W osiemdziesiąt snów dookoła życia, księga Henrykowska, Twórczość 10/2006

copyright © „Twórczość” & Natasza Goerke

 

W OSIEMDZIESIĄT SNÓW DOOKOŁA ŻYCIA

Ja trochę nie wiem, jak to zacząć, bo po pierwsze mojej miłości do Henryka Berezy słowami wyrazić się nie da, a po drugie okazja ta jest ponad diamentowa i jak się tylko zamyślę, moje myśli zbiegają w przeszłość i robi mi się strasznie rzewnie.

Z tego wszystkiego chyba trochę pogawędzę.

Należę do tych szczęśliwców, którzy mogą się pochwalić, że osobiście poznali Henryka. Nie pamiętam kiedy, bo czasy te obfitowały w wymiany wizytówek, ale pamiętam na pewno, że Henryk wizytówki albo nie miał, albo miał i mi nie dał, co na jedno wychodzi. Było to jednak z całą pewnością w Hamburgu. Co Henryk robił w Hamburgu, także nie pamiętam, najpewniej ktoś go zaprosił do udziału w czymś ważnym, na przykład w jakiejś dyskusji o polskiej literaturze, albo może na indywi­dualny odczyt.

W każdym razie poznałam Henryka w knajpie. Brzydkiej jak noc, w samym cen­trum miasta, czyli tam, gdzie jak wie każdy normalny mieszkaniec Hamburga, nor­malnych knajp nie ma, bo są tylko te dziwne i drogie, dla turystów lub dla podmiej­skich szpanerów. No ale knajpę tę wybrał Rudnicki Janusz, pisarz, który choć miesz­ka w Hamburgu, nie zalicza się do żadnej z wymienionych kategorii, tylko się po prostu na knajpach nie zna. Czyli, wracając do tematu, spotkaliśmy się w brzydkiej jak noc, dziwnej i drogiej knajpie w centrum miasta. Knajpa ta udawała rustykalną na sposób niemiecki, to znaczy na ścianach wisiały jelenie rogi, śpiewało po niemiecku Boney M czy coś w tym stylu, stoły nakryte były białymi obrusami, przy stołach siedziały panie w trwałych ondulacjach i brzuchaci panowie o spoconych karkach i wszyscy oni jedli gulasz z jelenia lub golonkę. Nie wyglądam na osobę, która zje golonkę, więc kelner już przy wejściu strasznie na mnie spojrzał, a jak podeszłam do stolika, to prawie zwymiotował. Bo przy tym stoliku, do którego podeszłam, siedziała już polska grupa. Nikt nic nie jadł, przed każdym stało małe piwo, a przed jednym Człowiekiem stał półpusty kieliszek po wódce.

No więc się przedstawiłam, usiadłam i chciałam zamówić wino, ale mi wtedy szepnięto, żebym nie wariowała, bo wino kosztuje tu tyle co golonka i że mam zamó­wić coś zwykłego, na przykład małe piwo lub wodę, byle była szklanka. Nie pamię­tam już, co zrobiłam, i nie to jest tutaj ważne, ale ważne jest to, że siedzieliśmy tam kilka godzin, nie zamawiając niemal niczego, bo zręczna dłoń spod stołu raz po raz dolewała do kieliszków coś, co miało kolor piwa, ale było o wiele mocniejsze. Powie­działam niemal niczego, bo kilku coś jednak zamawiało, a jednym z owych kilku był Człowiek, który jak weszłam, to siedział nad pustym kieliszkiem. Za każdym razem, jak Człowiek zamawiał, ci przy stole szeptali mu ze zgrozą, że chyba ogłupiał, bo przecież jego renty starczy na góra piętnaście kieliszków, ale Człowiek był nieugięty.

Co więcej, Człowiek w pewnej chwili wstał i zabierając pusty kieliszek przesiadł się do innego stołu, gdzie siedziała jakaś inna, dość menelska grupa, i wtedy się oka­zało, to znaczy dopiero wtedy my to dosłyszeliśmy, że tamta dość menelska grupa, też, a przynajmniej częściowo, rozmawia po polsku. Zrobiło się więc przy naszym stole trochę dziwnie, no bo z jednej strony wypada pójść za nim, ale co z dłonią pod stołem? Ostatecznie moja grupa wiernie pozostała przy dłoni, a ja po jakimś czasie poszłam siusiu i w drodze powrotnej przystanęłam przy tamtym stoliku i zaczęłam podsłuchiwać. I wtedy się okazało, że Człowiek z pustym kieliszkiem ma już kieli­szek pełen, a dość menelska grupa wpatruje się w niego z rozdziawionymi gębami i wsłuchuje się w opowieści o polskiej literaturze tak, jakby słuchała w radio transmi­sji na żywo ze skoków narciarskich z udziałem Adama Małysza. Wszyscy przy tym mieli pełne kieliszki, bo gdy tylko któryś kieliszek był pusty, Człowiek machał na kelnera i kelner dolewał.

Przysiadłam na rogu krzesła i też zaczęłam słuchać, i słuchałabym tak, zaczaro­wana, do rana i dłużej, bo opowieści Człowieka o polskiej literaturze były nie tylko przepiękne i mądre, ale także bardzo śmieszne i pełne, jak to nazwać, żeby się nie roztkliwić, pełne czystej i ciepłej DOBROCI.

Jednak w pewnej chwili zrobiło się chyba późno, bo stolik z dłonią pod stołem podszedł do stolika z menelską grupą i powiedział, że pora spadać. Człowiek wstał więc, wyściskał menelską grupę jak braci, pozapisywał im na serwetkach kilkanaście tytułów i nazwisk i uiściwszy rachunek, wyszedł, machając na pożegnanie serwetką. Człowieku, toć ty nie masz teraz na prąd przez następne pół roku, ktoś mu powiedział, reszta pokiwała głowami, a Człowiek się uśmiechnął tak jakoś nieśmiało i głosem Winnetou, który w ramię ma wbitą strzałę, powiedział: Wiesz, oni tu mieszkają od lat i nic nie czytają, może teraz coś przeczytają. I się potem roześmiał i już więcej o tym mówić nie chciał.

Człowiekiem tym był, jak się już domyśliliśmy, Henryk Bereza.

I jeszcze jedno opowiem, bo się rozgawędziłam do łez niemal.

Tym razem Poznań, dziesięciolecie „Czasu Kultury”, czyli równe dziesięć lat temu. Dużo ludzi się wtedy zjechało, bo pismo było wyszło już z podziemia i dostało na imprezę dotację. Czyli pisarze się zjechali, poeci, rodzynki i śmietanki naszych ów­czesnych pięknych trzydziestoletnich. No i ma się rozumieć krytycy. Krytycy mieli nawet w ramach tego spotkania swoją własną krytycznoliteracką dyskusję czy konfe­rencję, nie pamiętam, ale było to doniosłe i ponoć niezwykle istotne kulturalne wyda­rzenie. Jako że wydarzenie zaczęło się rano, trochę się na nie spóźniłam, ale usiadłam grzecznie w jednym z ostatnich rzędów i wytrwałam do końca, bo w końcu trzeba poznać język wroga. Nie pamiętam dziś wygłoszonych na wydarzeniu referatów, może prócz mowy Jurka Sosnowskiego, który był wtedy jak balsam na mą pisarską duszę, bo nigdy mnie nie opluł i w dodatku miał poczucie humoru. W każdym razie refera­tów tych było bardzo dużo, bo krytycy krytykowali nie tylko polską prozę, ale też samych siebie, czyli stan krytyki polskiej. Aż wreszcie, późnym popołudniem, przy­szła pora podsumowań i wniosków.

I wtedy nagle zaproszona dziennikarka, bo na sali prócz zaproszonych krytyków byli oczywiście zaproszeni dziennikarze, ruszyła nagle na tył sali, przystanęła przy jednym z krzeseł i nastawiając mikrofon, spytała siedzącego na tym krześle, nie za proszonego pana, co o tym wszystkim myśli. A pan ten uśmiechnął się jak Winnetou do Białego Brata i bardzo spokojnym głosem ustanowił akcent końcowy wydarzenia: A cała ta dyskusja, moi państwo, odbyła się w obecności Henryka Berezy.

Dwieście lat, Henryku! Jesteś super.

Natasza Goerke

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content