Dyskursywność, dwusłowie, Twórczość 12/2001

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

DYSKURSYWNOŚĆ

W sprawie relacji między dyskursywnością i niedyskursywnością w literaturze mogę powtórzyć raz jeszcze swoje od lat powtarzane: myślę inaczej.

Wbrew świadomym i nieświadomym rzecznikom usługowej dyskursywności lite­ratury opowiadam się za jej autonomicznym uczestnictwem w poznaniu, czyli za auto­nomią poznania artystycznego, z właściwymi mu sposobami działań poznawczych.

W dyskursywności nie ma żadnego lekarstwa na jakiekolwiek, rzeczywiste lub domniemane, niedomogi literatury.

Przeciwnie, trwała szansa literatury tkwi w zerwaniu z dyskursywnością, która, gdy zaczyna w literaturze górować, pozbawia ją wszelkiej poznawczej fundamentalności, uzależniając ją od wielorakich niedowładów dyskursów.

Mowa dyskursów może być, oczywiście, elementem literatury, może być dla niej glebą lub mierzwą, składnikiem jej tworzywa, jej materii, nie może natomiast determi­nować i ograniczać jej celów poznawczych.

Cele literatury, czyli – jej najwyższa postać – poezji, są ponad dyskursami, górują nad nimi pełnią swojej tożsamości z językiem, ze słowem.

Poezja, jeśli jest sobą, może i musi być pierwsza w językowym kontakcie z bytem. Kto powinien, wie o czym mowa.

Tylko w jej słowie przetrwała – jako możliwość, która nierzadko się spełnia – jego pierwotna moc kreacyjna.

Jej opis – przecież niedyskursywny, jakkolwiek dyskurs rozumieć – rozpoczyna Janową ewangelię, ujawniając naturę prawdziwego słowa.

Słowo filozofii miało ją na samym początku, gdy jeszcze było tożsame ze słowem poezji, jak u wielkich kreatorów myśli Wschodu, jak u pierwszych filozofów greckich.

Ta moc ulotniła się ze słowa filozofii, pojawia się ona w tym słowie już tylko z rzadka w ciągu wieków, szukać jej można tylko w słowie największych z filozofów.

Może u Augustyna, może u Montaigne’a, może u Pascala.

I z najbliższych naszym czasom chyba tylko u Nietzschego.

U pomniejszych filozofów nie ma co jej szukać, głupstwem byłoby szukać jej w jakichkolwiek niższych rewirach dyskursywności, w słowie nauki, polityki, w sło­wie wszelakiego ideologicznego użytku.

Podległość wyższości wobec niższości kończy się źle, rezultat takiego stanu rze­czy jest wiadomy i nie może być inny.

Ostateczne potwierdzenie tego wolno widzieć w doświadczeniu Syna Człowiecze­go, który – dla najwyższych racji – poddał się wyrokom niższości.

Niższość nie jest pozbawiona swojej ciemnej mocy, mocy niszczenia wyższości.

Czyż trzeba na to jakichkolwiek literackich dowodów.

Zawsze i wszędzie słowo poezji umiera, gdy godzi się z utratą swojego pierwszeń­stwa pośród słów i rezygnuje ze swojej wyższości.

Gdy przestaje być słowem ponad dyskursami, gdy uznaje ich władzę nad sobą, gdy chce się w dyskursach zmieścić.

Odwołuję się do zawsze i wszędzie, bo odwołuję się do oczywistości, którym tak nieopatrznie się zaprzecza, łamiąc na drzewie sensu gałąź samoocalenia.

Zejdźmy jednak na nasz padół, do naszego tu i teraz.

Myśląc nawet najgorzej o polskim słowie poezji (mam na myśli całość literatury), zawsze jeszcze – przy wszystkich uzurpacjach dyskursów – znajdziemy takie słowo poezji, w którym uznamy i uhonorujemy jego fundamentalną moc.

Dla mnie byłoby to słowo Leopolda Buczkowskiego, Witolda Gombrowicza, Ta­deusza Różewicza, dla innych niech sobie będzie inne.

Myśląc najlepiej o polskim słowie dyskursów u jego zbiorowych lub indywidual­nych kreatorów, nie sposób przyznać któremukolwiek z nich takiej pierwszorzędności, która byłaby w stanie usprawiedliwiać dążność do jakiejkolwiek supremacji nad ja­kimkolwiek rodzajem słowa (nie mówiąc o najwyższym).

Mogłaby tu wchodzić w grę w najlepszym razie – według zwyczajowo używanej skali – drugorzędność, która uzależnione od niej słowo poezji skazywałaby na trzeciorzędność, czyli na zupełną bylejakość.

Myśleć w takiej sytuacji o Mironie Białoszewskim jako o narzędziu polskich dys­kursów okołoliterackich, to pozbawić go jakiejkolwiek pisarskiej autentyczności.

A przecież jest to pisarz prawdziwy.

Na szczęście, taka uzurpacja rzeczników supremacji dyskursów musiałaby być czysto aberracyjna.

Nie jest żadną tajemnicą, że u nas prawdziwych dyskursów już nie ma. Nade wszyst­ko nie ma prawdziwych dyskursów okołoliterackich, za ostatni dyskurs udawany mogłaby uchodzić dyskusja o mowie pozornie zależnej w Murach Jerycha Tadeusza Brezy.

Roman Ingarden wprowadził przed laty do filozofii literatury kategorię quasi-sądów, ma ona sens albo nie ma, na jej podobieństwo należałoby jednak stworzyć kategorię quasi-dyskursów.

U nas od dawna już istnieją tylko quasi-dyskursy.

Dyskursy zawiesiły się albo 1 września 1939, albo już na początku pierwszej woj­ny światowej.

Na przykład po użyciu przez Niemców gazów bojowych w Bolimowie nad Rawką.

Wtedy już powstał prawdziwy koniec epoki szarż ułańskich i teorii mimezy w sztukach. Z mimezą na scjentyficznym fundamencie w szczególności.

Narodziny quasi-dyskursów wyznaczyły najosobliwszą, nie ma co, linię rozwoju myśli polskiej.

W dyskursie okołoliterackim doprowadziło to do powstania przed ćwierćwieczem fundamentalnego dzieła Świat nie przedstawiony.

Na jego podstawie od dziesięciu lat odbywa się zbiorowy pościg za przełomem literackim pod nazwą Rok 1989.

Istnieje więc tu i teraz okazja dla uczczenia kategorii quasi-dyskursu.

I tym samym inauguracji obchodów jubileuszu ćwierćwiecza dzieła Świat nie przedstawiony.

I dziesięciolecia pościgu za przełomem literackim.

1998
Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content