copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
DWIE WIECZNOŚCI
Andrzej Kuśniewicz, W drodze do Koryntu, Warszawa 1964
Nie mogę się oprzeć pokusie, żeby swoje uwagi o powieści Andrzeja Kuśniewicza W drodze do Koryntu rozpocząć od powołania się na sławną anegdotę żołnierską o skojarzeniach. Jej bohater nigdy nie jest dla mnie śmieszny, a jeśli już, to jest to śmieszność czegoś rozczulającego, bo czymś śmieszno-rozczulającym jest szczera prawda, gdy się ją słyszy w sytuacji, w której wszyscy kłamią. Bohater anegdoty mówi szczerą prawdę z naiwności i dlatego, że nie przyszło mu na myśl, iż można skłamać. On jest śmieszny, a tak mało trzeba, żeby był heroiczny. Wystarczyłoby tylko, żeby jego szczera prawda wypowiedziana została z premedytacją, a więc świadomie. Na tej premedytacji by się natychmiast poznano. Szczera prawda nie zdradzałaby wtedy śmiesznej i fajtłapowatej niezdolności do kłamstwa, lecz dopatrzono by się w niej prowokacji, świętokradztwa i obrazy moralności. Braku szacunku dla przełożonych i pogardy dla kolegów. W ostateczności wystarczyłoby poprzestać na tym, że padło nieprzyzwoite słowo. Całe szczęście bohatera anegdoty, że jego szczera prawda zabrzmiała jak samoośmieszenie.
Istnieje ważny nurt współczesnej literatury światowej, która szczerą prawdę chce mówić z rozmysłem i dla przeciwstawienia się powszechnej zmowie i nawykowi, że trzeba kłamać. Ta literatura naraża się na wszystkie możliwe posądzenia i jej szczere prawdy nie budzą tolerancyjnego śmiechu. Powieść Kuśniewicza należy do tego nurtu literatury, myślę jednak, że ominie ją wiele posądzeń, a szczere prawdy Kuśniewicza wzbudzą może nawet uśmiech nie bez życzliwości Kuśniewicz ani nie jest, ani nie chce udawać naiwnego, chce swoją szczera prawdę powiedzieć z rozmysłem i dla przeciwstawienia się kłamstwu, z rozmysłu i z premedytacji chce ją jednak powiedzieć w takiej formie, która by wykluczała wszelkie posądzenia o prowokację. Bo też namiętności prowokatorów prawdy są Kuśniewiczowi zupełnie obce. Żadnego posłannictwa prawdy, żadnych gestów. Doskonała, aż prawie obojętna bezinteresowność. Wy kłamiecie, wiedząc o tym lub nie, i kłamcie sobie, ile wlezie, a ja będę mówił szczerą prawdę, choć to nie ma zapewne żadnego znaczenia, w każdym razie nie ma znaczenia na tyle, żebym chciał was swoją prawdą obrazić albo choćby i urazić tylko. Ja nie pierwszy taki odważny, wy także wiecie prawdę, jeśli nie jesteście zupełnie głupi, nie potrzebuję niczego wykrzykiwać, powiem wszystko ot tak sobie i albo się zrozumiemy albo nie zrozumiemy, ale nie ma powodu, żebyśmy pozwolili sobie na brak elegancji albo i na co gorszego. Elegancja – to właściwe i konieczne słowo, gdy się chce mówić o powieści W drodze do Koryntu. Elegancja pozwala Kuśniewiczowi pisać rzeczy najnieprzyzwoitsze, a często nawet takie, które uchodzą za bezwstydne.
Wśród wielu literackich patronów nowej prozy Kuśniewicza (dwie wcześniejsze jego powieści, choć po swojemu świetne, niczym nie zapowiadały tego, czym jest nowa powieść) jest jeden taki, bez którego powieść Kuśniewicza byłaby nie do pomyślenia. Główny mistrz Kuśniewicza jest jednak mimo wszystko bardzo różny. Mistrz nie potrafi, a raczej nie chce być bezinteresowny. Mistrz chce demaskować i chce nauczać. Mistrz wierzy w posłannictwo tej prawdy, którą ma do obwieszczenia. W języku Kuśniewicza należałoby powiedzieć, że mistrz walczy o to, żeby człowiek współczesnego Koryntu sprostał świadomością swojej korynckiej sytuacji. Walka o świadomość korynckiej sytuacji wydaje się mistrzowi zadaniem tak trudnym, że aż wymagającym apostolstwa. Kuśniewicz zdaje się sądzić zupełnie inaczej. Jego zdaniem, o taką świadomość nie potrzeba zabiegać, ponieważ ona jest człowiekowi niejako dana. Jest dana nawet komuś tak ograniczonemu z przyrodzenia i z lenistwa, jak Gerda Richter, która we wszystkich swoich powieściowych wcieleniach wie akurat tyle, ile wymaga jej koryncka sytuacja. Ona jest za leniwa, żeby się nauczyć jednego słowa w obcym dla niej języku, a wie, choć tego, że wie, nie potrzebuje wyrażać nawet jednym słowem niemieckim czy ukraińskim. Jej wystarcza gest jej ciała, ponieważ tylko jej ciało jest korynckim jabłkiem drzewa wiadomości. Ci, co je pożywają, wiedzą także, choć nie o tym mówią, co wiedzą, lecz zupełnie o czym innym. Parobcy z Suchodołu i Białochlebów obywali się bez słów, pan Kapilarz z wiedeńskiego hoteliku mówił o tym, jak ciężko musi pracować i jak jest chory, goście wiedeńskiego „Nachttrompetra” śpiewali Lili-Marlene, a legion współtwórców filmu Sonia w Hollywood mógł już mówić o wszystkim, czego dusza zapragnie, nie wyłączając spraw sztuki, moralności, wychowania i hinduskiej filozofii.
Nikt z nich nie cierpi na żadną niedojrzałość czy nieświadomość. Oni są dojrzali i świadomi, przejrzali i nadświadomi. Oni są tylko obłudni i wiedzą, że obłuda tworzy zasadę gry. Oni by wyśmiali bohatera żołnierskiej anegdoty, a gdyby zwietrzyli u niego premedytację, czyli zamach na zasadę gry, potępiliby go za niemoralność i cynizm. To, co dla mistrza jest niedojrzałością, dla Kuśniewicza jest tylko obłudą. Kto chciałby wątpić o słuszności tego twierdzenia, niech zwróci uwagę na postać nauczyciela Bogaczewicza. Dla mistrza to byłby główny przeciwnik. U Kuśniewicza on jest tylko trochę bardziej obłudny niż inni, ale taka już jest jego rola. Może jest także trochę głupszy niż inni, ale tego też rola wymaga. Nie można jednak powiedzieć, że on mówi serio to, co mówi. I nikt tego serio nie traktuje. Gerda jeszcze mniej niż ktokolwiek. Ona już w Suchodole była na to za mądra. W Weronie tylko pozornie ona składa sprawozdanie ze swej edukacji przed panem Bogaczewiczem. Naprawdę to pan Bogaczewicz został ożywiony i przeflancowany tylko po to, żeby raz jeszcze odegrać swoją komiczną rolę obłudnika. Przed boginią Koryntu i jej kapłanami. On jeden musi się zachowywać tak, jak by nawet nie uszczknął jabłka korynckiej świadomości. Któż by chciał walczyć z panem Bogaczewiczem w tak żałosnej sytuacji! Nawet Gerda odczuwa chyba coś w rodzaju litości, bo przełamuje od czasu do czasu swój wstręt do mówienia i odpowiada na głupie indagacje.
Sprawę zależności literackich Kuśniewicza poruszyłem na jednym, szczególnie ważnym przykładzie. I w tym nawet wypadku Kuśniewicza stać na samodzielność w zależności, choć słowo polemiczność nie byłoby tu wcale przesadą. Innych mniej istotnych zależności można by się doszukiwać bez liku. W wielu jednak wypadkach okazałoby się, że chodzi nie o zależności, lecz o korzystanie z upowszechnionych już zdobyczy nowej prozy. Z najrozmaitszymi takimi zdobyczami Kuśniewicz jest jako mało kto za pan brat. Posługuje się nimi po wirtuozersku i ze swobodą, za którą nie kryje się już żadna ekscytacja. Ta wirtuozeria nasuwa z kolei pewną paralelę literacką. Powieść W drodze do Koryntu przypomina Idzie skacząc po górach Jerzego Andrzejewskiego. Podobieństwa tych dwóch powieści sięgają zresztą dosyć głęboko. W języku Kuśniewicza tytuł powieści Andrzejewskiego musiałby brzmieć W Koryncie. Kuśniewicz ukazuje Korynt w perspektywie, Andrzejewski w akcji. Obydwaj jednak nie szukają w Koryncie sfery wartości i tym obydwaj różnią się od mistrza. U Andrzejewskiego sfera wartości istnieje w domyśle pod czy ponad Koryntem. Istnienia tej sfery domyślamy się u Andrzejewskiego z pełnym przekonaniem, może tym większym, że Andrzejewski ani słowem o niej nie napomyka. Nie może napomykać, skoro wszystkie słowa są lub mogą być skażone ich korynckim zastosowaniem. Słowa są u Andrzejewskiego na korynckiej ulicy tak jak ciała. Wartości nie sposób takimi słowami nazywać.
Kuśniewicz ukazuje Korynt w perspektywie czasu. Nie jest to jednak czas historyczny, tak jak u większości współczesnych myślicieli i pisarzy. Myliłby się bardzo, kto by sądził, że o czas historyszny chodzi, a mógłby tak sądzić. Wiele pozorów na to wskazuje. Korynt istnieje u Kuśniewicza w biologiczno-psychologicznym czasie człowieka, czyli w tak zwanym czasie subiektywnym. Kuśniewicz daje nawet wskazówkę, od kiedy zaczyna liczyć czas koryncki. Narrator powieści i jego psychiczny partner, bawiąc się w wyobraźni z całą swobodą treściami swojego czasu, nigdy nie wykraczają poza granicę lat trzydziestu. Ich wyobraźnia włada czasem tylko do tej granicy. Za tą granicą czas odmierzają korynckie zegary. Oni nie słyszą bicia korynckich zegarów, ponieważ czasu korynckiego nie zaaprobowali dla siebie. Dla innych istniał on zawsze i wszędzie. Taki sam w zamku wujka-dziadka Goriusa, w dworskiej stajni w Suchodole, w wiedeńskim hoteliku pana Kapilarza, w luksusowym hotelu w Weronie. W czasie historycznym musiało minąć co najmniej lat sto. To, co się nie zmienia przez lat sto, jest wieczne. Korynt jest wieczny. Wieczna jest bogini Koryntu, Gerda. Gerda, którą podgląda dziadek Gorius, i Gerda, którą tresuje na gwiazdę filmową signore Falconi, jest ta sama i „ma wciąż dwadzieścia lat”. Czas koryncki jest czasem pozornym, w rzeczywistości nie ma czasu korynckiego, jest wieczność Koryntu.
Sferę wartości umieścił Kuśniewicz w czasie przedkorynckim. Czy to jest jednak czas, czy także wieczność? Wieczność Koryntu wyniknęła z relacji z czasem historycznym. Z tej samej relacji wynika także wieczność przedkoryncka. Dla narratora istnieje ona w czasie Koryntu wujecznego dziadka Goriusa i ciotecznej babki Aurelii, a wiać daleko poza jego przedkorynckim przydziałem lat trzydziestu. A więc nie ma naprawdę dwóch czasów, są dwie wieczności z tą straszliwą między nimi granicą, która rozdziela sferę wartości i sferę bez wartości. Obydwie wieczności nasyca swymi treściami ten sam czas historyczny, rozległy do granic, do których dociera wyobraźnia. Wyobraźnia Kuśniewicza funkcjonuje w granicach autopsji bezpośredniej i pośredniej, to znaczy w tym wypadku rozszerzonej do trzeciego pokolenia swoich przodków. Z kształtów doświadczonego pośrednio i bezpośrednio czasu historycznego ostatnich stu lat tworzy narrator powieści W drodze do Koryntu swoje obydwie wieczności: tę pierwszą, w której by pozostał, gdyby mógł, i tę drugą, którą by podglądał nie bez zafascynowania, gdyby ją można było tylko podglądać.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy