są ważne – zdaje się mówić – ważny jest dramat pisarski, który jest w nie wpisany. Chwilami może się wydawać, że Bereza werbalizuje te dramaty, że biorąc wszystko na serio niechcący „przypodchlebia się” – jak mówią niektórzy – pisarzom, a nie można się bardziej przypodchlebić niż biorąc kogoś na serio. Ale wrażenie „niektórych” jest fałszywe. Bereza na­prawdę bierze na serio nawet porażki pisarzy i tym się .różni od innych krytyków w Polsce. Berezę jednego naprawdę martwi dramat Brandysa w Romantyczności, ocena przez krytykę Leśnego morza Newerlego: „ostatecz­nie jest coś ważniejszego na świecie niż nawet najdoskonalsza literatura” (s. 184) – napisze z tej okazji. Bereza naprawdę myśli, że Mach musiał na­pisać Agnieszką córkę Kolumba i że ten „mus” jest usprawiedliwieniem, także artystycznym; Bereza naprawdę i z całym przekonaniem mówi w podobnych superlatywach o Jastrunie i Worcellu, Parnickim i Ożogu, Andrzejewskim i Międzyrzeckim. Ma jednak to prawo, ponieważ literatury nie traktuje nigdy jako pretekstu. Krytyk ten nie „przywiązuje się” ani do „pokolenia”, ani do „teorii”, ani do „tezy”; krytyk przywiązuje się tylko do „pisarzy”, nawet nie – jak Zbigniew Bieńkowski – do „literatury w ogóle”. „Nie można mieć serca do literatury w ogóle” – pisze gdzieś Bereza. Byłby rzeczywiście idealny na mecenasa.

Nie znany jest tedy przypadek, aby Bereza użył literatury do celów zgoła z nią nie licujących. Jest czytelnikiem książek absolutnie bezinteresownym. Literatura jest dla niego wartością najwyższą. Bereza wie, że stale trzeba literatury bronić we współczesnym świecie, bronić jej wolności, czystości, jednoznaczności. Bereza nie lubi nawet jeśli ktoś używa literatury jako po­mocy do własnych syntez i konstrukcji, nie intryguje go też literatura jako zapowiedź, tylko jako dokument życia duchowego; stąd końcowe polemiki z Błońskim, Sandauerem czy – toutes proportions gardees – Lisiecką. Muszę wyznać szczerze, że tutaj Bereza nie jawi mi się wcale jako ktoś przekonywa­jący. Nie dostrzega np., tzn. nie chce w swej zapiekłości dostrzec, racjonalnych walorów argumentacji Sandauera. Myślę, że bardzo źle się czuje, nawet w sen­sie psychologicznym, w roli pamflecisty, choć nie mógłbym powiedzieć, że w pamflecie Berezy na Sandauera nie ma szpilek trafionych, W ogóle Bereza w ocenach krytyków nie skąpi im i sobie złośliwości. „Mniejsza o krytyków – powiadał – których przeznaczeniem jest wikłać się we własnych głupstwach” (s. 52). Nacja krytyków przypomina mu zbiorowisko eunuchowatych stworzonek mizdrzących się i mądrzących. Bereza hołduje np. przekonaniu – w co osobiście nie wierzę – że o literaturze najmądrzej piszą sami twórcy. Wszak cieszę się, że zgodny jestem z Bereza w ocenie Sezonu w Paryżu, uważam tę książkę za znakomitą i, co więcej, zwrotną w biografii literackiej i duchowej Andrzeja Kijowskiego. O Lisieckiej napisałem kiedyś siarczyście i na odlew, Bereza natomiast pobawił się w „czary”, ale przecież zarówno jeden, jak i dru­gi tekst nie odbiegają od siebie w ocenie tej temperamentnej (temperament połączony z arogancją) publicystyki. Tylko że urocze pleple Lisiec­kiej Bereza ogląda okiem wyrozumiałości. Wreszcie pisze pięknie o Wyce. Boże, powiem za autorem Sztuki czytania, jednej rzeczy zazdroszczę Flaszenowi, Błońskiemu, Kijowskiemu i Puzynie – startu u Wyki. „Wyka – pisze Bereza – bardziej jest wierny swoim uczniom niż jego uczniowie jemu. To wspaniała i rzadka kwalifikacja nauczyciela” (s. 325). Nigdy nie byłem ni­czyim uczniem i miewałem kiedyś z tego powodu „kompleksy nauczyciela”. Przez długi czas nosiłem na sobie ten garb braku przewodnika duchowego i myślę, miał on dla mnie jakieś znaczenie. Teraz, kiedy wszystko stracone, kiedy każdego nauczyciela potraktowałbym podejrzliwie, gdybym miał wy­bierać swego krytycznego przyjaciela, to – chwilowo pomijając tzw. szkołę krakowską – wybrałbym Berezę. Często się z nim nie zgadzam i Bereza byłby pewnie moim przewodnikiem po literaturze jak najgorszym, pewnie nawet zbuntowałbym się przeciw niemu i zaswarzył na śmierć – wszak gdybym miał odznaleźć się przez chwilę w idealizmie współżycia z książkami, wziąłbym jeszcze raz do ręki tę książkę, w której mam do czynienia nie ze spodziewanym autorem, ale z człowiekiem po prostu.

Krzysztof Mętrak

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content