Niedyskursywność, czytane w maszynopisie, Twórczość 2/1991

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

NIEDYSKURSYWNOŚĆ

Ateizm jest bardziej zdeterminowany przez ideę Boga niż pozytywna religijność, antykomunizm jest bardziej zależny od komunizmu niż cokolwiek innego.

Każda doktryna działa na zasadzie końskich okularów, jej działanie jest skuteczniejsze u przeciwników doktryny niż u jej wyznawców ze względu na większą intensywność emocjonalną negacji (nienawiść) niż afirmacji (mi­łość).

Polska literatura antydoktrynalna (antyko­munistyczna) lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (dużo jej, więcej niż kiedykolwiek) doświadcza tych przypadłości i prawidłowości w sposób szczególnie jaskrawy.

Nie mam powodu formułować swojego osą­du tej literatury w jej wszystkich przejawach, prawdopodobnie antydoktrynalna doktrynalność nie szkodzi nadmiernie publicystyce, piśmiennictwu naukowemu lub quasi-naukowemu, na literaturę o charakterze artystycznym, na prozę, działa ona wręcz dewastacyjnie.

Dyskurs doktrynalny zastąpić dyskursem antydoktrynalnym (bardzo często robią to ci sami ludzie), to tkwić po same uszy w tym, co się zwalcza.

W sensie estetycznym i artystycznym takie ugrzęźnięcie można nazwać antysocrealistycznym socrealizmem.

Kto chce, może przeprowadzić stosowne analizy i dowieść, co i bez tego jest oczywiste, więc żadnych dowodów nie wymaga.

Zjawisko nowej prozy, jakkolwiek by ją nazwać, trzeba widzieć jako coś zupełnie niezależnego od literatury doktrynalnego lub antydoktrynalnego dyskursu.

Jest oczywistością, że ostentacyjna niedyskursywność nowej prozy lat siedemdziesią­tych i osiemdziesiątych jest programowa, cho­ciaż programu takiego nikt nie formułuje.

Niedyskursywność wynika z odrzucenia go­towych doktryn, czyli z odrzucenia gotowych doktrynalnych języków. Zastępują je naturalne języki empirycznego użytku społecznego lub indywidualne języki kreacji artystycznej.

W obydwu wypadkach są to języki nie na­dające się do dyskursu, w nich realizuje się wyższa niż dyskursywna poznawczość wolnej duchowo społeczności lub wolnego duchowo indywidualnego podmiotu twórczego. Żaden z dotychczasowych totalitaryzmów nie zdołał zniszczyć tych postaci duchowej wolności, jakie się spełniają w żywej mowie ludzi i w indywidualnych aktach twórczych.

Są to każdorazowo języki in statu nascendi, czyli nie skonwencjonalizowane, języki w ciągłym ruchu i w nieustannej zmienności.

Ich natura jest identyczna z naturą języka poetyckiego, czyli języka niedosłowności, języka – żeby wielość cech zredukować do cechy zasadniczej – metonimicznego, którego znaczenia nie są dosłowne, nie są do końca zdeterminowane, nie są definitywne.

Takie języki są językami przyrodzonymi sztuki literackiej i to nie tylko poezji, lecz także prozy, która wbrew sobie oddaje się niekiedy w niewolę komentatorstwu i dyskursywności (jak w Polsce w drugiej połowie dziewiętnastego wieku).

Na szczęście, w okolicznościach takiej nie­woli nie zanikają w prozie dążności wyzwolicielskie, w prozie polskiej pierwszej połowy dwudziestego wieku wystąpiły one najdobit­niej w pisarstwie Brunona Schulza, Witolda Gombrowicza i Leopolda Buczkowskiego. Oni trzej są też ojcami nowej prozy.

Bruno Schulz język dyskursu i komentatorstwa zastąpił w prozie językiem filozoficznej poezji, respektującej przenośne sensy słów, u Witolda Gombrowicza i u Leopolda Buczkowskiego toczy się nieustanna wojna z wszel­kimi postaciami rezygnacji z autonomicznej – wolnej od wszelkiego doktrynerstwa – poznawczości.

Kto tego nie rozumie, dla tego najważniej­szym dziełem Witolda Gombrowicza będzie Ferdydurke. W Trans-Atlantyku, w Pornografii i w Kosmosie będzie on widział nieważne warianty pierwszej powieści.

Taki ktoś zignoruje pisarstwo Leopolda Buczkowskiego, zaliczy je do przejawów szaleństwa i rozminie się z dziełem największego prozaika polskiego w dwudziestym wieku.

Rozbrat z dyskursywnością ma w prozie polskiej ważną tradycję wybitnych indywi­dualności pisarskich. W skali zbiorowej doko­nał się on w twórczości młodych prozaików lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i objął twórczość dwóch generacji pisarskich (ostatnie roczniki trzydzieste, roczniki czterdzieste, pięćdziesiąte i sześćdziesiąte).

Niedyskursywność jest ukrytą ideą główną tej twórczości, ta idea nie potrzebuje dyskursywnie sformułowanego programu, ona szerzy się spontanicznie, spontaniczna jest potrzeba, żeby proza była sztuką, nie zaś workiem na śmieci lub czymkolwiek innym.

Opiera się tej potrzebie uniwersyteckie obrzeże literackie, które – o paradoksie – obnosi się ze swoim kultem Stanisława Igna­cego Witkiewicza, choć to on właśnie przed kilkudziesięciu laty rozpoznał artystyczną sy­tuację i artystyczne potrzeby powieści. To obrzeże z pretensjami do literatury głosi bred­nię o zapaści prozy, o jakiejś „czarnej dziurze”.

„Czarna dziura” istnieje zapewne w ponie­których głowach, nie może istnieć w literatu­rze, w której działają – wymienię tylko naj­wybitniejszych lub najbardziej czynnych auto­rów wyłącznie z roczników powojennych – tacy pisarze: Józef Łoziński, Andrzej Łuczeńczyk, Wojciech Czerniąwski, Tadeusz Koziura, Ryszard Schubert, Roman Wysogląd, Tadeusz Siejak, Grzegorz Musiał, Krystyna Sakowicz, Donat Kirsch, Marek Słyk, Dariusz Bitner, Jerzy Łukosz, Andrzej Tuziak, Marek Bukowski, Krzysztof Bielecki.

W tej literaturze debiutowali lub powinni co rychlej debiutować: Hanna Borowska, Janusz Rudnicki, Tomasz Sęktas, Krzysztof Szatrawski, Marek Gajdziński, Zbigniew Kostrzewa, Żyta Rudzka, Adam Ubertowski, Paweł Przy­wara.

Ci wszyscy pisarze (i wielu innych) nie re­prezentują grupowej postawy, są od samego początku nastawieni na kształtowanie własnej artystycznej indywidualności, rozpoznaje się ich po aktywnym stosunku do języka prozy, po poszukiwaniach indywidualnej formuły tego języka.

Niedyskursywność jest u nich naturalną konsekwencją indywidualnej poznawczości, która ma na celu szukanie własnej prawdy, nie zaś powtarzanie prawd cudzych.

Najskuteczniejszym narzędziem indywidu­alnej poznawczości jest własna wyobraźnia, dzięki której przedstawienie artystyczne uzy­skuje nową intelektualną perspektywę.

Ta perspektywa z zasady obejmuje całość egzystencji osoby ludzkiej, całość ludzkiego istnienia, całość bytu (wymiar kosmologiczny) i całość artystycznych możliwości poznawczych i kreacyjnych człowieka (autotematyzm).

Dla doktrynalistów, dla akademickich szkolników jest to literatura nieprzejrzysta i nieczytelna.

Nieprzejrzystość napiętnują szczególnie skwapliwie ci, którzy ją uwielbiają w obcych literaturach. Przekładu niedyskursywności na dyskursywność dokonuje wtedy obca krytyka, u siebie należałoby zdobyć się na własny wysi­łek interpretacyjny, lepiej więc dojść do wnio­sku, że takiej literatury nie ma.

To nieistnienie nie jest takie, żeby nie można było tego, co nie istnieje, demaskować. Dzięki tej możliwości ktoś pomysłowy nazwał kiedyś nową prozę socparnasizmem.

Socparnasizmem może i zalatuje wielka góra totalitarnego absurdu, którą z utworu na utwór wznosi pod samo niebo Jan Drzeżdżon. Duchowy śmietnik ludzki, jaki w każdej swojej powieści podtyka pod nos Józef Łoziński, degradacja i redukcja człowieka, co demon­struje Roman Wysogląd, zwyrodnienie orga­nizmu społecznego jak w Trenta Tre Ryszarda Schuberta i w powieściach Tadeusza Siejaka może i są objawami sztuki dworskiej, oderwa­nej od życia, czyli niezależnej od doktrynalności lub antydoktrynalności.

Zgody na samodzielność poznawczych dzia­łań artystycznych nikt łatwo nie udziela i to jest podstawowe doświadczenie nowej prozy.

Za odmowę udziału w doraźnej dyskursywności płaci ona wysoką cenę. Jest to cena, którą trzeba zapłacić, jeśli nie chce się dopuś­cić, żeby proza przestała być sztuką i stała się byle czym.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content