Akt samookreślenia, Twórczość 3/1960

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

AKT SAMOOKREŚLENIA

Adolf Rudnicki, Krowa, Warszawa 1959

Gdyby nie lęk przed posądzeniem o egzaltację, powiedziałbym, że otrzyma­liśmy najdonioślejszą w okresie powojennym książkę Adolfa Rudnickiego. Opowiadania z cyklu Epoka pieców (czyli Żywe i martwe morze w całości) mia­ły stanowić wyraz niespodziewanych i niesamowitych doświadczeń, które no­woczesnemu pisarzowi indywidualiście narzuciły obowiązki biblijnego Jeremiasza, opiewającego zagładę świata, który go stworzył. Rudnicki poczuł się Jeremiaszem i spełnił, co było do spełnienia.

Piewcą zagłady nie można być jednak na stałe. Przewidywałem w związku z tym dla Rudnickiego rolę twórcy Pięcioksięgu Mojżeszowego. Pewne znaki na niebie i ziemi Rudnickiego mogłyby wskazywać na to, że nie jest to prze­widywanie bezpodstawne. Nie dotyczy ono wszakże perspektyw najbliższych. I ogranicza się, co ważniejsze, do możliwych kreacji obrzędowych Rudnickiego. Podobne horoskopy nie uwzględniają faktu, że Rudnicki przez cały szereg ostatnich lat zajmował się doraźnym definiowaniem swojej postawy życiowej. Temu służyły: Pałeczka, Kartki sportowe i Niebieskie kartki. Tak czy inaczej publicystyczne definicje Rudnickiego nie były i nie mogły być pełnym aktem pisarskiego samookreślenia. Przypuszczałem nawet, że Rudnicki uchyli się od takiego obowiązku, lekceważąc w głębi duszy nieautentyczność sytuacji, w ja­kiej się znalazł. Najnowsza książka Rudnickiego przeczy takiemu przypusz­czeniu. Pisarz uznał konieczność pełnego samookreślenia albo raczej został sprowokowany do uznania takiej konieczności. W każdym razie z chaosu kar­tek wyłonił się zarys artystycznej syntezy.

Gdyby końcowe utwory książki Rudnickiego Klucze i Morze potraktować jako autokomentarz pisarza, należałoby w samej książce widzieć raczej zapo­wiedź niż dokonanie aktu samookreślenia. „Wszystkie Wielkie Klucze – dekla­ruje autor – dzierżyłem w ręku, ale nie wolno mi było wykonać najmniej­szego ruchu! Tajemnica związana była z chwilą i miejscem i nie wolno mi było ich zmieniać. Tajemnica tkwiła na przecięciu snu i jawy, pomiędzy nocą a dniem, niebem a ziemią, lecz – zrozumiałem to – nie można jej było ściąg­nąć na ziemię” (s. 199). Dokonanie byłoby więc „ściągnięciem na ziemię” tajemnicy, którą się odkryło pomiędzy snem a jawą. Autor uznaje niemożli­wość dokonania takiego „ściągnięcia”, a nawet nie widzi możliwości przekazu tych zawieszonych w pół jawie wtajemniczeń. Co do mnie, traktowałbym książ­kę Rudnickiego jako próbę rekonstrukcji ex post treści owego niewyrażalnego wtajemniczenia. Wielkie Klucze były darem sennym, na jawie pozostało wspo­mnienie możliwości pootwierania tego, co zamknięte. Jeśli pisarz został ska­zany na rekonstrukcję treści półsennych objawień, krytykowi nie pozostaje nic innego, jak konfrontacja nowych elementów zaledwie przybliżonej praw­dy z elementami już znanymi prawdy bardziej sprawdzalnego pochodzenia. Krytyk może w ten sposób wykryć zaledwie niektóre tropy nowych wtajem­niczeń pisarza.

Jeden z tych tropów wydaje mi się szczególnie niespodziewany. Wielkie Klu­cze zdobył Rudnicki w swojej chwili jasnowidzenia przeciw Arturowi Sandauerowi. Całą książkę napisał Rudnicki w odpowiedzi swojemu pamfleciście. Zdawałoby się, że nikt w Polsce nie potraktował pamfletu Sandauera zbyt serio poza samym pamflecistą. Okazuje się jednak, że Rudnicki od lat nie zareagował na nic tak żywiołowo, jak na wystąpienie, Sandauera. Pamflecistą targnął się na jakieś tajemne związki, wyzwolił w Rudnickim demony. Skutki literackie pamfletu nie pozostają już w żadnym stosunku do przyczyny. Sandauer liczył na kroplę, polało się morze krwi. Sandauer osiągnął jedno, poprzez książkę Rudnickiego przejdzie do historii. W plewach Sandauera wy­nalazł Rudnicki jakieś ziarenko i wyhodował z niego wspaniały łan zboża. Zaskoczyła mnie, ale nie zdziwiła pobudliwość Rudnickiego. Jest to przecież pisarz najwrażliwszy z wrażliwych.

Pamflet Sandauera nie przypomina zapewne żadnego z Wielkich Kluczy, które miał w ręku Rudnicki, ale krytykowi może posłużyć jako wytrych, któ­rym to i owo da się otworzyć. Do otwartego wytrychem zamka można prze­cież dorobić właściwy klucz. Gdybym zresztą wyśnił sobie, podobnie jak Rud­nicki, komplet Wielkich Kluczy, nie mógłbym ich także we właściwy sposób użyć. Rudnicki skazał nas na poszukiwanie wytrychów, dla mnie najporęczniejszy jest wytrych pod firmą „sprawa Sandauera”. Wielkie Klucze niech się przyśnią każdemu.

Na wstępie chciałbym wykazać przydatność wybranego wytrycha. Oto kilka bezpośrednich zastosowań. W opowiadaniu Biała pada znane skądinąd nazwisko Izaaka Nowoczesnego. W opowiadaniu Miód i sól mały Goldberg tego typu protesty kieruje przeciw doktorowi Goldbergowi: „Czy jestem Mojżeszem na górze Synaj, żebym się musiał liczyć z każdym słowem? A cóż to takiego sło­wo? W każdym zdaniu żąda ścisłości. A skąd ja mu wezmę tę ścisłość, kiedy nie jestem ścisły, nie mam ścisłego umysłu i nie chcę go mieć! Nie odczuwam najmniejszego nabożeństwa dla tych wszystkich ścisłych umysłów. Zresztą po swojemu jestem ścisły. Jemu się wydaje, że pewne pojęcia zostały raz na zawsze zarezerwowane” (s. 104). Ten sam mały Goldberg tak wspaniało­myślnie określa wzajemny stosunek między sobą a doktorem Goldbergiem: „Bo widzisz… on skazany jest na mnie, a ja na niego, on nie ma nikogo, ja nie mam nikogo, on nie jest więcej pożądany, ja nie jestem więcej pożądany. i dlatego się tak nienawidzimy”… (s. 77). W opowiadaniu Wysokie niebo świąt kantor Poper nosi wszelkie znamiona pupila Izaaka Nowoczesnego. W opowiadaniu Zuzanna i starcy uwiedziony pięknością Zuzanny Kaliszer to nowa wersja kokietującego Maryjkę doktora Goldberga. Sama Zuzanna je­dynie jest przeciwstawieniem Maryjki. Wytrych da się zastosować bezpośred­nio do dziesiątka innych zamkniętych zakamarków tajemniczego świata.

Bodaj ważniejsze są jednak jeszcze inne jego zastosowania. Doktor Goldberg, Kaliszer, Poper to główni partnerzy małego Goldberga, Kapłana, Dowa, a więc tych postaci, które można traktować jako tradycyjne u Rudnickiego media autorskie. I tu dopiero zaskakuje nowość opowiadań Rudnickiego. Media zostały ucharakteryzowane na przekór pamfleciście. Pamflecista gorszył się, że Rudnicki w sposób narcystyczny upajał się walorami swoich mediów. Te­raz Rudnicki z całą złośliwością podstawił się pamfleciście pod zarzut masochizmu. Mały Goldberg to „skopana pomyłka”, jak go określa milicjant Drew­niak, Dow to jakże żałosna i śmieszna figura, Kapłan przyznaje się do całkiem trywialnych przewin młodości i jeszcze trywialnie j szych pokus starczych, przypadkowy właściciel pięknej krowy to niemal postać beckettowska. Za­równo dawna jak i nowa charakteryzacja mediów ma znaczenie drugo- czy trzeciorzędne. Rudnicki zakpił więc z naiwnego pamflecisty psychoanalityka. Żeby być psychoanalitykiem, trzeba widzieć człowieka, nie charakteryzację.

Nie chciałbym przeceniać przydatności proponowanego wytrycha do książki Rudnickiego. Wytrych otwiera te i owe zamki i ułatwia to orientację w za­sadach konstrukcji architektonicznej całości. Jak się już napisało, treść książki Rudnickiego jest wysoko ponad treścią pamfletu Sandauera. Tak jak to się często zdarza w sztuce, drobne wydarzenie życia stało się podnietą wybuchu sił twórczych artysty! Iskierka spowodowała pożar. Pisarz poczuł się sprowo­kowany do samookreślenia, którego potrzeba narastała w nim prawdopodob­nie od dawna.

I tak Miód i sól to próba samookreślenia się wobec ciemnych sił życia; Wy­sokie niebo świąt to próba zdefiniowania obowiązku moralnego wobec innych; Zuzanna i starcy to wyznanie wiary czy niewiary, jak kto woli; Krowa wresz­cie to pełne rozpoznanie własnej sytuacji i postawiony horoskop na przyszłość. Wymieniłem, moim zdaniem, najważniejsze utwory w tomie Rudnickiego.

W Miodzie i soli doktor Goldberg skazał małego Goldberga na łaskę i nie­łaskę wszechwładnej Maryjki. Piękna Maryjka ma miód w ustach i nie w ustach, złoto w ręku, trudno jednak żądać od niej, żeby była wierną sama­rytanką umierającego Goldberga, skoro wszyscy są u jej stóp, a ona sama płonie ogniem coraz to nowej miłości. Maryjkę można mieć, ale na krótko i nigdy naprawdę. Wiedzą o tym Wacek Pollak, milicjant Drewniak i nawet doktor Goldberg, który, ponieważ wie, boi się nawet zaryzykować. Maryjka z kolei może mieć wszystko, co jest, ale cokolwiek jest, okazuje się być czym innym, nie tym, czego chciała. Tę straszliwą naturę Maryjki odkrył wcale nie najbystrzejszy Drewniak: „Z Maryjka nigdy nie ma pewności. Nie ma pew­ności, ponieważ ona jest zdana, iż wszystko, co się przeżywa, zasłania coś in­nego, coś może dużo lepszego, ciekawszego, ładniejszego, kto wie?!” (s. 96). Drewniak przeklina też, ale i wielbi Maryjkę: „Związałem się z największą ka w miasteczku, nie ustępującą żadnej z tych wielkich ka stołecznych, przyjeż­dżających w sezonie i pokazujących naszym maluczkim swą stołeczną klasę. Ale jeśli nawet była ka, była ka z miodu. Był to najprawdziwszy miód w naj­bardziej fałszywym sercu, jakie kiedykolwiek biło na tym małym rynku” (s. 94). Miłość i nienawiść do Maryjki zżera serca wszystkich, każdy ma jednak tylko to, na czym mu mniej zależy. Mały Goldberg jest skazany na doktora Goldberga, tak jak doktor Goldberg jest skazany na małego Goldberga Prawdę bowiem mówił Czarny Bóg w opowiadaniu Sądny dzień: „Pies szuka psa, kot szuka kota, zając zająca, lew lwa, człowiek musi mieć nie człowieka, lecz człowieka podobnego losu” (s. 53). Ale i z takiego posiadania nie może wyniknąć nic poza piekłem. Nad wszystkim góruje więc gorzka konstatacja małego Goldberga: „Wszyscy cię ratują pod jednym warunkiem – żeby cię potem zamordować” (s. 105).

Miód i sól to dramat zależności niedobrowolnych i nieodwracalnych. Za­leżności się nie wybiera i nie można się od nich uchylić. Zależności są, jakie są. Z zasady nie są takie, jakie byłyby najmilsze. Pod tym względem mały Goldberg nie jest w gorszej sytuacji niż inni, niż sama Maryjka. Nie odpowia­da się za to, czego się nie wybiera. Inaczej rzecz się ma z dramatem przyję­tego obowiązku. To kwestia Wysokiego nieba świąt. Dow jest, jaki jest, ale przypadł mu w udziale obowiązek kapłaństwa wśród swoich, ponieważ nie ma nikogo, kto by się tego obowiązku podjął. Wspaniały Poper woli być gdzie indziej, gdzie jego „kunsztowny, wyrafinowany głos” jest potrzebny i rozu­miany. Dow jest kapłanem tych, którzy go lekceważą i nie potrzebują, ale zachowują bądź co bądź tradycję nabożeństwa. Kapłan jest więc potrzebny i Dow wypełnia jego obowiązki z całym samozaparciem, wiedząc wszystko o swojej niedoskonałości w tej roli. Obowiązek jest tu zarazem racją własnego istnienia i to racją niepodważalną. Doszło tu do niesłychanie drastycznego aktu samousprawiedliwienia w sytuacji, gdy wszystkie subiektywne racje zostały brutalnie zakwestionowane.

Dramat obowiązku o tyle jest prawdziwy, o ile jest dramatem wiary. Mały Dow wierzy w swój obowiązek nawet wobec tych, którzy tylko dla zwyczaju czy ze snobizmu zachowują cześć dla Pisma. Pismo jest dla niego wartością, którą uznaje on sam w niemniejszym stopniu niż wspaniały Poper. Wystarczy mu więc, że jego ludzie zachowują chociażby pozory czci, ponieważ nie są winni własnej ułomności, ponieważ nie są winni, że nie rozumieją. Zawsze może się zdarzyć, że kiedyś zrozumieją. Nie można mieć do nich pretensji, ponieważ są jak ów głuchoniemy, który mimo swego upośledzenia podjął się obowiązku stróżowania w świątyni.

Nie istnieje obowiązek, gdy nie istnieje wiara. Zaszczyt przestaje wtedy być zaszczytem, zasługa zasługą. Gdy się samemu ma wiarę, można być stróżem Pisma nawet wbrew wszystkim i wszystkiemu. Taki jest przypadek Dowa. Przyznaje mu to sam prześwietny Poper: „Dow! Czuje się wiarę w twoim podłym, obrzydliwym głosie, w twojej nieporadności, z której jakbyś sobie nic nie robił; wychodzisz śmiało na spotkanie. Wiarę – czuje się nawet w twej nędznej, karzełkowatej postaci. Dawniej wiarę uważano w ogóle za coś naj­cenniejszego, za coś powyżej wszelkiego kunsztu, gdyż kunszt nigdy nie wyj­dzie poza sam kunszt, a to niewiele” (s. 115). Zupełnie inaczej wygląda spra­wa w opowiadaniu Zuzanna i starcy.

Jest to opowiadanie szczególnie doniosłe. Rudnicki zdobywa się w nim na niezwykle drastyczny autokomentarz do własnych perypetii pisarskich. W samooskarżeniu sięga o wiele dalej, niż to się mogło marzyć Sandauerowi. Rud­nicki błąd widzi w tym, co Sandauer musiał wbrew sobie uznać za war­tość. Oto Rudnicki sam i z własnej woli samobiczował się w Kartce znalezionej pod murem straceń za swoją przedwojenną twórczość. W imię wzniosłych pobudek pisał o sobie bezwzględniej niż ktokolwiek: „Nie rozumiem w swoich książkach ani ludzi, ani stylu, ani zagadnień”. Kapłan w opowiadaniu Zuzan­na i starcy żałosną pomyłkę widzi w owym przekonaniu o rzekomych grze­chach młodości. Literacka przygoda Rudnickiego znajduje szczególnie pikantną wykładnię w całkiem nieliterackich perypetiach Kapłana. Gdy starcy, nie wy­łączając doktora Ozyasza, przestali wierzyć w Pismo, ponieważ uwierzyli w Zuzannę, Kapłan zrozumiał, że grzechy młodości nie były żadnymi grze­chami. „Dzisiaj myślę – deklaruje swoją wiarę – i wierzę, że wszystkim, powtarzam wszystkim moje wesołe domki musiały być milsze… aniżeli ten tutaj, ten obrzydliwy, jednopłciowy, postny, zimny dom bez kobiet, bez ich spódnic, ich majteczek, ich staniczków, ich wód pachnących, bez tego ca­łego słodkiego, kochanego ich światka!” (s. 140). I dlatego Kapłan nie przyj­muje spóźnionych godności. „Dzisiaj, ojcze gminy, wiem, że wolałbym raczej śpiewać tłumkowi rozebranych czy półrozebranych, pulchnych i półpulchnych czy nawet niepulchnych, jasnych i ciemnych moich dawnych dziewuszek. Raczej im, raczej mojemu wesołemu domkowi aniżeli twojemu. Raczej tam­tym słodkim maleństwom aniżeli twoim rzezimieszkom na dole, którzy w portfelach chowają i tak zdjęcia gołych dziewuch o ostrych cyckach, prze­bijających ich pękate portfele” (s. 141). Kapłan woli być trywialny niż cyniczny, zdemoralizowany niż kłamliwy, woli bowiem być potrzebny niż nie­potrzebny, woli prawdę niż nieprawdę.

Nie radzę tylko deklaracji Kapłana odczytywać zbyt dosłownie. Ktoś ze ścisłym umysłem posądziłby teraz Rudnickiego o rozpustę na tej samej pod­stawie, na jakiej posądzano go o narcyzm i kilka jeszcze grzechów głównych. Trzeba pamiętać, że aktu samookreślenia dokonuje Rudnicki w sferze faktów estetycznych. Już w wypadku Niebieskich kartek nielojalnością było trakto­wać prozę Rudnickiego jak prozę dyskursywną. W stosunku do nowych opo­wiadań taka metoda byłaby czystym szaleństwem. Znaczenia wynikają tu z układów estetycznych zjawisk i rzeczy, a takie układy dokonują się według hierarchii wartości, nie według prawdopodobieństwa życiowych koincydencji.

W opowiadaniach Miód i sól, Wysokie niebo świąt, Zuzanna i starcy usiło­wałem odczytać zasadę układów estetycznych, czyli wykryć skalę wartości. W skali tej mieściło się pewne zróżnicowanie zależności człowieka od innych, dosyć wyraźna hierarchia obowiązków, biegunowe rozgraniczenie wiary i nie­wiary. W opowiadaniu Krowa skala wartości uległa redukcji do jednego po­jęcia – pojęcia bezwartościowości. Zależność staje się totalna i nie podlega różnicowaniu, obowiązków się nie wybiera, więc nie można ich wartościować, wiara i niewiara w ogóle przestają istnieć. Pozostaje tylko sama forma egzy­stencji i jej nieuchronny kres. Jeśli można tu mówić o dramacie, to dramat ten wynika jedynie ze skończoności egzystencji, która sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła i nie może być ani lepsza, ani gorsza. Narrator poddaje się bezwolnie jej z gruntu jednakowym co do wartości przejawom. „Czas wojny to czas kawałka chleba, łyżki ciepłej strawy, to czas walki o dach na głową, o jeszcze jeden dzień życia. Jeśli czasami uda się jeszcze gdzieś przyłapać dziewczynę – to czegóż chcieć więcej?! Starcy opowiadają, iż dawniej ktoś, kto przespał się z dziewczyną, jak mu było z nią dobrze, starał się ją zatrzymać, zakładał ognisko domowe. Ale to było dawniej; dzisiaj – nie ma miast, nie ma domów, nie ma więc ognisk. Przyjrzyjcie się mnie, leżę na śmierdzącej słomie, ogrzewany przez krowę, podobny do niej, i – dobrze mi!” (s. 168-169). Jednowartościowość wszystkiego jest tak wszechogarniająca, że dotyczy w równym stopniu trwania i nietrwania: „Bogowie czekają, a ja biegnę ku nim!” (s. 182). Nie ma tu miejsca na jakikolwiek bunt przeciwko komukolwiek czy czemukolwiek. Wszystko w tym świecie rozstrzyga się samo. „Wewnętrznie zatem nie byłem ani trochę za tym, co czyniłem, wewnętrznie od pierwszej chwili raczej zwracałem mu krowę. Jednakże, choć wewnętrznie zwracałem mu krowę, przykładałem mu przecież lufę do piersi, błyskałem groźnie oczami, milczałem groźnie. Wyglą­dało na to, iż za chwilę zabiję go. I nie wiem, czy w końcu nie zabiłbym go, gdyby nie – samoloty!” (s. 173-174). Jest to świat doskonałej, bo całkowi­tej dezintegracji. Jest to świat gombrowiczowski bez miejsca na gombrowiczowską dezaprobatę, na gombrowiczowskie przeciwstawienie.

W takim świecie nie można walczyć o integrację, można tylko wierzyć, że integracja nastąpi sama w nowym akcie stworzenia człowieka. W zamykają­cym książkę opowiadaniu Morze Rudnicki deklaruje taką wiarę: „Czekałem posiadając bezwzględną pewność, że to nastąpi, za chwilę morze się rozłamie i z fal wyjdzie Człowiek”. „Z przymkniętymi, lecz widzącymi oczami, czując wstrząs duszy, oczekiwałem teraz powtórnego Stworzenia Świata, które się we mnie przygotowywało. Czekałem na znak, by sam z kolei dać znak” (s. 204).

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content