copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
BEZ LIPY
Henryk Worcell, Wieczory pod lipą, Warszawa 1968
Wśród ośmiu utworów, które wchodzą w skład zbioru Wieczory pod lipą, jeden zdecydowanie różni się od pozostałych swoim charakterem i jakością literacką. Opowieść Dwie bardzo stare panie w pokaźnej części jest zapisem rozmowy narratora z bibliotekarką, ta rozmowa jest rozpisaną na dialog publicystyką, dotyczącą spraw niemieckich i stanowiącą coś w rodzaju komentarza do zbioru opowiadań Najtrudniejszy język świata (1965). Aż dziw, jak źle się odbiera tę nową u Worcella formę narracji i jak razi publicystyczny komentarz do znakomitych opowiadań.
Dobrze, że ten nieudany utwór znalazł się wśród utworów świetnych, ponieważ dzięki temu łatwiej zrozumieć, na czym pisarska świetność Worcella polega. A nie jest to wcale takie proste. Worcell jest – można by powiedzieć – narzędziem pisarstwa, które mogłoby nim władać, on natomiast z chłopskim samozaparciem dąży do tego, żeby pisarstwo było jego narzędziem. U Worcella walka pomiędzy pisarzem a pisarstwem toczy się zawsze i jej wyniki bywają dwojakie: albo remis, który oznacza dostępną Worcellowi świetność literacką, albo zwycięstwo pisarza nad pisarstwem, co oznacza literacką przeciętność. Trzeci wariant – zwycięstwo pisarstwa nad pisarzem – nie zdarzył się nigdy i trudno przypuszczać, żeby mógł się zdarzyć. To by się może zdarzyło kiedyś, przed początkami literackiej kariery Worcella, gdyby Worcell był bardziej uległy i gdyby nie miał kompleksów pisarza samouka, który mimo swojej niezwykle odważnej biografii nie miał dość odwagi, żeby zlekceważyć inteligenckie kanony kultury literackiej, które na szczytach intelektualnej odwagi przestawały być obowiązującymi kanonami.
Los pisarski Worcella podobny jest w wielu punktach do losu pisarskiego Piętaka, który także narzucał sobie kanony kultury literackiej, których w innej sytuacji kulturalnej nie musiałby sobie wcale narzucać. Inna zupełnie sprawa, że u Piętaka były to kanony całkowicie sprzeczne z jego predyspozycjami artystycznymi, a Worcellowi zdają się one mimo wszystko całkiem dobrze służyć. Zwłaszcza dopóty, dopóki zwycięstwa pisarza nad pisarstwem nie są tak kompletne, jak w opowiadaniu Dwie bardzo stare panie.
Komentatorstwo i publicystyka Worcella w tym opowiadaniu nie są nawet złe, ale są takie, jakie mogłyby wyjść spod pióra dziesiątków piszących. Jako komentator niemcoznawca nie mówi Worcell nic nowego i gdyby Najtrudniejszy język świata chciało się czytać w duchu komentarzy Worcella, byłby to zbiór opowiadań nie lepszy niż tomy przeciętnej beletrystyki. Całą wartość opowiadań Najtrudniejszego języka świata tkwi w tym, że Worcell organizując swoje doświadczenia i obserwacje według literackich kanonów opowiadania, nie odebrał doświadczeniom i obserwacjom tej wieloznaczności, którą oznacza się każde autentyczne doświadczenie życia. Worcell osiąga w swoich najlepszych utworach wieloznaczność i skomplikowanie bez żadnych zabiegów komplikacyjnych.
Ze swoim realizmem czy „autentyzmem jest on pisarzem w pewnym sensie biegunowo przeciwstawnym wszelkiego typu „kreacjonistom”, ale jego najlepsze literackie rezultaty nie są wcale przeciwstawne temu, co osiągają pisarze spod znaku Kafki. Wieloznaczność kreowana jest przecież także, jak wszystko we wszelkiej sztuce, mimetyczna i jest odpowiednikiem wieloznaczności naturalnej zjawisk życia, którą Worcellowi nader szczęśliwym zbiegiem okoliczności twórczych udaje się bardzo często ocalić. Właśnie wtedy, gdy w walce ze spontanicznością pisarską osiąga wynik remisowy i nie udaje mu się swojego pisarstwa tak sobie podporządkować, jak by tego pragnął, co zresztą w jednym z opowiadań wyraża expressis verbis: „Jakże się tu pozbyć idei, szlachetności tematu lub chęci ilustrowania? Wszyscy w mniejszym lub większym stopniu ilustrujemy, coś sobie z góry zakładamy” (s. 163). Z góry zakładać można wiele rzeczy, trudniej być z nich zadowolonym, gdy się je przypadkiem osiągnie. Worcell musi o tym wiedzieć sam najlepiej.
Nie wiem i może nawet dobrze, że nie wiem, co sobie Worcell z góry zakładał, zabierając się do napisania cyklu opowiadań, w których narrację organizuje motyw spotkań autorskich z czytelnikami we wsiach i miasteczkach Dolnego Śląska. Sądząc po tytule zbioru, w którym wcale nie chodzi o aluzję literacką do lipy z Czarnolasu, lecz o dzisiejszy, żargonowy sens tego wyrazu, i sądząc po tym, że w opowiadaniach tych z reguły występuje motyw spotkania autorskiego, dalekiego od idei tej naszej instytucji życia kulturalnego, można by przypuścić, że Worcell z góry założył napisanie cyklu opowiadań interwencyjnych, demaskujących i ideę spotkań autorskich, i nade wszystko jej realizację. Jeśli nawet o coś takiego Worcellowi chodziło, nie myśli się o tym przy lekturze Wieczorów pod lipą ani razu. Bo jeśli nawet przyjąć tę hipotetyczną intencję Worcella, to po lekturze opowiadań trzeba jej zaprzeczyć. Warto urządzić choćby tysiąc absurdalnych spotkań, żeby mogła powstać taka książka, jaką Worcell napisał. Spotkania spotkaniami, cóż to w ogóle za sprawa w książce, w której z tysiąca prawdziwych obserwacji życia społecznego buduje się prawdziwy literacki monument tego życia i jest to coś w rodzaju literackiego labiryntu wieloznaczności.
Labiryntu Worcell nie zamierzył budować, on mu się zbudował sam, gdy dany został upust pisarskiej wyobraźni, która u Worcella jest wyobraźnią absolutnego empiryka, pozbawionego całkowicie fantazji. Brak fantazji bywa zwykle nieszczęściem artystów, dla Worcella jest błogosławieństwem. To, co nazwałem wieloznacznością naturalną zjawisk życia, może zostać przeniesione do literatury tylko pod warunkiem pełnego autentyzmu empirii. Wszelkie zmyślenie jest stronnicze, stronniczość likwiduje wieloznaczność, jeśli wieloznaczność nie jest świadomym celem stronniczego zmyślenia, co spełniać się może w pisarstwie zupełnie innego typu niż pisarstwo Worcella. Worcell niczego nie zmyśla, ponieważ jest pisarzem całkowicie pozbawionym zdolności zmyślania. Gdyby próbował zmyślać, stałby się pisarzem okropnym.
To, co Worcell robi w akcie pisania, to czynność porządkowania empirycznego ładunku wyobraźni według rygorów kompozycyjnych gatunku literackiego i według rygorów (poprawnego literackiego języka. I jednych, i drugich rygorów przestrzega z gorliwością, jakiej w dzisiejszej literaturze trudno uświadczyć. Przypomina w tym trochę owych gości przy stole, których z taką trafnością opisał w opowiadaniu W Solisławicach i trochę w bok, że siedzą zbyt przepisowo wyprostowani, niosą przepisowe porcyjki do ust ciut-ciut za powoli i posługują się serwetką ciut-ciut za długo. Tę niewinną złośliwość powinien mi Worcell wybaczyć, ponieważ jestem daleki od tego, żeby ośmieszać jego stosunek do kanonów literackich. Ten stosunek ma swoje usprawiedliwienie i ma swój wdzięk. On powoduje jednak, że Worcell nie jest w stanie popuścić cugli swojemu pisarstwu.
Zwłaszcza w Wieczorach pod lipą czuje się, że cugle mogłyby zostać popuszczone. Nie miałoby się Worcellowi za złe, gdyby W utworach, w których główne wydarzenie (spotkanie autorskie) nie jest wydarzeniem poważnym, mniej respektowane były zasady kompozycyjne już nie tyle opowiadania, co wprost noweli. W tych utworach swobodne gawędziarstwo byłoby zupełnie na miejscu, bo główne wydarzenie w nich rozumiemy przecież i tak jako kompozycyjny pretekst. Ono się nie liczy, liczą się związane z nim okoliczności, w których odzwierciedlają się autentyczne przejawy życia społecznego w Polsce. W nich objawia się cały niezrównany talent pisarski Worcella, talent widzenia wszystkiego, co znaczące w twarzach, w gestach, w szczegółach ubioru, we wszystkich okolicznościach miejsca i czasu. We wszelkich realiach Worcell jest jak najdalszy od jakiejkolwiek literackiej konwencjonalności.
Nie jest natomiast pewne, czy Worcell byłby w stanie zerwać z konwencjonalnością literackiej polszczyzny. Polszczyzna ta jest konwencjonalna w zasadzie, nie w swoich takich czy innych osobliwościach, które znów przypominają osobliwości polszczyzny Piętaka. W Wieczorach pod lipą znaleźć można kilka dowodów, że Worcell jest świadomy swojej językowej konwencjonalności i próbuje ją nawet uzasadniać: „Stop! Nie jestem pewny, czy akurat takimi słowami się posłużyłem. Trudno jest powtórzyć dokładnie wczorajszą rozmowę, a cóż dopiero taką, która się odbyła pół roku temu po iluś tam kieliszkach winiaku” (s. 103). To uzasadnienie jest w sposób oczywisty kokieteryjne, wiadomo bowiem, że Worcell nigdy by nie powtórzył w swojej prozie zapisu z taśmy magnetofonowej, on by wydobył z utrwalonej na taśmie wypowiedzi jedynie jej zasadniczą treść i tylko niektóre leksykalne osobliwości, które można usprawiedliwić w obowiązującej polszczyźnie literackiej.
Swobody żywej polszczyzny mówionej Worcell nie uznaje i deklaruje się przeciw niej wielokrotnie. To jest zresztą charakterystyczne dla wszystkich pisarzy jego pokolenia, wywodzących się spoza warstw inteligencji. Dopiero pisarzom następnych generacji kult literackiej polszczyzny nie jest właściwy i oni rozpoczęli rewolucję w języku. W żadnym sensie nie ma to być zarzut pod adresem Worcella. Co najwyżej to wyjaśnia może, dlaczego dialogowa forma narracji o opowiadaniu Dwie bardzo stare panie nie otwiera przed Worcellem żadnych nowych możliwości. Worcell jest na szczęście takim pisarzem, że można się zadowolić tymi możliwościami, które posiada i pisarsko realizuje.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy