Brewiarz krytyka, Twórczość 4/1994

copyright © „Twórczość” & Zygmunt Kubiak

 

BREWIARZ KRYTYKA

Henryk Bereza, Pryncypia. O łasce literatury, Kraków 1993

Może się widzi szczególnie wyraźnie to, co jest nam bliskie i z czym się jednocześ­nie różnimy. Taka jest, ufam, moja sytuacja, gdy czytam książkę Henryka Berezy, urzekającą mię zresztą już od progu swoją klasyczną zwięzłością i świetnym stylem. Także znakomitą kompozycją.

Najlepsze, co mogę uczynić, to w tym komentarzu iść tropem kompozycyjnym samej książki.

Najpierw więc parę słów o aksjologii literackiej.

Za największego artystę w literaturze polskiej Henryk Bereza uważa Jana Kochanowskiego. Chyba nie muszę mówić, jak bardzo się z tym zgadzam. (Mickiewicz jest jeszcze większy, ale w innym sensie: przez swoją rolę w dziejach naszego narodu; bezmierny także artysta, ustępuje jednak mistrzowi Janowi, który w swojej sztuce jest nieskazitelnie czysty).

Dotknijmy prozy. Pamiętam prywatną rozmowę z Henrykiem Bereza, w której określał on, co uważa za wielką linię prozy polskiej: Pasek, Rzewuski, Reymont. Co się tyczy tych trzech pisarzy, także w moich oczach są oni bardzo wielcy. Ale zaraz zaczynają się różnice, gdy się pomyśli o niektórych innych wielkich imionach naszej tradycji. Na pewno odmiennie, o wiele wyżej, niż ich poważa autor Pryncypiów, cenię Żeromskiego, a zwłaszcza Sienkiewicza. Chyba też Orzeszkową. I Berenta, którego Żywe kamienie są stale jedną z moich ulubionych książek.

Natomiast wiele utworów najnowszej literatury polskiej, które autor książki bar­dzo ceni, po prostu nie znam. To zaś, co z nich znam, przeważnie mnie nie uwiodło. To jest właśnie ta główna dzieląca mnie od autora Pryncypiów różnica. (Ale są tu i zbieżności: obaj na przykład chyba równie wysoko w literackiej hierarchii umie­szczamy dzieło pisarskie Hanny Malewskiej).

Nieprzypadkowo jednak wymieniłem przed chwilą nazwisko Berenta. Pamiętam, kiedyś rozmawiałem o Henryku Berezie z Henrykiem Krzeczkowskim. Powiedziałem: „Słuchaj, on by dobrze przystawał do Chimery Miriama”. – Henryk spojrzał na mnie uważnie i rzekł: „Nadzwyczajnie trafiłeś”.

Taki żar, z jakim autor Pryncypiów pisze o l’art pur, poprzednio palił się u nas chyba właśnie u Zenona Przesmyckiego. Chociaż wybierane realizacje były oczywiście inne. Taka jest i moja sytuacja wobec Pryncypiów: realizacje w wielu przypadkach wybieram inne, ale miłość do „czystej sztuki” – przyznaję się do tego, cokolwiek może sobie o tym ktokolwiek pomyśleć – podzielam. I właśnie o tej głównej treści książki, a właściwie książeczki – brewiarza krytycznego – pragnę napisać parę uwag.

Wchodząc na Helikon, jakże się utrudziłeś. Lecz potem upoiłeś
się wodą ze źródła Pegaza jak nektarem.

Taka też jest praca nad sztuką: wspinanie się na górę stromą.
Ale gdyś już na szczycie, czerpiesz Muz pieryjskich rozkosze.

To Honestos z Antologii Palatyńskiej.

Prawdziwa sztuka, jak we wszystkich dziedzinach, tak i w słowie, jest – powiada autor brewiarza – „niejednoznaczna”, w tym sensie, że „nie daje się przypasować jednoznacznie do żadnej politycznej, artystycznej i w ogóle jakiejkolwiek doktryny”. – Pamiętam, co kiedyś powtarzała stale Hanna Malewska: „Najgorszą rzeczą jest tendencja, choćby najbardziej godziwa. Wszelka tendencja niszczy sztukę”. – Z komentarza, jaki pani Hanna dodawała do tych słów, wynikało, iż chodziło jej o to, że artysta nie powinien w swoim dziele „zmierzać” ku czemukolwiek. Powinien tylko kształtować dzieło, a to, co trwa w duszy artysty, wyrazi się w dziele tym mocniej, im mniej to będzie ukartowane.

Żądanie jednoznaczności autor brewiarza nazywa „jołopizmem”, tak ową postawę określając: „W działalności likwidatorskiej do dyspozycji jest sprawdzona metoda likwidacji w czystych rękawiczkach, jest to likwidacja przez zignorowanie, czyli obiek­tywnie sprawiedliwa metoda naukowej ignorancji, zgodna z głównym pryncypium jołopizmu: poza jołopizmem niczego nie ma, nie będzie i być nie może, chyba że z naszego powołania”.

To zaś, co Hanna Malewska nazywała „tendencją”, Henryk Bereza definiuje jako „służbizm”.

Autor brewiarza szczególnie żarliwie i przekonująco ukazuje istotę różnicy między sztuką tendencyjną a sztuką prawdziwą. Ta pierwsza osłania się wielkimi imionami, które wyzuwa z ich treści metafizycznej i przemienia w upiory: „Służbizm – dzieło niszczenia i destrukcji – nie mógłby się obyć bez zaklęć i wszelkiego wielosłowia”. Natomiast „sianie, zbieranie, budowanie, pielęgnacja, kształtowanie znaczeń i war­tości mogą obyć się bez zaklęć i nie potrzebują jakichkolwiek sankcji”. Albowiem „widomą sankcją tych działań są one same, nie ma potrzeby nazywać ich służbą cze­mukolwiek, bo służą one same sobie, czyli potrzebie budowania i tworzenia”.

Zwracając oczy ku platońskiej trójcy Piękna, Dobra i Prawdy, Henryk Bereza wyraża tęsknotę do odzyskania ich treści metafizycznej – ponad pasożytującymi na nas przeróżnymi ideologiami XX wieku, które usiłowały tę treść przemienić w grom­kie hasła, zaprzęgane do taktycznych działań politycznych. „Piękno jest w ruchu rąk, które coś tworzą […] Dobro jest w działaniach budowania…” Prawda zaś „pojawia się jak błyskawica w wewnętrznym lub zewnętrznym sporze myśli i słów…” To jest w brewiarzu Henryka Berezy nurt, który chyba należałoby nazwać religijnym.

Idea „czystej sztuki” zawsze wydawała mi się bardziej metafizyczna (bardziej otwarta ku metafizyce, ogólniej: ku nieskończoności) niżeli wszelkie koncepcje sztuki „społecznie użytecznej” (tak się to określa, choć, po prawdzie, społeczeństwo wcale takiej sztuki nie chce; chce albo „czystej sztuki” – o wiele bardziej dostępnej „prostym ludziom”, niż się zazwyczaj myśli: vide świetność stylistyczna wielu utworów poezji ludowej – albo po prostu godziwej rozrywki).

Ale do tej sprawy jeszcze wrócę. Przedtem jednak, skoro już jesteśmy w wielkiej strefie greckiej, zauważmy, że autor brewiarza proponuje (w rozdziale Unikalność) jakby własną, przemienioną wersję arystotelesowskiej koncepcji katharsis. Grecki mędrzec mówił: „Tragedia poprzez litość i trwogę dokonuje oczyszczenia takich właś­nie uczuć”. Henryk Bereza zaś powiada inaczej – i tu żłobi się między jego a moim pojmowaniem chyba dosyć poważna różnica – jeśli go właściwie rozumiem. Bo nie jestem tego pewny. Nie wiem, czy trafnie chwytam znaczenie jego słów. – „Jej (scilicet: sztuki) unikalność na tym polega, że jest to chyba jedyna strefa bezpiecznych spełnień i realizacji wszelkich – dobrych i złych – skłonności ludzkiej natury”. Albowiem, zdaniem autora brewiarza, „w sztuce i poprzez sztukę wszystko co w natu­rze ludzkiej najgorsze staje się niegroźne, wyzwolicielskie i dla człowieka zbawienne. Zło przestaje być złem, gdy nie może szkodzić, choroba dzięki sztuce staje się lekar­stwem, ból poprzez sztukę może działać uśmierzająco”.

Sam o tym myślę tak: właśnie metafizyczność prawdziwej sztuki (czystej sztuki) czyni ją też strefą niewolną od niebezpieczeństw. Ale wiem, że sprawa jest zawiła, i nie zamierzam jej upraszczać. Na paradoks, którego tu dotknął Henryk Bereza, zwrócił uwagę święty Augustyn w Wyznaniach (III 2): „Dlaczego człowiek lubi się smucić oglądaniem na scenie takich bolesnych, tragicznych wydarzeń, jakich na pewno nie chciałby doznać w życiu? Ogląda sztuki teatralne właśnie po to, żeby się smucić, smu­tek jest tym, czego w nich szuka. Czyż to nie obłęd godny zadziwienia?” Ale dalej autor Wyznań powiada: „Lubi się łzy i smutek? Z pewnością każdy człowiek dąży do radości. Ale chociaż nikt nie ma ochoty być nieszczęśliwy, może jednak chciałby być miłosierny? A ponieważ nie jest to możliwe bez smutku, więc może właśnie dlatego i tylko dlatego lubi się smutek”. – Potem przeczytamy w Wyznaniach (IV 5) jeszcze o wiele głębiej sięgające słowa: „Gdyby nasz płacz nie docierał do Twoich uszu, nie pozostałaby nam żadna nadzieja. Jakże więc się to dzieje, że jęk, płacz, westchnienie, skarga są jednak kojącym owocem, chociaż zbieranym z goryczy życia? Czy słodka jest w nim nasza nadzieja, że nas wysłuchujesz?”.

Jeszcze parę słów chcę powiedzieć o zawiłości sprawy, jakiej tu dotknął Henryk Bereza. U któregoś z angielskich szekspirologów spotkałem przypuszczenie, że skoro Szekspir ukazał tak samo przenikliwie psychikę Jagona, jak psychikę Otella, powin­niśmy mniemać, iż w jego własnej duszy tkwiło wiele i z Otella, i z Jagona. To mi się wydaje przesadne. Ale nieraz snuto takie domysły. Borges w jednym ze swych esejów przedstawił Szekspira jako istotę pozbawioną wszelkiej osobowości. Subtelniej to rozważa John Keats (w liście do Richarda Woodehouse’a, z września 1818): „Co się tyczy samego usposobienia poetyckiego (myślę o czymś, co i mnie cechuje, jeżeli w ogóle czymkolwiek jestem – o czymś odrębnym od wzniosłości Wordsworthowskiej czyli egotycznej, będącej rzeczą per se, zupełnie odosobnioną), to nie jest ono w ogóle sobą, bo nie ma żadnej własnej jakości, jest wszystkim i niczym. W ogóle nie ma ono cech znamiennych, żywi się światłem i cieniem; żyje wyczuciem, niezależnie od tego, czy jest to wyczucie rzeczy pięknych czy wstrętnych, wzniosłych czy przyziemnych, wspaniałych czy ubogich, pospolitych czy budzących podziw. Tak samo się raduje wymyśleniem Jagona, jak wymyśleniem Imogeny”. Trzeba więc uznać, pisze angielski romantyk, że „poeta jest najmniej poetyczną ze wszystkich istot, jakie żyją. Nie ma on własnej odrębności, nieustannie napełnia sobą jakieś inne ciało: słońce albo księżyc, albo morze, albo mężczyzn i kobiety, ludzi, którzy są istotami rządzącymi się odruchami, a więc są napiętnowani niezbywalnymi cechami. Poeta takich cech nie ma, nie ma własnej odrębności, z pewnością jest on najmniej poetycznym ze stworzeń Pana Boga”.

Pisarz jest artystą. To pewnie bardzo ciężka praca. W rozdziale Artyzm Henryk Bereza podkreśla „sztuczność” sztuki (art-artificiel, Stefan Kisielewski ciągle to przy­woływał, w walce z różnymi doktrynerami). I – pozostając nadal w wielkiej strefie greckiej – atakuje arystotelesowską koncepcję mimesis. Tu znowu chciałbym uścisnąć jego rękę. Bo pojęcie mimesis jest dla mnie najmniej bodaj przekonującą częścią wiel­kiej teorii sztuki u greckiego mędrca. Wobec prawdziwie wielkiej sztuki, l’art pur, wydaje mi się to pojęcie niemal całkowicie bezużyteczne. Czy Sofokles, na przykład w Antygonie, naśladuje, czy kreuje? Czy Joyce w Ulissesie naśladuje, czy kreuje? Jakże mam na to odpowiedzieć? W ogóle co mam zrobić z tym pytaniem?

Sztuka słowa zaś jest arcysztuką, czytam w tym brewiarzu Henryka Berezy. Też się staram, nieśmiało, tak mniemać. Co mi się wydaje niemal pewne, to to, że jest sztuką szczególnie trudną, może najtrudniejszym rodzajem sztuki. Dlaczego? Świetnie to określa krytyk: dlatego, że każde już słowo jest dziełem sztuki: „W swojej istocie każde żywe słowo jest skończonym dziełem sztuki, powstało w sztuczny sposób, zastąpiło rzecz lub czynność, zamieniło materialność lub niematerialność na układ dźwięków, przeniosło jeden porządek w inny”.

Zacytuję teraz, z następnego rozdziału brewiarza (Krytyka), jedną (tylko jedną) z możliwych interpretacji tego, moim zdaniem, faktu, że sztuka czysta (dziedzina bar­dzo surowa: artysta pracuje w niej, „poddając to, co w sobie i dla siebie nie spraw­dzone, bezwzględnym sprawdzianom dzieła”) jest najbardziej otwarta ku nieskończo­ności: „Sztuka zamienia nieskończoność w skończoność, przystosowuje liczbę i charak­ter wymiarów świata do swoich potrzeb i możliwości, zastępuje sztucznymi czasoprzestrzeniami czasoprzestrzenie realne. W tych zamianach, przekształceniach i przeniesieniach dokonuje się nie tyle porządkowanie chaosu i budowanie ładu, jak sądzą niektórzy, co przystosowywanie tego, co nie do ogarnięcia, nie do usłyszenia i nie do widzenia, do tych możliwości pojmowania, widzenia i słyszenia, którymi rozporządza człowiek”.

Sztuka, niejednoznaczna, jest też niedyskursywna, to znaczy niepodległa narzuca­nym politycznie doktrynom: „Żaden z dotychczasowych totalitaryzmów nie zdołał zniszczyć tych postaci duchowej wolności jakie się spełniają w żywej mowie ludzi i w indywidualnych aktach twórczych”. Tak pisze krytyk w rozdziale Niedyskursywność, przedtem zaś mamy długi rozdział o Wyobraźni i o tym, czego mogliśmy oczekiwać od pisarza zadziwiającego nas swoimi (publikowanymi na łamach „Regionów”) „oniriadami”: o wielkiej sprawie – wyobraźnia a widzenia senne. Znana jest historia, jak Kubla Chan przyśnił się Samuelowi Coleridge’owi. Zgadzam się z Henrykiem Bereza całkowicie, gdy mówi, że w rozumieniu widzeń sennych znajdujemy się ciągle jeszcze na początku drogi. „Psychologia głębi”, jak myślę, nie jest pseudonauką, lecz jest ciągle jeszcze nauką w samych swoich początkach (jak na przykład fizyka w epoce filozofów jońskich).

Trzy ostatnie rozdziały brewiarza Henryka Berezy są jego wyznaniami. W roz­dziale Pryncypium. Łaska czytamy: „Sztuka ma – trzeba to dobitnie powiedzieć – swoją własną moralność, ona polega na tym, żeby w każdych okolicznościach być sobą, czyli nie przestać być sztuką”. Oraz: „Pryncypium nierozdzielności sztuki i etyki, jeśli nie rozumie się go po prostacku, pozwala dostrzec i zrozumieć nadrzędną krea­cyjną i etyczną jedność dzieł biegunowo przeciwstawnych, na przykład Psałterza Dawidowego Jana Kochanowskiego i Pamiętników Jana Chryzostoma Paska”. W roz­dziale Pisanie: „Jacy wiec mają być pisarze? Tacy, żeby nieznani inni chcieli i mogli ich czytać nie z jakiegokolwiek obowiązku, lecz z wewnętrznej potrzeby obcowania z prawdą”. Ostatnie zaś wyznanie jest najważniejsze: dotyczy zmarłej przyjaciółki, którą autor uważał za swoją matkę: „Będziemy Ciebie pamiętać. Dla tych, którzy Ciebie kochają, będziesz żyła nadal”.

Wielkie podziękowanie, dla zasłużonej Oficyny Literackiej, za piękne wydanie tej książki.

Warszawa, 4 lutego 1994 roku
Zygmunt Kubiak

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content