copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
OD MONT-BLANC DO ŁAZIENKI
Stanisław Dygat, Rozmyślania przy goleniu, Warszawa 1959
Rozmyślania przy goleniu w wydaniu książkowym odłożyłem sobie do lektury na jakąś specjalną okazję. W pamięci pozostała mi przyjemność czytania Podróży. Wiele lat przedtem i cały czas potem żadna książka nie sprawiła mi przy czytaniu takiej satysfakcji, jakkolwiek zdarzyło mi się w tym czasie poznać co najmniej kilka niewątpliwych arcydzieł, górujących w tym czy innym względzie nad Podróżą. Po Rozmyślaniach przy goleniu trudno było spodziewać się takiej samej satysfakcji (bądź co bądź to margines pisarski Dygata), ale trzeba przecież być oszczędnym z autorami, których czytanie jest źródłem bezinteresownej radości. I dobrze się stało, ponieważ książeczka Dygata uchroniła mnie od złych rozmyślań świątecznych.
Dygat, jak mało kto, oswaja złe myśli. Więcej, Dygat oswaja samo zło, absurd i idiotyzm. Powiedziałabym nawet, że pod tym względem Dygat jest pisarzem niebezpiecznym, ponieważ umożliwia rozładowanie sprzeciwu wobec absurdu i idiotyzmu. Nawet wtedy, gdy do sprzeciwu nawołuje. Chodzi mu bowiem o sprzeciw interwencyjny, nie zasadniczy. W tym ostatnim, jak we wszelkiej zasadniczości, dopatruje się kabotyństwa. W jego prawdziwość nie wierzy. W skuteczność jeszcze mniej. Nie może zresztą być skuteczne to, co fałszywe.
U Dygata nieskuteczne jest w ogóle wszystko. Także sprzeciw interwencyjny. Z nieskuteczności wszystkiego nie wynika jednak nieszczęście. Co najwyżej melancholijna refleksja. Przed melancholią broni się Dygat uśmiechem. I nie jest to wcale uśmiech przez łzy. Śmiech Dygata nie jest udany. Jest najzupełniej prawdziwy. Dygat śmieje się, ponieważ jest dobry, ponieważ jest współczujący, ponieważ jest wyrozumiały. Wyrozumiały dla wszelkiego głupstwa w człowieku, a więc w rezultacie i dla wszelkiego głupstwa wokół niego. Głupstwo wokół człowieka jest bowiem jego własnym dziełem. W do datku niezamierzonym. „Świństwa i łajdactwa popełniają ci, którzy szlachetność pokochali nad miarę. Wydaje się im ONA czymś tak wzniosłym, upajającym i indywidualnie wartym zachwytu, że dla JEJ zdobycia, dla rozsławienia JEJ imienia (w połączeniu z własnym) gotowi są na najnikczemniejsze, najbardziej małostkowe świństwa i podłostki. Dla niektórych ludzi szlachetność stała się towarem takim samym dobrym dla handlu, jak każdy inny” (s. 42-43).
Dygat proponuje, jeśli tak to można określić, jedyne remedium na wszelkie zło: unikanie przesady. I w dobrym, i w złym. W ogóle we wszystkim: w życiu, w myśleniu, w sztuce, w literaturze. Jeśli Dygata cokolwiek naprawdę oburza, to tylko przesada. Przesadę chciałby demaskować wszędzie i we wszystkim. W dążeniu do dobra i w buncie wobec zła. W optymizmie i pesymizmie. W działaniu i w moralistyce. U Kazimierza Brandysa i u Sartre’a. U Hłaski i u Osborne’a.
W niechęci do wszelkiej przesady jest Dygat bezkompromisowy i nawet bezwzględny. To może dziwne u pisarza, który nie lubi być bezwzględny, który z pobłażliwej wyrozumiałości i współczucia wyprowadza swój program pisarski. Zauważmy, dlaczego dyskwalifikuje pisarstwo Simone de Beauvoir. „Co to znaczy: Nie potrafi napisać powieści? To znaczy, że nie wie nic o indywidualnym, cichym cierpieniu i o indywidualnym cichym miłosierdziu” (s. 52). Zauważmy, jak określa ten swój pozytywny pisarski program. „Myślę, że społeczną funkcję pisarza określa jego wrażliwość na prawdę i kłamstwo, na sprawiedliwość i krzywdę oraz rzadkie ostatnio, ale cudowne pragnienie, by wprawiał innych w zadumę, przekazywał im swój nastrój, czasem dawał może chwile radości” (s. 79). Nie jest to w żadnym razie niekonsekwencja.
W Podróży doszukiwałem się, chyba trafnie, koncepcji „doli urzędniczej” współczesnego człowieka. Dola urzędnicza to dola człowieka zredukowanego w swoich możliwościach i aspiracjach. Dygat czuje się pisarskim rzecznikiem takiego właśnie człowieka. Nie pogardza nim jako manekinem, obdarza go współczuciem i sympatią, ponieważ jest on taki, jaki być może czy nawet musi. Nie można obwiniać nikogo za to, że nie jest taki, jaki być nie może. Przesadę tropi Dygat we wszystkim, co nie pasuje do sytuacji człowieka zredukowanego. Wzniośli moraliści są przesadni, ponieważ zapominają o tym, że co jakiś czas moralizują w innym duchu i to moralizowanie jest zależne od sytuacji koniunkturalnych. Zachwyt dla cywilizacji jest przesadny, gdyż trzeba pamiętać, że droga wiedzie „od Lindbergha do Toeplitza”. Nawet sceneria nie może być przesadna, ponieważ człowiek zredukowany swą niezależność może manifestować nie na szczycie Mont-Blanc, lecz w łazience. „Łazienka jest ostatnim bastionem bezwzględnej niezależności współczesnego człowieka. Tam, najzupełniej legalnie odseparowani dzięki kluczowi lub zasuwce od społeczeństwa i zwolnieni z wszelkiego rodzaju służb, przymusów i ustępstw na jego rzecz, możemy poświęcić się wyłącznie sobie, i to zarówno fizycznie, jak i duchowo” (s. 41).
Prezentacja właściwej scenerii i praktyczno-życiowych okoliczności człowieka zredukowanego to główny chwyt Dygata w demaskowaniu przesady i intelektualnych koturnów. Teoretyzujesz, kochanie – ironizuje Dygat – na temat, czy młodzież jest zła lub dobra, ale nie zapominaj, że jesteś publicystą za złotówkę od wiersza. Chcesz uszczęśliwiać innych, to wiedz, że swoją własną nadzieję lokujesz w kuponach Toto-Lotka. Oburzasz się, lecz miej na uwadze, że to swoje oburzenie sprzedajesz za tantiemy. Zabieg redukcyjny Dygata prowadzi zawsze do wniosku, że wielkie cyfry, a tym bardziej algebraiczne formuły są zwykłym hochsztaplerstwem, ponieważ w rzeczywistości chodzi tu tylko o najprostsze rachunki. Stąd Dygatowska dystynkcja między myśleniem a wymyśleniem, między wysiłkiem a wysileniem.
Dygat cytuje w jednym z felietonów zdanie Jarosława Haska: „Człowiekowi zdaje się, że jest gigantem, a jest gówniarzem”. To zdanie mogłoby być użyte jako motto Rozmyślań przy goleniu, gdyby nie to, że słowo „gówniarz” nie oznacza u Dygata pogardy. Przeciwnie! Kryje się za nim deklaracja sentymentalna. Tylko ironia neutralizuje sentymentalizm całego szeregu felietonów, w których nikomu nie wydaje się, że jest kim innym, niż jest. Tak jest w przeuroczej historii z czapką-niewidką. „Co do mnie – deklaruje się narrator – nie wstydzę się przyznać do dziecinno-dorosłych marzeń. Gdybym miał czapkę-niewidkę, przede wszystkim dałbym po gębie X-owi. Z dawna już o tym marzę, ale powstrzymują mnie przed tym głupie konwenanse oraz szereg innych okoliczności” (s. 103). Tak jest w znakomitym opowiadanku o nieporządkach na biurku, w którym to opowiadanku dramat historiozoficzny został zawarty w anegdocie z życia codziennego. Tutaj gigantomania dotyczy wewnętrznych reakcji na mikrofakty. Wiadomo jednak, że fakty te są na planie pierwszym, są jedynym źródłem i efektem gigantomańskiej aktywności wewnętrznej. Historiozoficzny wymiar tej aktywności jest tym samym, czym marzenie o czapce-niewidce. Człowiek zredukowany może sobie pozwolić na wszelką dziecinadę marzeń, jeśli nie zapomina, że wszystko się rozgrywa w dziecinnym pokoju. W każdym razie polecam preceptorom naśladowanie arcywnikliwego toku myślenia Dygata, gdy obserwuje dziecinną gigantomanię.
„Kiedy zobaczycie czasem kogoś, kto wśród zabawy i rozbawionych ludzi siedzi smutny, zasępiony i niespokojny, możecie być zupełnie pewni, że myśli on o swoim biurku, na którym porozrzucane i spiętrzone książki, kartki, kwity, listy, papiery, a czasem przedmioty zupełnie nieoczekiwane i nieznane, jak na przykład pluszowy miś albo ciupaga, na którym wszystko to poprzewracane uniemożliwia jakąkolwiek pracę. Człowiek uważa się za zupełnego bankruta, wspomina jasne i wesołe momenty swojego życia jako coś raz na zawsze minionego i zastanawia się nad samobójstwem. Jest rzeczą bardzo dziwną, że ten stan nieładu uznaje się odruchowo i bogobojnie za coś nieodwracalnego i początkowo nie przechodzi człowiekowi nawet przez głowę, by można temu przeciwdziałać. (Tym dziwniejsze, iż tak jest za każdym razem i doświadczenia z poprzednimi nieporządkami nie uczą niczego). Ale potem, ni stąd, ni zowąd, zupełnie tak, jak było z Archimedesem, Newtonem czy świętym Pawłem – nawiedza człowieka rewolucyjna i odkrywcza myśl, że przecież można po prostu zrobić porządek” (s. 116-117).
Od jakich niepokojów, lęków i podejrzeń można by się ustrzec, gdyby się miało na uwadze trzeźwe rozeznanie Dygata, że wszystko się ogranicza do własnego biurka, łazienki (wersja maksymalistyczna), do czyszczenia lub nieczyszczenia zębów i butów (najprostszy układ egzystencjalny). Uważać siebie za giganta to śmieszność, podejrzewać gigantów w innych to poważne zagrożenie dla normalnego współżycia. Człowiek może być wtedy pozbawiony nawet prawa do dziecinady. A dlaczego?
Zagrożenie wynika zawsze z powagi, z jaką się traktuje sytuacje niepoważne. Przed tym przestrzega Dygat w każdym wypadku. Tę przestrogę odnosi także do siebie jako człowieka i jako pisarza. „Pisarz nie powinien samego siebie traktować nazbyt serio” (s. 60). „Nie mniej zdawkowo i patetycznie (ba, bodaj jeszcze bardziej) brzmi określenie: powaga zawodu pisarskiego. Ale i powaga pisarska objawia się najróżniej i nie trzeba zapominać, że gdy Kafka czytał przyjaciołom Zamek (o czym wspomina Tomasz Mann), słuchacze pokładali się ze śmiechu, a sam Kafka tak się śmiał, że musiał przerwać czytanie” (s. 30). Sam Dygat określa się zawsze ironicznie. W jednej z trafniejszych autodefinicji stylizuje się Dygat na sklerotycznego staruszka. Stylizacja starcza ma zresztą ten sam walor znaczeniowy, co stylizacje dziecinne. „Chodzi mi tylko o to, że ja swoją cegiełkę tak tylko skrycie i skromniutko sobie gdzieś z boku podrzucam., a wcale nie pcham się, gdzie stawiają gmachy. Ot, grzeszę tam sobie pod piecem, już to przeklinam z cicha, już to pacierze klepię, darujcie staremu” (s. 124). Pluszowy miś, biurko, łazienka i piec to całe teatrum, na którym zmieścić się może wszystko, co ma początek i koniec.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy