copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
MATERIALNOŚĆ
Powieść Cmentarz komunalny nr 1 (moja lektura maszynopisu 1987) przypomina takie znakomite powieści z lat sześćdziesiątych jak Gwiazda sezonu Andrzeja Twardochliba lub Mój przyjaciel Staszek Adama Augustyna, nazywano je powieściami małego realizmu (to jeszcze dziś doprowadza mnie do furii), chociaż należało je nazywać na przykład powieściami społecznej empirii, ta nazwa pasowałaby także do takich późniejszych i znakomitszych artystycznie utworów jak Trenta Tre Ryszarda Schuberta i Oficer Tadeusza Siejaka, składałoby się to w jeden, bardzo ważny, ciąg czy nurt polskiej prozy.
Byłby to nurt prozy przeciwstawny do prozy nurtu chłopskiego nie na zasadzie socjologicznej, lecz kulturalnej. Proza nurtu chłopskiego jest owocnie uwikłana w tysiącletnią tradycję chłopskiej kultury, proza społecznej empirii przynosi rozpoznania sytuacji w warunkach zakwestionowania, złamania i często odrzucenia kulturalnych tradycji.
Musi to być sytuacja kulturalnego chaosu, jej rozpoznania bywają literacko szokujące, ponieważ głos literacki uzyskuje w nich coś, co głosu literackiego (własnego) nigdy nie miało i nie uzyskało także w najmniejszym stopniu w ciągu pierwszych dwudziestu lat powojnia, słusznie odrzucając ten, jaki proponowała na przykład powieść produkcyjna, ponieważ był to głos wydobyty ze złej literatury i z jeszcze gorszej gazety.
Narrator powieści Cmentarz komunalny nr 1 wystrzega się złego i fałszywego głosu jak ognia, autor tej powieści – występuje on pod pseudonimem Zbigniew Reich – nie pretenduje do eksperymentów literackich jak Schubert lub korzystający z Schuberta Siejak, wyczucie prawdy języka ma jednak niezawodne, pozwala mu to wiarygodnie opowiadać rzeczy niewiarygodne (zwłaszcza przy odrobinie uległości wobec społecznego fałszu), zamieniając cmentarz, czyli jeden z centralnych punktów szczególnego zakłamania polskiej literatury, w miejsce wzmożonej aktywności najbrutalniejszych (w sensie społecznym) i obłąkańczych (w sensie psychologicznym) ludzkich namiętności.
Kierownik cmentarza (narrator utworu) ma pod sobą piętnaście osób cmentarnej załogi, nad sobą dwóch bezpośrednich szefów, w sieci społecznej zależności i uwarunkowań tkwi on jednak nie mniej spektakularnie niż wojewoda z Próby Tadeusza Siejaka.
Są to postacie, mimo pozornych różnic usytuowania społecznego, tego samego pokroju, kierownik jest wprawdzie całkowicie wolny od skazy wewnętrznego rozgadania, w jakim zatraca się wojewoda, ale działają oni, każdy w swojej skali, z impetem ludzi czynu, którzy muszą działać, żeby mogli czuć, że żyją. Chodzi, oczywiście, o działanie, które ma sprawdzalny i uchwytny sens, nie może to być żaden sens abstrakcyjny, musi to być sens realny i materialny.
Może na konieczności liczenia się z celami abstrakcyjnymi polega tragedia wojewody, może na niemożności realizacji celów sprawdzalnych i materialnych drogą uczciwą polega nieszczęście cmentarnego kierownika.
Ta wspaniała maszyna do pracy, żarcia, picia i funkcjonowania seksualnego (określenie zastępcze), jaką jest kierownik Zbyszek, mogłaby być skarbem w warunkach, które byłyby kształtowane z udziałem jednostkowego i zbiorowego rozumu.
Kierownik nie broni siebie, jak robi to wojewoda z Próby, miałby on jednak niejedno na swoją obronę, gdyby samoobroną wybraną przedustawnie nie był język, w którym na argumentację nie swoim słowem nie ma miejsca.
Przed prawem kierownik Zbyszek nie obroni się swoim językiem, prawo nie uzna prawdy tego języka. Literatura, która jest prawdą słowa i bez tej prawdy nie ma jej wcale, musi prawdę języka pana Zbyszka przyjąć z pełnym uznaniem, nie może być jej obojętny ktoś, kto nie ma najmniejszych trudności z opowiedzeniem czegokolwiek, kto swoją opowieść pod hasłem Tristan 1979 potrafi zamknąć w słowach: „Kiedy wreszcie po kwadransie morderczego pompowania padłem ledwo żywy na pościel, miałem pewność, że była przed chwilą w siódmym niebie”.
W nibyraptularzowej narracji pana Zbyszka znalazło się nawet miejsce na przytoczenie nauk zwierzchnika na zebraniu załogi, gdy zgłoszona została skarga na grabarza Jasia, który pospolitą nazwę kobiecego organu płciowego odniósł do marudnej interesantki. Szef pana Zbyszka ma głowę nie tylko do spraw partyjnych i finansowych, mógłby zostać także uniwersyteckim kulturoznawcą: „…trzeba wiedzieć, kiedy wypić – i kiedy przestać. Trzeba wiedzieć, kiedy zakląć, a kiedy splunąć. Co to jest, taka wiedza? Kultura, kochany panie Jasiu-ginekologu”.
W chaosie wartości, jaki narracja pana Zbyszka sugestywnie demonstruje, natrafia się raz po raz na słowo cynicznej mądrości, w której zbiorowość ludzka szuka sposobu na życie. Język, w jakim pan Zbyszek prowadzi narrację, jest dziełem zbiorowym nas wszystkich, każdy z nas ma w nim lub może mieć swój własny udział, musi bowiem istnieć prawo do samoobrony przed kłamstwem.
Blisko połowa (jak można wydedukować z konspektowej konfesji) tekstu drugiej powieści Zbigniewa Reicha – Cmentarz komunalny nr 3 (moja lektura maszynopisu 1987) – wystarczająco dowodzi, że autor nie chce uchodzić za talent samorodny. Tak należy rozumieć zastąpienie narracji nibyraptularzowej całym układem form narracyjnych (protokolarne zapisy dialogów, imitacje użytkowych dokumentów, przeplatanka pierwszoosobowej narracji głównej postaci i trzecioosobowej narracji z jej punktu widzenia), przypomina to odrobinę montaż narracyjny w Trenta Tre Ryszarda Schuberta, służy jednak głównie wyeksponowaniu powieściowości i zaprzeczeniu podejrzeniom o pamiętnikarski autobiografizm.
Z zestawienia obydwu powieści Zbigniewa Reicha bezzasadność takich podejrzeń wynikałaby w sposób oczywisty, oddzielnie tylko drugi utwór uniemożliwia pomyłki w tym względzie. Jest to właśnie rezultat kompozycji różnych form podawczych narracji, chociaż nie każdą z nich autor włada z jednakową swobodą. Narracja pierwszoosobowa jest mu nieporównywalnie bardziej usłużna niż narracja trzecioosobowa, może nie warto uczyć się jej na siłę i do niej przymuszać. Zwłaszcza że narracja pierwszoosobowa do żadnych nieporozumień prowadzić nie może.
Narrator pierwszej powieści i główna postać drugiej, chociaż są imiennikami i pełnią tę samą funkcję, nie dadzą się pod żadnym względem utożsamić. Nie chodzi o to, że kierownik Zbigniew w porównaniu z kierownikiem Zbyszkiem jest już mocno sfatygowaną maszyną do pracy, żarcia, picia i funkcjonowania seksualnego, ale o to, że musiała to być od samego początku maszyna o słabym napędzie, niskich obrotach i ograniczonym zastosowaniu.
Wynikają z tego – na pozór paradoksalnie – same atuty moralne protagonisty drugiej powieści, w porównaniu z pierwszą druga powieść staje się niemal dydaktyczna, nie to, że zła w niej mniej, ale mniej ono błyszczy i nie rzuca się w oczy, nie to, że bohater to od razu Rejtan, ale też ani trochę Adam Poniński, taki on jak wszyscy, którzy nie pchają się na afisz i jeśli na afisz trafią, to tylko przez zbieg okoliczności.
Przy zasadniczej przeciwstawności głównych postaci obydwu powieści pod jednym względem są to utwory niemal identyczne, nie ma do nich żadnego dostępu język fałszywy, język kłamstwa. Jest to może aż dziwne, że w narracjach Zbigniewa Reicha, każdy kimkolwiek jest – a nie nią takich, którzy by nie mieli spraw na cmentarzu – unika jak ognia fałszywego języka.
U tego autora istnieje więc dla wszystkich, jak to dziś pisują, płaszczyzna porozumienia, której nie podważyły nawet lata 1980-1982, kiedy to pan Zbigniew zostaje co i raz awaryjnym kierownikiem cmentarzy komunalnych. Może więc cmentarny genius loci działa ciągle przeciwko nieprawdzie języka i tylko literatura polska zbyt rzadko bywa wrażliwa na jego działanie.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy