copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
DOPEŁNIENIE (2)
W ciągu mojego długiego życia napisało mi się kilkadziesiąt różnego charakteru tekstów o pisarstwie Jarosława Iwaszkiewicza i wygłosiło jeszcze więcej improwizowanych przemówień. Za każdym razem mam stałe i niezmienne poczucie, że stoję wobec zadania coraz to trudniejszego i, wydawałoby się, coraz bardziej niewykonalnego.
Nie jest inaczej, gdy mam się wypowiedzieć o drugim tomie jego dziennikowego dzieła. Czas powstania Dzienników 1956-1963 jest już czasem moich stałych bezpośrednich kontaktów z Iwaszkiewiczem. W różnych agendach Związku Literatów Polskich, w gremiach jurorskich wielu konkursów i nagród literackich i przede wszystkim w redakcji „Twórczości”. Były to kontakty nieomal codzienne, jeśli nie liczyć czasu funkcyjnych i pisarskich podróży Jarosława Iwaszkiewicza.
Mimo tych stałych kontaktów – także przez rodzinę Iwaszkiewicza (zwłaszcza dzięki przyjaźni z córką Iwaszkiewicza, Marią) – nie ośmieliłbym się zaliczyć do przyjaciół Iwaszkiewicza, jak Jerzy Lisowski.
Wiem jedynie, że Jarosław (zaszczytnie dla mnie przeszedł ze mną na ty już w roku 1955) cenił mnie jako krytyka od czasu szkicu o jego prozie w roku 1954 i miał do mnie zaufanie. Dowodem mogą być powierzane mi funkcje swojego zastępcy w roli przewodniczącego sądów nagrodowych i w przewodnictwie niektórych imprez literackich.
Główna przyczyna moich każdorazowych lęków, gdy mam się wypowiadać o pisarskim dziele Iwaszkiewicza, tkwi w mojej pełnej świadomości, jakim Jarosław Iwaszkiewicz jest gigantem w tej dziedzinie twórczości artystycznej, którą odważam się oceniać. Znam chyba wszystkie niedomogi zawodu, jaki od sześćdziesięciu lat uprawiam.
Pozwolę sobie na wyznanie: w stosunku do żadnego z żyjących w moim czasie pisarzy nie odczuwałem takiego u siebie dystansu niewspółmierności, jak w stosunku do niego.
W czasie mojej literackiej młodości doświadczyłem czegoś takiego w stosunku do Zofii Nałkowskiej. Dziś już bym o Nałkowskiej tak nie powiedział, jak mogę powiedzieć trzydzieści lat po śmierci Iwaszkiewicza.
W dziennikach Iwaszkiewicza to, co nazywam dystansem niewspółmierności, staje się jeszcze bardziej dotkliwe niż w pisarstwie nominalnie artystycznym. W dziele bez fikcji taka niewspółmierność staje się dotkliwa tak drastycznie przez to, że jest odkryta, niczym nie przesłonięta i faktograficznie wymierna. Jakże nieustannie musi deprymować Iwaszkiewiczowska czynna omnipotencja we wszystkich dziedzinach sztuki słowa i bierne wtajemniczenie niemal we wszystkie sztuki, jego niesformalizowana poliglotyczność nieomal bez granic, jego chłonność i orientacja w tylu różnorakich dziedzinach myśli, jego empiryczne czy praktyczne człowiekoznawstwo (któż zna z imienia i nazwiska tylu ludzi z całego świata i z całej Polski).
Iwaszkiewicza nie sposób intelektualnie i duchowo ogarnąć, nie sposób go ograniczyć i przykroić na zwykłą ludzką miarę. Czuje się to nieustannie przy lekturze każdego fragmentu Dzienników i ich całości.
Umiejętność czytania, jaką sobie przypisuję, pozwala mi bronić się przed nieogarnialnością wszystkiego, czego Iwaszkiewicz zewnętrznie i wewnętrznie doświadcza. Bronię się wymiernością tego, co w Dziennikach daje się utrwalić i tym samym mnie czytającemu wyczytać. Zakładam, że potrafię czytać ze świadomością i orientacją, w jakiej postaci języka artystycznego Dzienniki zostały napisane.
Moim zdaniem język Dzienników Iwaszkiewicza nie różni się od języka jego prozy i poezji, jest identyczny jak w nich, czyli w konsekwencji różni się od zwykłego języka diarystycznego niepisarzy i najczęściej także pisarzy.
W diarystyce mamy zwykle do czynienia z użytkowym językiem literackim, u pisarzy niekiedy kraszonym manieryzmami własnej twórczości artystycznej.
Już przy lekturze pierwszego tomu Dzienników było dla mnie oczywiste, że Iwaszkiewicz nie pisze, w uproszczeniu mówiąc, żurnalistycznie. Nie uprawia – co więcej – żadnej dziennikowości, nie przyjmuje żadnych zobowiązań diarystycznych, pisze, kiedy mu się chce pisać, i tylko to, co ma do napisania jako artysta sztuki słowa, i tak samo, jak to robi w swojej sztuce od samego początku.
Pisze, jakby pisał opowiadania, nowele i nowelki (jak sławne editoriale w „Twórczości”), eseje czy raczej ąuasi-eseje, ąuasi-recenzje, pseudofelietony, sprozaizowane liryki, minidramaty, wszelakie „kawałki”, fragmenty i miniformy.
Wszystkie fragmenty zapisane w Dziennikach tym właśnie są, nie ma to nic wspólnego z żadnymi formami dziennikarskimi, z ich informatyzmem, z ich pozorną dosłownością i jednoznacznością, z ich frazesami bez znaczenia, z ich fundamentalną i totalną bezmyślnością.
Płody prostackich kontaktów ze sztuką Dzienników 1956-1963 już się posypały i będą się sypać jak to u nas bez końca. Żurnalistyczni egzegeci Dzienników 1911-1955 (tom pierwszy) wyczytali głównie jedno zdanie o męskiej satysfakcji autora z przyszłym noblistą. W drugim tomie Dzienników nic takiego nie ma, jest natomiast iście Platońska noc (jak w Uczcie opowieść Alcybiadesa o nocy z Sokratesem) z umierającym przyjacielem Iwaszkiewicza. Jest on głównym bohaterem Dzienników z końcowych lat pięćdziesiątych.
Narracja o Jerzym Błeszyńskim układa się w Dziennikach w coś jak powieść o powieści, coś takiego rodziło się wtedy w prozie, stało się nowością artystyczną.
U Iwaszkiewicza nie zrealizowało się w postaci autonomicznej, zostało wpisane w dzieło Dziennikowe i dopiero później Jerzy Błeszyński rozpoczął żywot literacki w kanonicznych formach prozatorskich poprzez rozmaite transformacje i przeobrażenia swojej osoby i swojego losu.
Nie warto tego wyliczać i egzemplifikować, z liczby takich transformacji nie zdajemy sobie sprawy, ta liczba zależy od przenikliwości i wyobraźni czytających.
Jerzy Błeszyński stał się dla swojego piewcy otwartą bramą do nowych światów w sensie antropologicznym i kulturalnym, do czegoś, co Iwaszkiewicz od dawna przeczuwał i już od czasów wojennej młodości doświadczał. Z tym czymś jako artysta w żadnym razie nie chciał się rozminąć, dostrzegając na dobitkę rewelacyjnego wyraziciela tego czegoś w pisarzu o dwa pokolenia młodszym, którego rozpoznał i lepiej niż inni zrozumiał. Widząc w nim nie groźnego konkurenta, lecz głos tego wszystkiego, co jest i będzie, i musi mieć swój wyraz w sztuce artystycznego słowa.
W Dziennikach 1956-1963 największym zaskoczeniem dla mnie jest to, że stary pisarz tak dogłębnie rozumiał, kim stał się w literaturze Marek Hłasko.
W niewielu zdaniach, jakie Markowi poświęca Jarosław, jest świadomość, kim on jest i co wyraża. Wiedziałem, że Jarosław lubił Marka, nie wiedziałem, że rozumie, co się przez niego zdarza w literaturze polskiej. I to tylko w tej twórczości, która została opublikowana w kraju przed emigracyjnym wygnaniem Marka.
Kojarzenie Jerzego Błeszyńskeigo z Markiem Hłaską nie jest moim wymysłem, doszło do tego u samego Iwaszkiewicza w jego świadomości, czym jest wszystko, czego doświadcza przez miłość, która mu się zdarzyła na progu starości.
Jerzy Błeszyński nie stanowił kilkuletniego epizodu w biografii Jarosława Iwaszkiewicza, skoro zaważył tak istotnie na całej twórczości wielkiego w pisarza w jego wieku senioralnym. W Dziennikach 1956-1963, w historii Jerzego Błeszyńskiego, znajduje się klucz do twórczości Jarosława Iwaszkiewicza w tym, co w tych latach powstało, i do tego, co powstało później w innym trybie artystycznym.
Cóż to za niebywałość znalazła się w tym work in progress o Jerzym Błeszyńskim, ta cała narracyjna pieśń o miłości i śmierci w werystycznym opisie agonalności, przesuniętym narracyjnie o kilka miesięcy (z maja na październik 1959).
Ten opis można czytać z oporami, może nawet ze sprzeciwem, ale trzeba dostrzec i zrozumieć, że narracyjnie ten właśnie opis jest skontrastowany z jakże dyskretną, ledwie zauważalną, dekonstrukcją całej mitologii przeżywanej miłości i jej osobowego obiektu.
Tę miłość wyniesioną pod niebiosa zdekonstruowało się niemal do nicości (głównie w podtekstach) i ona – dziw nad dziwy – w niepojęty sposób przetrwała i trwa chyba do kresu dni, uzyskując byt idealny niejako w dostępnej człowiekowi wieczności.
Wieczność wewnętrznie niezbywalna jest najbardziej zadziwiającą szczególnością życia takiego twórcy w słowie, jakim jest Jarosław Iwaszkiewicz w swoich zapiskach raptularzowych.
Te zapiski robi urodzony artysta, który nie umiałby nie być artystą, nawet gdyby chciał.
O tej tajemnicy pisarskiej wiedziałem od dawna. Doszedłem do tego już chyba w latach pięćdziesiątych, gdy miałem możliwość obcowania z dziełem i twórcą na bieżąco i na co dzień.
W rozmowach na żywo, ze mną były to rozmowy niesłychanie oszczędne w słowie, Iwaszkiewicz mówił czasem jedno zdanie lub równoważnik zdania, nad którym można było myśleć i myśleć. Jak teraz, gdy się czyta niby-dziennikowe zapiski.
Dzięki bogom, wydaje mi się, że wiem, co czytam. Czym Iwaszkiewicz swoje dzieło dopełnia.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy