Błazenada, Twórczość 9/1987

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

BŁAZENADA

Na początku 1979 roku, gdy na sympozjum młodych autorów w Zaborowie wygłosiłem krótki tekst pod tytułem Dopowiedzenie (ten tytuł do dziś się poniektórym podoba), przyszło mi wysłuchać gwałtownych zarzutów, że obwieszczam banalne oczywistości. Przez blisko dziesięć lat oczywistości powinny stać się jeszcze bardziej oczywiste, powinny może stać się już oczywistością najoczywistszą, z oczywistościami musi jednak różnie bywać, skoro moje tchną ciągle zarazą jak wawelski smok.

Cóż to za oczywistości tak przedziwne, że za ich sprawą raz po raz a to w Warszawie, a to w Krakowie, a nawet w Lublinie i w Zamościu, ktoś traci rozum (lojalnie zakładam, że go miał) i nagle zaczyna głosić renesans zaufania do sławnego zdania „Markiza wyszła z domu o piątej”, chociaż ktoś w typie markizy własnym słowem obwieścił już kilkadziesiąt lat temu: „Cnotę straciłam o piątej nad ranem”.

Toż to też niemal pierwsza rewolucja: uprzedmiotowiona przez wieki markiza przemienia się w podmiot, uzyskuje i wyraża świadomość, czego doświadczyła, co się jej przydarza, taka upodmiotowioną markiza mogłaby dojść do tego, żeby podmiotowo odczuwać świat, żeby go śnić w języku symbolicznym, żeby go sobie równie symbolicznie wyobrażać jak Drzeżdżon lub Krystyna Sakowicz.

Rozumiem markizę i sprzyjam jej tak samo, jak sprzyjam pannie Liliance i to nie dlatego, że, a nuż, jest to hrabianka Kwilecka, tytułom, nie będę ukrywał, sprzyjam w ogóle, nawet tytułom profesorskim i rektorskim. Zwłaszcza gdy tytuł wyzwala odwagę udawania, że się pisze o tym, co się czytało, choć z czytaniem skończyło się ćwierć wieku temu, bo za trudne w czytaniu okazały się Pierwsza świetność Buczkowskiego i Pamiętnik z Powstania Warszaw­skiego Białoszewskiego. Zwłaszcza gdy z otwartą przyłbicą mówi się na zebraniu do szpiku kości naukowym: „Ja prozy w ‘Twórczości’ Boże broń, nie czytam, ale wiem na pewno, że to jest bardzo złe”.

Mój kult tytułów nie jest czczy, wyraża się w nim moje uznanie dla twórczej wiedzy, w tym przypadku dla teorii poznania, dla poznawczej praktyki i naukowej metodologii, które muszą prowadzić do tej naukowej pewności, jaka została wyrażona, do pewności w dziedzinie wiadomości nie tylko złego, ale i dobrego. Co złe, wie się tym pewniej, że wiedzę o tym, co dobre, wyssało się z mlekiem dla niemowląt.

Dobrych rzeczy literackich jest siła, jakby napisał Pasek, dobre jest zdanie „Markiza wyszła z domu o piątej”, dobrze jedni krzepią serca, drudzy dobrze rozdrapują rany i sami są jak rozdarta sosna, jeszcze inni dobrze służą podkształconym słowem w naszej wędrówce przez noce i dnie, przydałoby się więcej tego dobrego, pisać by jeszcze, że o piątej wychodzą z domu nauczycielka Stefcia, rolniczka (w żadnym wypadku chłopka) Jagusia, sekretarzowa Stasia i pani doktor habilitowana Marzena. Wypić by magdalenkę (podobno wypić) i widzieć jasno w zachwyceniu, jak widział Proust, dobrego towarzystwa tu i ówdzie, Bogu dzięki, nie brakuje. Czytać by na nowo Tomasza Manna i tarzać się w tak nam bliskim intelektualizmie, bądź co bądź to prekursor filozoficzności Traktatu moralnego i Traktatu poetyckiego a to, że dobre, każdy wie lub wiedzieć powinien.

Dobry jest jeszcze Joyce, ale czytać go się nie daje jak i Myśliwskiego, oswoić by go i zainterpretować po nowemu, odkryć u niego finał artystyczny powieści drogi, do Ulissesa pasuje jak ulał, w Finnegans Wake też droga, to nic, że od słowa do słowa, i to w dodatku wieloźródłowego i wieloznacznego.

Wieloźródłowość i wieloznaczność we wszystkich swoich przejawach to prawdziwe nieszczęścia literatury, chronić by tę naszą zdrową literaturę od tego jak od zarazy, a te dzieła ze świata, których i u nas nie można pominąć, trzeba wiązać z tradycją i ujednoznaczniać. W tradycji naszej i obcej jest właśnie powieść drogi, powieść chaty za wsią i są przede wszystkim powieść gotycka i powieść pikarejska. Czysta pikariada jest w Blaszanym bębenku, czysty gotyk w Azylu, gotyckość i pikareizm krzyżują się w Gałązce limony Hawkesa, może zresztą zawsze się do siebie kleją, bo ducha (zamkowego) może zastąpić łotrzyk a łotrzyka duch, trzeba, dobrej teorii poznania i solidnej praktyki naukowej, żeby rozstrzygnąć, czy Oskar Matzerath więcej ma w sobie z ducha, czy więcej z łotrzyka, aksjologicznie rzecz jest zresztą bez znaczenia, bo i duch dobry, i łotrzyk jeszcze lepszy, u Borgesa więc jak nie łotrzyk, to duch, co tam wymyślać u niego jakieś nowe kosmologie, nam jedna wystarczy, mamy swojego własnego Kopernika.

Nową prozę polską też by się dało oswoić i związać z tradycją, gdyby zachodziła jakakolwiek tego potrzeba, gdyby komukolwiek czegokolwiek jeszcze brakowało do literackiego szczęścia. Ale nie brakuje. Dobrzy byli, są i będą, dobrzy pokrzepią, dobrzy poszarpią, dobrych każdy rozumie. Potrzeby oswajania odszczepieńców od artystycznego dobra nie ma, chyba że na wyrost, na jakiś wszelki wypadek.

Jak zajdzie potrzeba, to się uzna pannę Liliankę za pikarejkę, za łotrzycę, przy okazji ożywi się stare Emancypantki, stworzy ciąg tradycji, wielojęzyczność likwidowało się przez wieki u Cervantesa, jaki znów kłopot z przekładem na czystą polszczyznę Schuberta lub Stachury.

Są tacy, którzy poprawienie Stachury zapostulowali, jak się zapostuluje, to się potem będzie można zaczytywać, Schubert może być tym sposobem równie dobry jak Paukszta, Stachurę łatwo przerobić na Choromańskiego lub nawet na samego Newerlego, który wieszczem nam bywa co jakiś czas.

Z Gwiezdnym księciem kłopotów jeszcze mniej, główkować specjalnie nie trzeba, wszystkie klucze pasują jeden po drugim, jak książę to i gotyckość, jak zbrodnie to łotrostwo, a poza tym zdobywanie władzy (no właśnie, Zdobycie władzy, dobry ciąg tradycji), więc droga awansu jak u polskich chłopów i jeszcze droga do wieczności, przecież to też droga, a na dobitkę koń, koń przez księcia ocalony, może trafić do husarii, może na nim Jan Trzeci pod Wiedniem, da się to rozumieć, da się to czytać, jak zajdzie potrzeba, jak nadejdzie czas i to dla nas.

Jakieś młodzieniaszki (ale przytrzymało się prawie do trzydziestki, tak ma być) piszą nam Fistaszki (jak je gryźć), Nie ma czarów, nie ma aniołów to rzecz chyba dla warchołów, trzeba wziąć byka za rogi, zróbmy z tego powieść drogi.

W opowiadaniu tytułowym jest, na szczęście, cała podróż W osiemdziesiąt dni dookoła Dziadka, da się to intelektualnie wyeksplikować na korzyść literatury. Kategoria drogi podlega tu minimalizacji spacjalnej i prolongacji temporalnej, rozstrzygnięcia wymaga kwestia, jaki jest status ontologiczny Dziadka, Pobada się, pobada i będzie wiadomo, że Dziadek nie jest substancjalny, a gdyby przypadkiem był, to się ustali, w jakiej jest pozycji, czy wertykalnej, czy horyzontalnej, czy, co mało prawdopodobne, w demiwertykalno-demihory-zontalnej, czyli, przekładając to dla ludzi prostych, na siedząco.

Ta pozycja Dziadka jest, pierwsze primo, mało prawdopodobna, drugie primo, jeśli zacznie nas nurtować wyobraźnia, może się okazać nieprzyzwoita i moralnie niebezpieczna. Dziadka, jakikolwiek jest, kładzie się albo stawia (jeśli Dziadek martwy, będzie się go stawiać prawem realizmu magicznego, realizm magiczny się szerzy, moda taka, niech będzie, byle język był naukowy i absolutnie poprawny i przyzwoity), na siedząco Dziadek bywa tam, gdzie dawny król chodził na piechotę, co tam mógł wyrabiać, wie się od niejakiego Bitnera, jego nie będzie się oswajać ani eksplikować, bo to świnia. On by Nabokova od Lolity zgorszył (Nabokov jest dobry, niektórzy twierdzą, że najlepszy) i naszego wieszcza do picia spermy w pucharze (tym, co ma brzeg) nakłonił. On by mógł niejednego polskiego krytyka zanurzyć w rynsztoku, a gdzie krytykom polskim do rynsztoku, gdy czczą ciurkiem powieść gotycką i studiują – oczywiście, wyłącznie dla czystej nauki – dzieje światowego pikareizmu a nade wszystko nieskończenie cierpią z powodu stanu nowej prozy polskiej.

Nie, wszystkich – trzeba to sobie jasno powiedzieć i konsekwentnie realizować – nie będzie się oswajać, swoje „nie” powiemy i będziemy je bez końca powtarzać aż do ostatecznego zwycięstwa nad tymi, którym się wydaje, że nasz czy to prosty, czy poduczony lud i naród mówi nie ze słowników pisanej polszczyzny (od dwustu lat opracowało się kilka i nadal będzie się opracowywać; jeśli będzie trzeba, nawet pod strzechy trafią). Miałby mówić sam z siebie, sam z własnej głowy, to nie może być prawdą ex definitione, bo nic nie powstaje z niczego, kto chce użyć słowa przaśny, niech sprawdzi czy i w jakim znaczeniu używają go Hoene-Wroński lub polski tłumacz Fausta, Rilkego i Dawida Samojłowa.

Inaczej doszlibyśmy do tego, że pisarze ze stajni (czyjej, lepiej nie wymieniać nazwiska, niejeden chce w ten sposób trafić do „literatury i historii”), na przykład Hanna Borowska (ta na stajni się zna), Krystyna Sakowicz lub Marek Słyk, mogliby zacząć pisać dzisiejszym językiem, jak swoim pisali Rej, Kochanowski, Pasek i Rzewuski, a komu to potrzebne, kto to dziś rozumie, taki Pasek może miał jakieś zdolności, ale świadomości nie miał żadnej, co wykryli uczeni dopiero za naszego życia.

Pasek i Rzewuski pisali, bo pisali, ale czy podkreślali, czy rozwiązywali palące i nabrzmiałe problemy, czy przywiązywali wagę lub znaczenie, czy ich słowa był ważne i urokliwe, ani w ząb, oni, jeden i drugi, nie znali nawet słowa konsensus (bardzo potrzebne słowo), tylko posługiwali się słowem, chyba z jakiejś gwary, konsens.

Pisarze mają być z życia, czyli ich język ma być z publikadeł, język ma być jeden i taki, jakim pisze artykuły i powieści Kazimierz Koźniewski, jemu język Tomasza Manna nie jest obcy, powinien by tego dowieść Łukosz, ale nie chce, wydziwiając językowo pod wiadomym wpływem. Z niego, z Manna, nasz język wspólny i ogólny, intelektualny i gazetalny, problemowy i salonowy, jemu wierzmy, jego strzeżmy, nie dopuścimy, żeby polszczyzna żywa była rediviva, bo jaki Linde by ją w słowniku zmieścił i jaki przyszły biblista zdołałby ją tak opanować, żeby na nowo przetłumaczyć choćby Boską komedię.

Z dziwactwem trzeba skończyć. Niech autorzy tacy jak Schubert, Łoziński, Czerniawski, Koziura, Łuczeńczyk, Wysogląd, Siejak, Musiał, Kulik, Sakowicz, Kirsch, Słyk, Bitner, Łukosz, Bielecki, Tuziak, Bukowski, Borowska, Samojlik, Przywara lub Gajdziński (i wielu innych) uczą się języka od Prusa i Asnyka (obydwaj znają język filozoficzny tak samo jak Tomasz Mann). Niech zaprzestaną ustanawiać dla każdego utworu coraz to innych reguł działania językowego i narracyjnego. Kto to słyszał, żeby dla poszczególnego utworu lub dla kilku własnych powtórzeń budować po swojemu cały świat, całą tak zwaną rzeczywistość przedstawioną (czyli sugerowaną w słowach przez wyobraźnię jedną wyobraźniom innym), zamiast, jak Bóg przykazał, sięgnąć po język, jakiego uczą w szkołach i utrwalają w gazetach, wymyślić bohaterów i stosowną fabułę (takie fabuły sprzedają pijący w barach za kieliszek wódki, można je wyczytać z gazety, z podręcznika historii lub z encyklopedii), jeden narracyjny głos rozpisać na pozorne głosy głównych postaci, oddać do wydawnictwa i czekać na egzemplarz książki. Ta z kolei doczeka się nagród za realizm (duży, mały, otwarty, magiczny i kilka innych), za wartości ideowe, artystyczne, wychowawcze, w ostateczności, za rozrywkowe, za sędziwy, dojrzały i w szczególnych przypadkach, średni wiek, za zasługi dziadka, babki i kolegi z wojska lub z matury, nawet za zasługi własne (autora) sprzed pięćdziesięciu lub czterdziestu lat.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content