Dopełnienie 2, Twórczość 8/2010

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

DOPEŁNIENIE (2)

W ciągu mojego długiego życia napisało mi się kilkadziesiąt różnego charakteru tekstów o pisarstwie Jarosława Iwaszkiewicza i wygłosiło jeszcze więcej improwizo­wanych przemówień. Za każdym razem mam stałe i niezmienne poczucie, że stoję wo­bec zadania coraz to trudniejszego i, wydawałoby się, coraz bardziej niewykonalnego.

Nie jest inaczej, gdy mam się wypowiedzieć o drugim tomie jego dziennikowego dzieła. Czas powstania Dzienników 1956-1963 jest już czasem moich stałych bezpo­średnich kontaktów z Iwaszkiewiczem. W różnych agendach Związku Literatów Pol­skich, w gremiach jurorskich wielu konkursów i nagród literackich i przede wszyst­kim w redakcji „Twórczości”. Były to kontakty nieomal codzienne, jeśli nie liczyć czasu funkcyjnych i pisarskich podróży Jarosława Iwaszkiewicza.

Mimo tych stałych kontaktów – także przez rodzinę Iwaszkiewicza (zwłaszcza dzięki przyjaźni z córką Iwaszkiewicza, Marią) – nie ośmieliłbym się zaliczyć do przyjaciół Iwaszkiewicza, jak Jerzy Lisowski.

Wiem jedynie, że Jarosław (zaszczytnie dla mnie przeszedł ze mną na ty już w roku 1955) cenił mnie jako krytyka od czasu szkicu o jego prozie w roku 1954 i miał do mnie zaufanie. Dowodem mogą być powierzane mi funkcje swojego zastęp­cy w roli przewodniczącego sądów nagrodowych i w przewodnictwie niektórych im­prez literackich.

Główna przyczyna moich każdorazowych lęków, gdy mam się wypowiadać o pi­sarskim dziele Iwaszkiewicza, tkwi w mojej pełnej świadomości, jakim Jarosław Iwaszkiewicz jest gigantem w tej dziedzinie twórczości artystycznej, którą odważam się oce­niać. Znam chyba wszystkie niedomogi zawodu, jaki od sześćdziesięciu lat uprawiam.

Pozwolę sobie na wyznanie: w stosunku do żadnego z żyjących w moim czasie pisarzy nie odczuwałem takiego u siebie dystansu niewspółmierności, jak w stosunku do niego.

W czasie mojej literackiej młodości doświadczyłem czegoś takiego w stosunku do Zofii Nałkowskiej. Dziś już bym o Nałkowskiej tak nie powiedział, jak mogę po­wiedzieć trzydzieści lat po śmierci Iwaszkiewicza.

W dziennikach Iwaszkiewicza to, co nazywam dystansem niewspółmierności, staje się jeszcze bardziej dotkliwe niż w pisarstwie nominalnie artystycznym. W dziele bez fikcji taka niewspółmierność staje się dotkliwa tak drastycznie przez to, że jest odkry­ta, niczym nie przesłonięta i faktograficznie wymierna. Jakże nieustannie musi deprymować Iwaszkiewiczowska czynna omnipotencja we wszystkich dziedzinach sztuki słowa i bierne wtajemniczenie niemal we wszystkie sztuki, jego niesformalizowana poliglotyczność nieomal bez granic, jego chłonność i orientacja w tylu różnorakich dziedzinach myśli, jego empiryczne czy praktyczne człowiekoznawstwo (któż zna z imienia i nazwiska tylu ludzi z całego świata i z całej Polski).

Iwaszkiewicza nie sposób intelektualnie i duchowo ogarnąć, nie sposób go ogra­niczyć i przykroić na zwykłą ludzką miarę. Czuje się to nieustannie przy lekturze każdego fragmentu Dzienników i ich całości.

Umiejętność czytania, jaką sobie przypisuję, pozwala mi bronić się przed nieogarnialnością wszystkiego, czego Iwaszkiewicz zewnętrznie i wewnętrznie doświadcza. Bronię się wymiernością tego, co w Dziennikach daje się utrwalić i tym samym mnie czytającemu wyczytać. Zakładam, że potrafię czytać ze świadomością i orienta­cją, w jakiej postaci języka artystycznego Dzienniki zostały napisane.

Moim zdaniem język Dzienników Iwaszkiewicza nie różni się od języka jego pro­zy i poezji, jest identyczny jak w nich, czyli w konsekwencji różni się od zwykłego języka diarystycznego niepisarzy i najczęściej także pisarzy.

W diarystyce mamy zwykle do czynienia z użytkowym językiem literackim, u pisarzy niekiedy kraszonym manieryzmami własnej twórczości artystycznej.

Już przy lekturze pierwszego tomu Dzienników było dla mnie oczywiste, że Iwasz­kiewicz nie pisze, w uproszczeniu mówiąc, żurnalistycznie. Nie uprawia – co więcej – żadnej dziennikowości, nie przyjmuje żadnych zobowiązań diarystycznych, pisze, kiedy mu się chce pisać, i tylko to, co ma do napisania jako artysta sztuki słowa, i tak samo, jak to robi w swojej sztuce od samego początku.

Pisze, jakby pisał opowiadania, nowele i nowelki (jak sławne editoriale w „Twór­czości”), eseje czy raczej ąuasi-eseje, ąuasi-recenzje, pseudofelietony, sprozaizowane liryki, minidramaty, wszelakie „kawałki”, fragmenty i miniformy.

Wszystkie fragmenty zapisane w Dziennikach tym właśnie są, nie ma to nic wspól­nego z żadnymi formami dziennikarskimi, z ich informatyzmem, z ich pozorną do­słownością i jednoznacznością, z ich frazesami bez znaczenia, z ich fundamentalną i totalną bezmyślnością.

Płody prostackich kontaktów ze sztuką Dzienników 1956-1963 już się posypały i będą się sypać jak to u nas bez końca. Żurnalistyczni egzegeci Dzienników 1911-1955 (tom pierwszy) wyczytali głównie jedno zdanie o męskiej satysfakcji autora z przyszłym noblistą. W drugim tomie Dzienników nic takiego nie ma, jest natomiast iście Platońska noc (jak w Uczcie opowieść Alcybiadesa o nocy z Sokratesem) z umie­rającym przyjacielem Iwaszkiewicza. Jest on głównym bohaterem Dzienników z koń­cowych lat pięćdziesiątych.

Narracja o Jerzym Błeszyńskim układa się w Dziennikach w coś jak powieść o powieści, coś takiego rodziło się wtedy w prozie, stało się nowością artystyczną.

U Iwaszkiewicza nie zrealizowało się w postaci autonomicznej, zostało wpisane w dzieło Dziennikowe i dopiero później Jerzy Błeszyński rozpoczął żywot literacki w kanonicznych formach prozatorskich poprzez rozmaite transformacje i przeobraże­nia swojej osoby i swojego losu.

Nie warto tego wyliczać i egzemplifikować, z liczby takich transformacji nie zdaje­my sobie sprawy, ta liczba zależy od przenikliwości i wyobraźni czytających.

Jerzy Błeszyński stał się dla swojego piewcy otwartą bramą do nowych światów w sensie antropologicznym i kulturalnym, do czegoś, co Iwaszkiewicz od dawna prze­czuwał i już od czasów wojennej młodości doświadczał. Z tym czymś jako artysta w żadnym razie nie chciał się rozminąć, dostrzegając na dobitkę rewelacyjnego wyra­ziciela tego czegoś w pisarzu o dwa pokolenia młodszym, którego rozpoznał i lepiej niż inni zrozumiał. Widząc w nim nie groźnego konkurenta, lecz głos tego wszystkie­go, co jest i będzie, i musi mieć swój wyraz w sztuce artystycznego słowa.

W Dziennikach 1956-1963 największym zaskoczeniem dla mnie jest to, że stary pisarz tak dogłębnie rozumiał, kim stał się w literaturze Marek Hłasko.

W niewielu zdaniach, jakie Markowi poświęca Jarosław, jest świadomość, kim on jest i co wyraża. Wiedziałem, że Jarosław lubił Marka, nie wiedziałem, że rozumie, co się przez niego zdarza w literaturze polskiej. I to tylko w tej twórczości, która została opublikowana w kraju przed emigracyjnym wygnaniem Marka.

Kojarzenie Jerzego Błeszyńskeigo z Markiem Hłaską nie jest moim wymysłem, doszło do tego u samego Iwaszkiewicza w jego świadomości, czym jest wszystko, czego doświadcza przez miłość, która mu się zdarzyła na progu starości.

Jerzy Błeszyński nie stanowił kilkuletniego epizodu w biografii Jarosława Iwasz­kiewicza, skoro zaważył tak istotnie na całej twórczości wielkiego w pisarza w jego wieku senioralnym. W Dziennikach 1956-1963, w historii Jerzego Błeszyńskiego, znajduje się klucz do twórczości Jarosława Iwaszkiewicza w tym, co w tych latach powstało, i do tego, co powstało później w innym trybie artystycznym.

Cóż to za niebywałość znalazła się w tym work in progress o Jerzym Błeszyńskim, ta cała narracyjna pieśń o miłości i śmierci w werystycznym opisie agonalności, przesuniętym narracyjnie o kilka miesięcy (z maja na październik 1959).

Ten opis można czytać z oporami, może nawet ze sprzeciwem, ale trzeba dostrzec i zrozumieć, że narracyjnie ten właśnie opis jest skontrastowany z jakże dyskretną, ledwie zauważalną, dekonstrukcją całej mitologii przeżywanej miłości i jej osobowe­go obiektu.

Tę miłość wyniesioną pod niebiosa zdekonstruowało się niemal do nicości (głów­nie w podtekstach) i ona – dziw nad dziwy – w niepojęty sposób przetrwała i trwa chyba do kresu dni, uzyskując byt idealny niejako w dostępnej człowiekowi wieczności.

Wieczność wewnętrznie niezbywalna jest najbardziej zadziwiającą szczególno­ścią życia takiego twórcy w słowie, jakim jest Jarosław Iwaszkiewicz w swoich zapi­skach raptularzowych.

Te zapiski robi urodzony artysta, który nie umiałby nie być artystą, nawet gdyby chciał.

O tej tajemnicy pisarskiej wiedziałem od dawna. Doszedłem do tego już chyba w latach pięćdziesiątych, gdy miałem możliwość obcowania z dziełem i twórcą na bieżąco i na co dzień.

W rozmowach na żywo, ze mną były to rozmowy niesłychanie oszczędne w sło­wie, Iwaszkiewicz mówił czasem jedno zdanie lub równoważnik zdania, nad którym można było myśleć i myśleć. Jak teraz, gdy się czyta niby-dziennikowe zapiski.

Dzięki bogom, wydaje mi się, że wiem, co czytam. Czym Iwaszkiewicz swoje dzieło dopełnia.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content