Ambiwalencja, czytane w maszynopisie, Twórczość 11-12/1986

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

AMBIWALENCJA

Istnieje z całą pewnością taka dziedzina lite­ratury, którą nazwać należałoby beletrystyką żurnalistyczną. W sposób jawny lub ukryty obejmuje ona olbrzymi obszar polskiego piśmiennictwa, niegdyś wdzierała się ona nawet na szczyty, dziś, jeśli ma się świadomość jej charakteru, lokuje się ją u literackich podnóży, choć wielu walczy nadal o jej pierwszeństwo.

Tę dziedzinę piśmiennictwa wyodrębniam, rzecz jasna, nie na podstawie profesji jej twórców i nie ze względu na stosowną dla niej formę publikacji, lecz odwołuję się do rozpoznawal­nych właściwości takich utworów, w których materię obiegowej władzy o świecie (z pierw­szej, drugiej i dziesiątej ręki), zawartej w znor­malizowanym (czyli całkowicie ufrazesowionym) języku, uruchamia nawyk umysłowej ak­tywności.

Beletrystyką żurnalistyczna cieszyła się i cie­szy dobrym wzięciem, nie skąpi ona satysfakcji twórczych swoim twórcom, nie odmawia satys­fakcji obcowania ze sztuką swoim odbiorcom, dla wszelakich mecenasów jest to najbardziej upragniony i najbardziej wartościowy rodzaj literatury, nie ma więc najmniejszych powodów, żeby kręcić nosem nad powieścią Ewy Hanas Poszukiwacze zaginionych marzeń (moja lektu­ra maszynopisu 1986).

Czy autorka – debiutantka – pisze lepiej czy gorzej niż Magdalena Samozwaniec (skojarzenie prawidłowe, debiutantce marzą się humorek i satyrka), czy jest mniej czy więcej intelektual­na niż Halina Snopkiewicz (ta zaprzyjaźniona ze mną autorka marzyła, żeby pisać jak Tomasz Mann w Doktorze Faustusie), tego rozstrzygnąć się nie da, to wymierzą dopiero przyszli wytraw­ni znawcy prozy, (którzy najpierw zechcą mnie do końca zdemaskować i zniesławić), gdy proza niczym już nie będzie różnić się od filozoficznych felietonów w dziennikach popołudnio­wych, od poradników sercowych i towarzyskich w magazynach dla postępowych pań domu i przede wszystkim od polonistycznych i socjologicznych referatów na studiach dziennikarskich.

Tymi i wieloma innymi podobnymi formami narracji włada autorka bez zarzutu, układa z nich umiejętnie kompozycję powieściową z mnóstwem postaci i wątków, dba się w tej kompozycji o społeczny realizm (każdy żurnalista tak to nazwie), ale nie stroni od futurologicznej fantastyki, dzięki temu połączeniu Emma B. może prowadzić pensjonat w Beskidach i dla rozrywki wspiąć się raz na Mont Everest, a jej były mąż, Bonifacy K., może wymyślać raz po raz samochód, a to na sok wiśniowy dla Japoń­czyków, a to na gorącą wodę ze źródeł dla Węgrów, co, jak widać, świadczy dobitnie o tym, że nie zapomniano w narracji o przyprawie humo­ru i satyry, chociaż czasami wydaje się, że jest to przyprawa parodii.

Parodia w tej narracji niewątpliwie jest, ale jest to parodystyka trzymana w ryzach czy na wodzy, trzeba by ją nazwać, gdyby można było sobie na taką pozwolić, parodystyka sentymen­talną.

Prezentowane w narracji felietony i porady Praksedy Domiceli Sz. z pisma Jutrzenka są parodystyczne i jednocześnie takie, jakie drukują – wcale nie w intencjach parodystycznych – gazety codzienne i nawet czasopisma literackie.

Istnieją więc dwie możliwości albo autorka sama wyznacza granicę między parodią i nieparodią tak precyzyjnie, że teksty jej mogą funk­cjonować ambiwalentnie, albo ambiwalencja taka stała się już organiczną właściwością nie­których użytkowych form żurnalistycznych, co tłumaczyłoby wreszcie osobliwe zjawisko, że w użytkowej żurnalistyce jedno i to samo może funkcjonować zarówno na poważnie, jak i do śmiechu.

Podejrzewam, że w tej ambiwalencji kryje się jedna z bardziej pikantnych tajemnic funkcjonowania cywilizacji końca drugiego tysiąclecia.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content