copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
LAMENT
wypowiedź na nadzwyczajnym posiedzeniu Narodowej Rady Kultury w październiku 1988 r.
Nadzwyczaj pozytywne oceny stanu polskiej kultury, jakie wygłasza minister Aleksander Krawczuk, przyjmowane są z powątpiewaniem, ironicznie, niekiedy wręcz szyderczo. Uważam, że pod jednym względem są to oceny całkowicie prawdziwe. Mam na myśli ocenę stanu twórczości artystycznej w Polsce.
Z tego i owego wnioskuję, że mamy bardzo dobrą bieżącą (taką, która dziś powstaje) twórczość plastyczną. Wiadomo, że kwitnie u nas nadal wybitna twórczość aktorska i w ogóle teatralna mimo niedowładu dramaturgii. W muzyce mamy ciągle osiągnięcia, które liczą się u nas i gdzie indziej.
W najlepiej mi znanej dziedzinie, w dziedzinie pisarstwa artystycznego, mamy sytuację lepszą, niż mieliśmy kiedykolwiek w dwudziestym wieku, choć pokątni Zoile wyczytują z sufitu zupełnie co innego.
Minister Krawczuk miałby jednak poważne kłopoty z udokumentowaniem swojej pochlebnej oceny stanu polskiej literatury, nie zna bowiem tego, co znam ja, nie zna wielu dziesiątek maszynopisów polskiej literatury, które grzęzną od wielu lat w szafach polskich wydawnictw lub krążą, także od wielu lat, między wydawnictwami.
Tragedia wydawnicza w Polsce – nie jest to ani trochę zbyt mocne określenie – ma swoje ekonomiczne, społeczne, polityczne, technologiczne, organizacyjne, i wszelakie inne przyczyny, nie mogę być rzeczoznawcą w zakresie tych przyczyn, mogę natomiast przypisać sobie rzeczoznawstwo w zakresie generalnych skutków, do jakich te przyczyny prowadzą.
Skutkiem najbardziej generalnym jest całkowita (kompletna) niefunkcjonalność działalności wydawniczej wobec swojego głównego celu, jakim powinno być i jakim w normalnych warunkach bywa utrwalanie i upowszechnianie słowa literackiego w słowie drukowanym. Chodzić przy tym powinno o to słowo literackie, które jest do utrwalenia i upowszechnienia po raz pierwszy, czyli o to, którym mierzyć się zwykło dokonania twórcze danego czasu.
Twórca literackiego słowa, jeśli nie liczyć cudownych wyjątków (na przykład Jarosław Iwaszkiewicz), jeśli nie liczyć wszelakich pozorów, może być prawdziwie i w pełni twórczy przez lat dwadzieścia, najwyżej przez lat trzydzieści. Ten czas twórczy przypada zwykle, jeśli znów nie brać pod uwagę szczególnych przypadków, między dwudziestym a pięćdziesiątym rokiem życia.
Gdzież – poza Polską – są wydawcy, którym obca by była ta elementarna wiedza z dziedziny socjologii twórczości. Gdzież na świecie twórcy w wieku pięćdziesięciu i więcej lat występują w roli twórców młodych. Gdzież na świecie możliwe są wydawnictwa obliczone na bieżącą twórczość, w których nie publikuje się, nieraz latarni, ani jednego autora w okresie pełni sił twórczych.
Nie ma to być i nie jest popis retoryczny, za każdym moim zdaniem kryje się przerażająca faktografia.
Dziesiątki maszynopisów, które leżą lub krążą, dyskwalifikuje się za sprawą odmienności od tego, co biurokracja wydawnicza przyzwyczaiła się lubić lub cenić. Oczywiście, nikt nie wspomina o odmienności, jawnie nie z nią się walczy, to brzmiałoby już zbyt bezwstydnie i zbyt kompromitująco, jawnie atakuje się niezrozumialstwo, które u byle jakich żurnalistów zyskuje nazwę bełkotu, hucpy i szubrawstwa, żeby zacytować szczególnie oryginalne określenia.
Zawodowi (sic) recenzenci wewnętrzni (o jakiejkolwiek ich publicznej działalności literackiej niekiedy zupełnie głucho) nie silą się zresztą na wyszukiwanie kuriozalnych określeń, oni poprzestają na przykład na wypisaniu kilku błędów ortograficznych na łączne i rozłączne pisanie słowa nie z imiesłowami (tego nikt w Polsce ortograficznie pisać nie potrafi włącznie z autorami słowników) i to wystarcza (przypadek autentyczny), żeby wartościowy maszynopis odrzucić lub przesunąć w kolejności publikacji o kilka lat. Znam wiele przykładów takich właśnie praktyk w różnych wydawnictwach.
W imię prawdy nie ma co ukrywać, że za takimi lub podobnymi praktykami kryje się sprzeciw, żeby go podniośle ochrzcić, estetyczny. Geneza tego sprzeciwu jest zresztą rzeczywiście na swój sposób estetyczna.
Z nową literaturą walczy się pod sztandarami ogólnikowo przywoływanej tradycji, co oznacza zwykle sędziwy kicz beletrystyczny, który znalazł estetyczną sankcję i dostąpił estetycznej nobilitacji ni mniej ni więcej tylko w socrealizmie.
Ten termin od dawna nie jest w użyciu, sarno zjawisko nie tylko przetrwało, ono pośmiertnie jakby wręcz rozkwita.
Można dziś mówić o dwóch postaciach socrealistycznego kiczu, pierwszy jest oficjalny (biurokratyczny), drugi antyoficjalny (niezależny). Ten drugi jest nawet groźniejszy niż pierwszy, pierwszy jest rozpoznany i skompromitowany, służyć on może już wyłącznie biurokracji, drugi posługuje się wszelkim – byle podniośle brzmiącym – frazesem i odwołuje się do wszelkiej – byle dla zdezorientowanych czcigodnej – tradycji.
W imię kiczu więc, choćby się go nazywało Bóg wie jak, toczy się wcale nie platoniczna walka, odrzucanej twórczości odmawia się prawa do istnienia, twórców ukatrupia się jako twórców lub wypędza, trzeba to nazywać po imieniu i bez niedomówień.
Czymże innym jest skazywanie pisarza w najlepszym okresie sił twórczych na czekanie na publikację jednej, dwóch lub wielu książek przez pięć, osiem lub dziesięć lat.
Nie przesadzam, nie mówię nic bez pokrycia i bez dowodów.
Dariusz Bitner jest dziś w wieku Marka Hłaski, gdy na wygnaniu umierał, i prawie w wieku Edwarda Stachury, gdy z uczuciem pogardy dla wszystkiego, także dla praktyk edytorskich – Fabula rasa odrzuciły za życia Stachury prawie wszystkie wydawnictwa – sposobił sobie pętlę na szyję. Dariusz Bitner jest dziś autorem tylko trzech książek, ponieważ pięć czy sześć następnych czeka od sześciu, pięciu czy czterech lat w kolejce wydawniczej po prawo do publicznego istnienia.
Trzeba trochę wyobraźni, żeby wiedzieć, co taka sytuacja znaczy dla prawdziwie utalentowanego twórcy, jakim jest z całą pewnością Dariusz Bitner.
A co to znaczy czekać przez wiele lat na debiut książkowy po udanej i szeroko zauważonej publikacji czasopiśmiennej, jak to się przytrafia Hannie Borowskiej, która czekając na debiut zdążyła podchować swoje bliźnięta.
Wymieniam tylko dwa nazwiska, służę dziesiątkami.
Biurokracja wydawnicza w swojej przeważającej części (są, na szczęście, i tu różne chwalebne wyjątki) nie tylko nie spełnia i nie jest w stanie spełniać swoich podstawowych funkcji, ona nawet nie podejrzewa, że pisarze nie są dla niej, lecz ona dla pisarzy, jeśli jej istnienie ma mieć jakikolwiek społeczny sens.
Instytucja wydawnicza może jest, może dopiero będzie podmiotem ekonomicznym, jej podmiotowość nie może być ani tożsama, ani porównywalna z taką podmiotowością, do jakiej powinien mieć prawo twórca, który, dostąpiwszy podmiotowości pełnej w akcie twórczym, nie może się zamienić w przedmiot bezzasadnych, niekompetentnych i aroganckich manipulacji, które się prowadzi z niepowetowaną szkodą dla stanu kultury narodowej, dla jej wysokich wartości.
Do dziś jeszcze nie zdołaliśmy wyzwolić się od straszliwych skutków, jakie dla kultury narodowej spowodowała ostatnia wojna, czyli sześć lat kulturalnej katastrofy, która spadła na nas bez naszej winy. Czy dziś własnymi rękami mamy dokonywać aktów kulturalnego samozniszczenia, zakładając w paranoiczny sposób, że kultura literacka w Polsce kończy się wraz z generacją dzisiejszych seniorów pisarstwa.
Bo po nich są jakoby już tylko jeden czy dwaj hołubieni przedstawiciele biurokratycznego socrealizmu, jeden czy dwaj z mozołem wynajdywani przedstawiciele socrealizmu niezależnego, wszyscy zgodnie kontynuując wiecznie żywą tradycję artystyczną Heleny Mniszkówny i Marii Rodziewiczówny, dzięki którym i dzięki stałemu wspomożeniu Margaret Mitchell można kontynuować, przebudowywać i rozwijać radosną twórczość edytorską, skazując na publiczne nieistnienie najważniejszą część powstającego dziś pisarstwa artystycznego w Polsce.
Do kiedy więc…
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy