copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
JAK PISZE MACH?
Wilhelm Mach, Życie duże i małe, Łódź 1959
Pisząc przed pięcioma laty o Jaworowym domu (1954) i zebranych pierwocinach literackich Macha (Doświadczenia i przypadki, 1954), nie mogłem się wyzwolić od ćwieka w głowie, żeby rozstrzygnąć, co jest, a co nie jest realistyczne w jego pisarstwie. Przypominam o tym dlatego, żeby się usprawiedliwić z braku ochoty do podjęcia absorbującej mnie podówczas kwestii na nowo, przy okazji Życia dużego i małego. Niech tę kwestię rozstrzygają inni, bardziej kompetentni w ferowaniu ludzkich i estetycznych wyroków.
Odkąd za najważniejszą dewizę życiową uznałem sformułowanie Zofii Nałkowskiej: „Nie mam prawa przypuszczać, że wiem lepiej niż ktokolwiek, jak żyć należy”, wszystkie tego typu ćwieki odskakują mi od głowy jak pingpongowe piłeczki. Wprawdzie moje życiowe i krytyczne udręki nie zostały przez to zlikwidowane, ale zmienił się zasadniczo ich charakter. Pytanie, jak się żyje, jest dostatecznie trudne, żeby sobie głowy nie zaprzątać pytaniem następnym, jak żyć należy.
Znaczy to w przeniesieniu na sprawy literatury, że kwestia, jak należy pisać, stała się dla mnie kwestią bezprzedmiotową. Co więcej: pytanie, jak się pisze, stało się tak skomplikowane, że trzeba było ograniczyć jego zakres. Brzmi ono: jak się pisze w kręgu interesujących mnie możliwości pisania? Takie sformułowanie pytania zakłada subiektywny wybór, co już jest sprawą ogromnego ryzyka. Ryzyka, które podejmują twórca i krytyk w różnym stopniu. Ryzyka koniecznego wszakże, ponieważ niesposób interesować się wszystkimi możliwościami pisania, tak jak niesposób interesować się wszystkimi przejawami życia.
Potrzeba wyboru i związana z nią konieczność ryzyka są jednak interpretowane na różne sposoby. Co do mnie, przyznam się szczerze, że nie umiałbym określić ani zasady wyboru, ani granicy ryzyka. Zwłaszcza zasada wyboru jest dla mnie trudna do zdefiniowania. Powiedziałbym nawet, że w ogóle nie istnieje, gdyby nie możliwość opisania praktycznego sposobu, w jaki wybór jest dokonywany. Wiadomo, w sztuce tak jak w życiu. Każdy człowiek poznaje tysiące innych ludzi, ale bliższą znajomość zawiera tylko z pewną, mniejszą lub większą ilością ludzi, których sam wybiera lub na których jest skazany przez okoliczności życia. Trochę w tym przypadku, trochę intuicyjnego rozeznania, trochę zwykłej konieczności. Szukanie podobieństw drugiego człowieka do siebie jest tu tak samo ważne, jak szukanie cudzej odrębności. Podobieństwo łączy wcale nie silniej niż odrębność. Zmierzam do tego, żeby powiedzieć, że względy społeczne, intelektualne, światopoglądowe, wiek, płeć i tego typu ogólne kwalifikacje w niewielkim stopniu determinują fakt zainteresowania się innymi ludźmi, a przede wszystkim fakt indywidualnego wyboru, którego każdy człowiek dokonuje, jeśli stać go na dokonanie wyboru. W wyborach literackich nie widzę żadnej innej zasady niż w życiu. Cóż by to była za okropność, gdyby i w życiu, i w sztuce odmówić człowiekowi prawa do indywidualnego wyboru swoich zainteresowań. Blednę z przerażenia na myśl, że ktoś mógłby pozbawić mnie w tym względzie jak najdalej idącej swobody.
Tak się złożyło, że pisarstwo Macha interesuje mnie od samego początku. Dziś wcale nie żałuję, że przed laty nie udało mi się znaleźć dla tego pisarstwa odpowiedniej etykietki. Przeciwnie, cieszę się, że ówczesna ambicja wyrokowania, jak pisać należy, nie przeszkodziła mi docenić atrakcyjności tego, jak Mach pisze. Mimo tego nawet, że zdawałem sobie podówczas sprawę, że Mach pisał tak, jak pisali inni, przez niego z kolei wybierani. W Rdzy (1950) pisał trochę tak jak Breza. W Jaworowym domu trochę tak jak Nałkowska. W Doświadczeniach i przypadkach, a więc w marginaliach literackich z lat 1945-1953, pisał niejednokrotnie jak najlepszy seminarzysta Kazimierza Wyki czy przodujący publicysta ówczesnej Nowej Kultury. W tym wszystkim jednak nie wtórność sposobu pisania była najważniejsza, ale nieśmiałe i wstydliwe sygnalizowanie spraw jak najbardziej własnych, których Mach nie mógł czy nie chciał własnym głosem i z całą odwagą wypowiedzieć. Przypominało to sytuację człowieka, który zabiera głos przede wszystkim po to, żeby wykazać się umiejętnością mówienia w sposób właściwy danemu otoczeniu, czyli wykazać się znajomością konwencji. Myślę zresztą, że sporo z tych ambicji dałoby się także wykryć w Życiu dużym i małym, aczkolwiek i konwencja tu bardziej światowa, i swoboda w posługiwaniu się nią jak najdalej posunięta. Przyswoiwszy sobie kilka konwencji pisania, Mach wyzbył się naiwności nawet w stosunku do najnowszej, którą się posłużył. Wybrał ją nie ze względu na otoczenie, lecz ze względu na indywidualny gust. Pokusił się także o własne usprawiedliwienie tego wyboru. Oto jak wykłada Mach swoje pisarskie credo:
„Czy to teraz ważne, gdy znowu wstaje dzień, że wszystko to, co przewędrowałem minionej nocy półpamięcią, półsnem, było zapewne inne, znaczyło co innego, działo się inaczej? Ważna jest moja skryta, samotna tęsknota do takiej wiedzy, która usprawiedliwi i uzasadni moją ufność do życia, moją dobrą wiarę. Opromienić małość ludzkich niedoli, przesłonić łagodnym cieniem milczenia i tajemnicy odrażającą pospolitość ludzkich namiętności i występków, pomyśleć: «Nie wiem», gdy wiem zbyt okrutnie – tego chce moja wiara. Może i wiara, i miłosiernie kłamana wiedza, która jej służy, są omyłką? Lecz jeśli wiedzieć prawdziwie i na pewno znaczyłoby; zapomnieć, pożegnać, rozstać się, zapaść na zawsze w mądrą, to prawda, ale jakże jałową zgrozę?
Nie. Wolę uniewinniającą pobłażliwość snów i wspomnień. Ze snów i wspomnień, jak z ukrytego w lesie źródła, wypływają strumienie baśni, legend. I wszyscy w godzinie strachu i zwątpienia czerpiemy z ich życzliwej ludziom, życiu rześkości” (s. 195).
W swoim credo chce Mach przede wszystkim wyjaśnić to, jak pisze. To bardzo ważne, jeśli chodzi o jego stosunek do przyjętej konwencji pisania. Sądzę jednak, że Mach trafniej wyjaśnia w tym credo to, co pisze, niż to, jak pisze. Ściślej mówiąc, Mach odkrywa w tym credo drugą przyczyną swego lęku przed mówieniem pełnej prawdy o swoim doświadczeniu. Pierwszą była wstydliwość i o tym zdołałem już napomknąć, drugą jest łagodność czy dobroć i ta druga przyczyna jest dla autora Życia dużego i małego decydująca. Mach miałby już odwagę mówić wszystko, wzdraga się jednak przed tym, ponieważ nie chce nikogo ranić zbyt okrutną prawdą.
W każdym razie ucieczka w świat dziecięcych wyobrażeń o życiu nie musi być ucieczką przed prawdą zbyt okrutną. Podobna w założeniach książka Trumana Capote’a Inne glosy, inne ściany nie przynosi wcale złagodzonej prawdy o życiu. Wręcz przeciwnie. Prawda ta jest jeszcze bardziej okrutna. Podobnie Faulkner w wielu swoich opowiadaniach z dziecięcym narratorem odsłania najstraszniejszą grozę świata, czyniąc ofiary czy sprawców zbrodni istotami nieświadomymi czy nawet niewinnymi w swej świadomości.
Zaryzykowałbym zresztą twierdzenie, że także książka Macha jest bardziej okrutna, niż się to autorowi wydaje. „Łagodnym cieniem milczenia i tajemnicy” nie można przesłonić wszystkiego. Jeśli zaś „odrażająca pospolitość ludzkich namiętności i występków” jest tu i ówdzie osłonięta, łagodne cienie podkreślają jedynie intensywność tego, co odsłonięte. Milczenie zresztą jest absolutnie takim samym środkiem wyrazu, jak mowa. Częściej myślę o tym, czego moi rozmówcy nie mówią, niż o tym, co mówią. Pozytyw mowy i negatyw milczenia są wzajemnie uwarunkowane. Ileż straszliwego cierpienia ludzkiego przekazuje Wilhelm Mach w przemilczeniach owego opisu sceny między Kochającą a Kochanym, oglądanej przez niewiele rozumiejącego Stefka: „Albert podniósł się i wolnym krokiem, potrącając batem kamyki, ruszył pod górę. Mocna Hanula uskoczyła za drzewo. Gdy ją minął, pokazała się znowu. Szła za nim, już się nie kryjąc, w pewnej odległości. Obejrzał się – przystanęła. Cisnął ku niej małym kamykiem i tupnął parę razy nogą. Było to tak, jakby odpędzał od siebie naprzykrzającego się psa. Wreszcie machnął ręką, zniechęcony, i już nie oglądając się poszedł dalej, a Mocna Hanula ruszyła jego śladem” (s. 68-69). Całą klęskę zdeptanej miłości zawarł Mach w tym prościutkim, behawiorystycznym opisie. Cień milczenia potęguje tu jedynie „odrażającą pospolitość ludzkich namiętności”.
Inna sprawa, że przed tą pospolitością faktów Mach rzeczywiście ucieka, gdy może, w świat złudzeń, które traktuje jak dobrodziejstwo. Ojciec Stefka jest Ojcem od dużej litery, nie zwykłym kłusownikiem, straszliwa namiętność Sabiny, córki greckiego księdza, jest osłaniana mitami Matki Joanny od Aniołów. U Iwaszkiewicza mity są straszliwe i zwyczajna prawda namiętności odkrywa się jak wyzwolenie z szaleństwa mitów. Dla Macha straszliwa jest prawda, od początku zresztą wiadoma, i tę prawdę obwija pisarz delikatnym kokonem złudzeń. Autor Matki Joanny od Aniołów jest pisarzem bez reszty pogodzonym ze zwykłą prawdą życia, która dla niego jest mniej okrutna niż cokolwiek innego. Mach chce czy musi jeszcze pielęgnować swoje mięciutkie kokony mitów, które przesłaniają pospolitość prawdy. Konserwacji zachowanych kokonów dzieciństwa służy jego opowieść-wspomnienie.
Dramaty dzieciństwa są u niego zaledwie przeczuciami późniejszych dramatów. „Ja tylko chcę utrwalić, wydobyć spod roztargnienia lat tę chwilę zdumionego niepokoju, to niejasne pożegnanie z dziecinną jednością mojego świata i całego świata, z cudowną naturalną tożsamością swojej osoby i wszystkiego dokoła” (s. 91). Na tym polega wielko- czy małoduszna dobrotliwość jego książki.
Wielu świetnych pisarzy współczesnych (wspominany już Faulkner, Rilke, u nas Schulz) szukało czy szuka w dzieciństwie dramatu pierwszego i największego, jakiegoś pradramatu osobowości, którego powtórzenia złagodzone i mniej autentyczne przynosi wiek dojrzały.
Mach woli pielęgnować w sobie wiarę w „dzieciństwo sielskie, anielskie”, zaprawione zaledwie przeczuciem klęski, przeczuciem grozy. Najgroźniejsze odkrycia zrobił Stefek w chwili, gdy obserwował scenę między Panią, żoną księdza, a parobkiem Jarkiem. „Były to sekundy wielkiego odkrycia: drugich ludzi, ich własnych spraw, które mają poza mną. I wraz z tym odkrycia jeszcze dziwniejszego – że ja sam mogę o sobie pomyśleć nie tylko: «ja, Stefek», ale także: «on». To znaczy, tak, jak myślą o mnie drudzy” (s. 91). W opowiadaniu Sartre’a Dzieciństwo wodza młodociany bohater odkrył w sobie kilkanaście „ja” i całą umowność beztreściwego „on”. Pastor Hightower ze Światłości w sierpniu Faulknera doszedł do wniosku, że umarł na długo przedtem, zanim się urodził. Mach broni mitu dzieciństwa autentycznego, dzieciństwa pełnego nieświadomości dobrego i złego. Sabina rzuca jedynie delikatny cień na jasną płaszczyznę tej nieświadomości. „Czasem dobry, a czasem zły – powtórzyła Sabina w smutnym zamyśleniu. – Jak wszyscy. Jak wszystko. – Zatoczyła ręką krąg przez las, niebo, ziemię wokół nas. – To też czasem dobre, a czasem złe. A czasem złe – powtórzyła wolno. – Czujesz to, Stefku?” (s. 154).
Opowieść Macha o życiu dużym i małym jest prosta, jest ładna, jest dobra. I jeśli nawet jest zbyt dobrotliwa i w sposób trochę udawany kojąca, nie miejmy za złe Machowi, że pisze tak jak pisze, że jest taki jaki jest.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy