copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
MÓJ DRUGI OŻENEK
Józef Morton, Mój drugi ożenek, Warszawa 1961
Chcę na samym początku, jak to się mówi z góry zaznaczyć, że nowa powieść Mortona jest bardzo wyborna. I tak nie wszyscy mi uwierzą, ponieważ twórczość tak zwanych (co za absurd!) pisarzy chłopskich słusznie czy niesłusznie nie jest w cenie. Geneza takiej sytuacji jest bardzo skomplikowana i nie miejsce tłumaczyć ją tu dokumentnie. W każdym razie piszący tak zwane powieści wiejskie nie są tu bez winy. Chodzi im albo o literacki handel chłopską rodzajowością, albo o nauczanie maluczkich. I w jednym, i w drugim wypadku w grę wchodzi dystans, którego nic nie usprawiedliwia. Nie ma dziś poważnej literatury, w której człowiek z racji jakiejkolwiek przynależności społecznej mógłby być traktowany z dystansem. W konkretnym przypadku można podać dwa wielkie i różne nazwiska współczesnej literatury: Faulknera i Szołochowa. Ci dwaj wielcy przy wszystkich swoich odrębnościach nie uznają nic takiego, jak dystans w patrzeniu na człowieka. Człowiek dla nich jest jeden w każdym społecznym przebraniu. Inność ludzi jest sprawą formy, nie treści. Ściślej mówiąc, inność jest sprawą stylu. Stylu w pełnym rozumieniu: zamknięty krąg pojęć, wyobrażeń i faktów ludzkich, wyrażony w słowach stylowo jednorodnych.
Tradycję rodzajowego bądź dydaktycznego dystansu w stosunku do świata chłopskiego przełamała w polskiej literaturze jedynie Maria Dąbrowska w opowiadaniach Ludzie stamtąd. Tych opowiadań nigdy nie można przecenić, ich wielkość będzie, a w każdym razie powinna, wzrastać. Chłopskość jest u Dąbrowskiej jednym z wielu równorzędnych kształtów człowieczeństwa. Wielkość Ludzi stamtąd najmniej do dziś rozumieją tak zwani pisarze chłopscy. Ich podnieca wszelka możliwość manifestowania dystansu, nawet schematyczny i naiwny dydaktyzm jest dla nich lepszy niż chłopskość jako jeden z kształtów ludzkiej kultury.
W swojej nowej powieści zabezpieczył się Morton formalnie przed pokusą wprowadzenia dystansu: oddał w całości swój głos chłopskiemu narratorowi. To swoista rzadkość w naszej beletrystyce, ponieważ prawem kaduka utarło się przekonanie, że chłop nie potrafiłby wypowiedzieć się w sposób pełny swoim własnym głosem. Marcin Mortona wyszedł z tej próby zwycięsko, i to jeszcze jak. Jakże barwna, choć nie bez chłopskiej rozlewności, jest ta opowieść Marcina o jego drugim ożenku. Nie ma w tej opowieści Marcina nic, co by nie było w jego stylu, a przecież rozumiemy, że to nie żadne egzotyczne stworzenie ani kukła ze statystyczną duszą, ale człowiek całą gębą, w niejednym równy filozofom.
Opowieść Marcina jest we wszystkim całkiem zwyczajna. W pierwszym powojennym roku umiera Marcinowi pierwsza żona, on ma lat około pięćdziesięciu i w zasadzie wypadałoby mu dokonać żywota przy dwojgu dorosłych dzieciach. Ani mu w głowie jednak życie „na wycugu”. Pobożne chęci pobożnymi chęciami, Marcin jednak chciałby przede wszystkim użyć życia o tyle, o ile to w jego sytuacji możliwe. Ani skrupuły moralne wobec dzieci, ani wszelkie inne względy nie są dość ważne, gdy w grę wchodzi jego ludzki, on by jeszcze dodał arcyludzki, interes. Kombinuje więc, jakby się tu urządzić, żeby mu było najlepiej. Jeśli słowo realizm nie zostało odarte z wszelkich rzeczywistych znaczeń, trzeba powiedzieć, że Marcin z absolutnym realizmem podchodzi do swojej sytuacji i rozważa wybór takiej żony, żeby wszystko, jak on mówi, grało. Liczy się tu i wiano, i uroda, i wiek, i wzajemne przypasowanie. „Zaś te zęby na przodzie też nie feler, w każdym razie o wiele mniejszy niż ten, co ma Kulawka, bo tam nogi innej nie da się przyprawić, a wyrwać spróchniałe zęby i na ich miejsce dać drugie – to, prawdę mówi Izydor, żadna sztuka” (s. 158). Gdy Marcinowi trochę przewróciło się w głowie, do trzeźwości przywraca go Izydor. „Ale ona ci nie w głowie, bo nierarytna, nie ładniocha. To cóż byś ty chciał dostać? Anioła ze skrzydełkami? Cudo na całą parafię, na cały powiat? A ileż ty masz lat, żebyś o takiej myślał?” (s. 153-154). Gdy wybór został dokonany, okazało się, że wybranka nie z jednego pieca chleb jadła. Zgoda na „łajdusa” nie przyszła Marcinowi łatwo. Zadecydowało wzajemne przypasowanie i lęk przed samotną starością, i lęk przed niewygodą. „Chcę mieć babę swoją, ślubną, żebym nie latał to tu, to tam jak kot z pęcherzem” (s. 118). Marcin jest jak opoka trzeźwości, trafnego rozeznania we wszystkim, rozumnego umiaru. On w każdej sytuacji umie znaleźć najlepsze wyjście. Godzi skrupuły moralne z trzeźwością, poczucie swobody z poczuciem obowiązku, namiętność z wyrachowaniem. Można by powiedzieć, że ten zwyczajny chłop jest uosobieniem jakiejś rzymskiej mądrości. Mądrość to może trochę okrutna, ale jedynie praktyczna.
Zdziwi kogoś ta konkluzja, do której doszedłem, referując z grubsza główny plan opowieści Marcina. Ta prosta i zwyczajna, i bardzo stylowa opowieść nasuwa jednak bardzo rozległe refleksje. Siedząc tę opowieść, nie myśli się o tak zwanej typowej duszy średniaka czy o polskim folklorze. Można natomiast myśleć o wszystkim innym. O wspólnocie i obcości ludzi. O racjonalnym i irracjonalnym. Gdzie jest granica między dobrem a złem? O pierwiastku epikurejskim i jego przedziwnych wcieleniach. O wszystkim zresztą, o czym zwykł myśleć człowiek, gdy zastanawia się nad sobą samym i nad swoją ludzką sytuacją. To wszystko ów chłop Marcin potrafi nazwać jedynie po swojemu, ale też jedną z głównych radości, jaką człowiekowi może dać literatura, jest to nieskończone bogactwo sposobów nazywania tego, co w swojej istocie jest tożsame, to znaczy wspólne wszystkim ludziom.
Sposób nazywania rzeczy przez Marcina może się komuś podobać lub nie, ale musi być taki właśnie, a nie inny. Urodziwość i dosadność słów podoba się każdemu. Trzeba się jednak zgodzić i na gospodarską solidność tej opowieści o ożenku, na jej „dokumentność”, pełność i rozlewność. Tu się niczego nie zatai, nie przemilczy, nie pozostawi nie dopowiedzianym. Marcin niczego się nie wstydzi, uznaje naturalność wszystkiego, jest odkryty jak natura. Opowiada wszystko po porządku, otwarcie i szczerze. „Ale nie wybiegajmy za bardzo naprzód, trzymajmy się kolejności, bo chleba nie jada się od środka, ale skibka po szkibce, kromka po kromce aż do końca. Z tą moją historią też więc niech będzie po kolei, żeby nic nie przepuścić, nic nie przeskoczyć” (s. 106). Duszę tej opowieści określa dowcipnie refleksja wiejskiego hedonisty Izydora: „Bo co z moich uciech, kiedy jedni dybią na drugich z kulą? Gdyby zaś wszyscy o tym myśleli, gdzie się zabawić, pośmiać, gdzie się do której dziewuchy dorwać, żeby się poturlać zdrowo a ochotnie, wtedy aż grałaby chęć życia, bo człowiek dla człowieka byłby dawcą czegoś dobrego, uciechy”… (s. 332). Nie jest głupi ten Izydor.
Przeczytałem Mój drugi ożenek Mortona dwukrotnie z jednakim upodobaniem. Myślę, że jest to najlepszy utwór autora Spowiedzi i Inkluzowego wiana.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy