copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
JEDNAK LISTY PANA B.
Kazimierz Brandys, Listy do pani Z. Wspomnienia z teraźniejszości, Warszawa 1958
Na początku dygresja osobista – utrzymuję stosunki przyjacielskie i potrafię się porozumieć jako tako ze sporą ilością ludzi, na ogół jednak nie łatwo znajduję płaszczyznę porozumienia z kimś innym. Często mimo obustronnych wysiłków porozumienie nie wychodzi. Ponieważ jestem programowo tolerancyjny wobec siebie i wobec każdego i formułę Nałkowskiej: „Nikt nie ma prawa przypuszczać, że wie lepiej niż ktokolwiek, jak żyć należy”, powtarzam sobie rano i wieczorem zamiast pacierza, dręczyła mnie od dawna taka niemożliwość znalezienia wspólnego języka. Po wielu doświadczeniach doszedłem do wniosku, że niemożliwość ta występuje zawsze wtedy, gdy – mówiąc najprościej – partner mówi nie od siebie, lecz do mnie, słowem gdy swoją prawdę przymierza do swego wyobrażenia o mnie. Taka taktyka budzi we mnie popłoch, zapominam języka w gębie i uciekam gdzie pieprz rośnie. Nie przeraża mnie nawet najstraszliwsza cudza prawda, paraliżuje natomiast całkowicie wszelka produkcja prawd zaadresowanych, choćby były dobre jak chleb i słodkie jak miód. Tłumaczy to także moje gusta literackie wbrew posądzeniom – najrozmaitsze.
Oprócz złej nie znoszę w ogóle wszelkiej literatury zaadresowanej: do mas, do wybranych, do rządzących, do rządzonych. Według mego mniemania adresat sztuki jest zawsze niewiadomy, twórca wali swoją prawdę i liczy tylko na tych, których prawda ta może obejść w sposób zły czy dobry. Takie upodobania są – rzecz jasna – przeciw ostatniej książce Kazimierza Brandysa. Gdyby Brandys nie przyznał się do awersji wobec pana Sawickiego, swojego nauczyciela algebry, można by mieć do niego pretensje, że Listy do pani Z. nie nazywają się Listami do pani C. W algebrze końcowymi literami alfabetu oznacza się niewiadome, pani Z. natomiast jest u Brandysa jak najbardziej pod względem społecznym i umysłowym wiadoma. Pomyślałby ktoś, że „czepiam” się autora bez potrzeby, listy bowiem są zawsze adresowane i, jeśli nawet mamy do czynienia z korespondencją fikcyjną, nic naturalniejszego, jak utrzymanie pozorów autentyczności wybranej formy. Rzecz w tym, że prawdziwe listy pisze się zawsze do kogoś, ale o sobie, nie o tym kimś (wyjąwszy może korespondencję wychowawców z wychowankami). Brandys natomiast pisze do pani Z. więcej o pani Z. niż o sobie i to o sobie, kreowanym na użytek pani Z. Robi to zresztą świadomie i usiłuje usprawiedliwić teoretycznie swoje postępowanie: „Forma musi być zwróceniem się do kogoś, udawaniem przed kimś, akcją przeciw komuś” (s. 6).
Wydaje mi się, że w tym założeniu Brandysa tkwi całe nieporozumienie. Już od dawna sztuka prowadzi bezwzględną walkę z tak pojętą formą i z wszelkim udawaniem. Powiedziałbym nawet, że postęp w sztuce ostatnich czasów polega na ustawicznym rozbijaniu tego typu form i niestrudzonym i nigdy w pełni nie zrealizowanym demaskatorstwie wszelkiego udawania. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że sztuka jest tym wartościowsza, im mniej w niej udawania twórcy przed kimkolwiek. Ponieważ można udawać coraz mniej, ale nie można nie udawać wcale, apetyt na nową sztukę nigdy nie maleje. Sądząc inaczej, Brandys działa na własną szkodę, podcina gałąź, na której siedzi, uprawiając sztukę. Na szczęście nie jest ani w swoich opiniach, ani w postępowaniu pisarskim konsekwentny.
Gdyby było inaczej, pani Z. nie ścierpiałaby takiej korespondencji. Najwięksi idioci nie pozwalają wmawiać sobie, że są idiotami. Z uprzejmością sobie właściwą daje Brandys każdym słowem do zrozumienia, że jego adresatka jest idiotką. Deklaruje jej swoją sympatię i życzliwość i chce ją leczyć z idiotyzmu. Udziela jej rad, jak ma pokonywać swój idiotyzm. Tego się nie znosi nawet w przyjaźni. I czy to, co się odczuwa dla poczciwego idioty, można w ogóle nazwać przyjaźnią? Pani Z. postąpiła jednak wcale rozsądnie i warto się zastanowić, czy nie posądzano jej lekkomyślnie. Jak wynika z listów do niej, odpowiedziała raz jeden, bardzo uprzejmie i bardzo nijako. Przeczytała więc wszystko i uznała, że w swojej sprawie nie ma nic do powiedzenia komuś, kto ma o niej tak jednoznaczne mniemanie. Przeczytała jednak i nie oburzyła się. Zignorowała przyjacielskie rady i pouczenia, wyrażając jednocześnie zgodę na otrzymywanie listów. Czyżby potrafiła rozszyfrować programowe udawanie piszącego? Nie wykluczone. Pewne natomiast jest to, że mimo wszystko interesuje ją jej korespondent. Trudno przypuścić, żeby motywem jej postępowania był snobizm. Takimi listami nie można się pochwalić przed nikim. Więc jednak zainteresowanie piszącym, więc jednak przekonanie, że listy te mówią coś o ich autorze. Pani Z. nie zraziła się udawaniem, nie przelękła się akcji przeciw niej. Chapeaux bas – jak mówią znienawidzeni przez Brandysa snobi – przed panią Z.
Mówiąc krótko, książka Brandysa jest interesująca wbrew jego założeniom teoretycznym, nie dzięki nim. Mimo udawania przed, adresatem Brandys mimo woli pisze tu i ówdzie szczerze o sobie, przezwyciężając narzucony sobie lęk przed szczerością. Powiedziałbym nawet, że obok Drewnianego konia i niektórych partii tetralogii Między wojnami jest to mimo wszystko najbardziej szczera książka Braindysa. Zwłaszcza ów fascynujący list XIV, który jest wart więcej niż wszystko, co napisano pochlebnie czy z żółcią o jego twórczości. W liście tym odsłania Brandys tę dolegliwość, która zrodziła wszystko, co najwartościowsze w jego pisarstwie, i między wierszami usiłuje nieświadomie usprawiedliwić to znieczulenie, z którego wynikła pomyłka Obywateli. Brandys sięga tu do swoich uniwersyteckich wspomnień, do tych niesprawiedliwości, które jak gdyby wyczerpały jego wrażliwość na krzywdę i cierpienie.
Znamienne jest, w jakich kategoriach przedstawia Brandys owe stosunki, w których studentowi żydowskiego pochodzenia groziły pałki na dziedzińcu uniwersyteckim. „Po roku studiów poznaliśmy ów stan obrzydzenia i grozy, wynikający z musu współżycia ze świństwem na codzień, w trybie unormowanym” (s. 122). „Wiele świadczyło o tym, iż w ostatnich trzech latach kraj dojrzał do zgody na legalną zbrodnię” (s. 123). Tylko skąd ta wyimaginowana obawa, że nikt tego nie zrozumie? „Jak im wyjaśnić, dręczy się Brandys niepotrzebnie – jak się zakląć, że to prawda? Że przedwojenna Polska była głupia i zła? Że szliśmy wprost ku samozagładzie, w przepaść łotrostwa, w śmierdzący mrok kacetów” (s. 124). Z tej wyimaginowanej obawy wysnuwa Brandys niemożliwość porozumienia się z młodymi. „Dla nich początkiem zła była obłuda dogmatyzmu – dla nas pierwsze zło było zawarte w trującym jadzie ojczystego kołtuństwa: kruchty, straganu i siuchty. Czy pani pojmuje? Nie można się porozumieć” (s. 125). Chciałoby się tu wykrzyknąć: „skądże znowu?”, gdyby nie Brandysowska definicja ciemniaka, która stwarza idealne warunki porozumienia wszystkich rozsądnych i wrażliwych z wszystkimi rozsądnymi i wrażliwymi. Pod tą definicją podpiszą się wszyscy, którym nie wystygły serca i nie zanikła kora mózgowa. „Nietolerancja, hipokryzja i pruderia, nienawiść do wolności, grymas na dźwięk słowa «równość» (hierarchia, tylko hierarchia!); odraza do inteligencji jako myśli laickiej i analitycznej, niewrażliwość na sztukę (czemu to służy?) i posępny respekt dla nauk tworzących technologię siły – oto fizjonomia współczesnego ciemniaka, niezależnie od tekstu, jaki wygłasza przy wódce lub zza biurka, z ambony czy mównicy. On, Paweł i Gaweł polskiego obskurantyzmu, ślepy miłośnik dogmatu, budowniczy zakrystii i cel, jest tak głupi i nie znający siebie, że sam zapewne wierzy w prawdę i słuszność swoich słów, nie czując brudu, z którego wyrosły, i od czasu do czasu zwraca oczy do nieba czy historii, w których milczeniu potwierdza się jego głupota i kłamstwo” (s. 128). Do tej definicji nie ma już nic do dodania, jest prosta, jest mądra, jest szlachetna.
Dzięki zbawiennej niekonsekwencji teoretycznej przeciwstawia Brandys swojej programowej koncepcji formy jako udawania przed kimś – inną koncepcję, której przyklasnąć trzeba z całego serca: „Wiedzieć, kim się jest dla samego siebie, to znaczy być kimś dla innych” (s. 24). Dzięki tej formule znalazło się w listach Brandysa wiele stwierdzeń, w których da się wykryć dążność pisarza do samookreślenia się przed samym sobą, z czego dopiero wyniknąć może określenie się przed innymi. Pani Z. – zakładając, że jest inteligentniejsza, niż ją przedstawia Brandys – mogłaby niejeden strzał Brandysa przeciw innym skierować przeciw niemu samemu. A nie przyniosłoby mu to żadnej ujmy, gdyby sam mierzył w siebie. Ostatecznie sztuka jest zawsze wymierzaniem sprawiedliwości najpierw samemu sobie, a dopiero potem widzialnemu światu. Sztuka jest tą najszlachetniejszą formą sprawiedliwości, którą się samemu wybiera. Dlatego Upadek Caniusa tak różni się od Roku 1984, jak sztuka różni się od publicystyki. Publicystyka Listów do pani Z. szlachetnieje, gdy ją odczytywać jako akt samookreślenia się pisarza jako człowieka, czyli propozycję samookreślenia się dla każdego.
Weźmy następujący przykład: „Od dawna podejrzewam – pisze Brandys – że najniebezpieczniejsze dla człowieka są sytuacje, w których najlepiej się czuje. Zdradza się z tym od razu: łatwiej ukryje rozpacz niż zadowolenie z siebie. Stan zadowolenia z siebie jest generalnie nieuzasadniony i zazwyczaj polega na wymknięciu się spod kontroli bliźnich” (s. 138). Obserwacja ta, wymierzona w głupców, którym się wydaje w Paryżu, że przestali być prowincjonalni w stolicy świata, jest pozbawiona wielkiego sensu, ponieważ adresaci nie zechcą jej po prostu przyjąć do wiadomości. Jakże głęboka i prawdziwa jest wtedy, gdy ją odnieść do siebie, a tym samym do wszystkich. Podejrzewam, że pani Z. wbrew intencjom autora odczyta w tej obserwacji rezultat doświadczeń twórcy Obywateli i dopiero wtedy przyjdą jej na myśl własne sytuacje, kiedy zdawało jej się, że Królestwo Niebieskie stało się rzeczywistością.
Ostatecznie więc mimo formalnych i treściowych wybiegów Brandysa Listy do pani Z. czyta się jak zwierzenia autora, a więc tak, jak Dzienniki Gombrowicza, jak Niebieskie kartki Adolfa Rudnickiego. Mimo programowych „udawań” znalazły się w nich takie wyznania osobiste, jakich się oczekiwało podświadomie od autora Obywateli i Matki Królów. Ileż światła na wewnętrzny dramat pisarza i genezę pomyłki Obywateli rzucają jak gdyby mimochodem zanotowane zwierzenia: „Ale przede wszystkim tęsknię za linią prostą, za realistycznym porządkiem kierunków, za dostojną surowością fasad” (s. 8). „Gdybym miał wybierać, wolałbym być latarnią morską niż żaglowcem, dachem niż chmurą, a nawet wyrzutnią niż pociskiem międzyplanetarnym” (s. 71). „Realistyczny porządek kierunków” jest niewątpliwie wieczną tęsknotą ludzkiego serca i nic dziwnego, że zdarza się niekiedy człowiekowi własne marzenie wziąć za rzeczywistość. I nie ma rady na to, że człowiek w swej sytuacji życiowej jest bardziej podobny do żaglowca niż do latarni morskiej i do chmury niż do dachu.
Jednego zwierzenia natomiast trudno było spodziewać się po Brandysie. Jest to moim zdaniem zwierzenie tak doniosłe, że aż otwierające nie dostrzegane dotychczas perspektywy dla jego twórczości. „Od najwcześniejszych lat – pisze Brandys – męczyło mnie uczucie, że prawdziwe piękno świata istniało przed moim urodzeniem i żyję dla jakiegoś wstydu, by dać sobą świadectwo haniebnej chuchrowatości epilogu” (s. 137). Nie będzie przesadą stwierdzić, że temu uczuciu daje wyraz cała Wielka literatura współczesna świata, jest to bowiem uczucie dręczące wszystkich, którzy potrafią jeszcze czuć i myśleć.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy