copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
PŁOMIENNY DZIENNIK WEWNĘTRZNY
Adolf Rudnicki, Narzeczony Beaty. Niebieskie kartki, Warszawa 1961
Swój ludzki dramat rozgrywa Adolf Rudnicki zazwyczaj w trzech rozdzielnych lub łącznych rolach literackich: Żyda, kochanka, artysty. W swoim czasie dochodziła do tego jeszcze rola żołnierza, na marginesie natomiast pojawiała się i pojawia się jeszcze rola sportowca. To byłyby chyba wszystkie możliwe przebrania, pod jakimi występują media samego Rudnickiego. Media Rudnickiego mają, rzecz jasna, swoich literackich partnerów i mają zawsze, co chyba jeszcze ważniejsze, widzów, najczęściej w postaci masy ludzkiej, środowiska, tłumu, branży, kasty, klanu lub kliki. Taka czy inna zbiorowość społeczna, czy może lepiej powiedzieć masa ludzka, uczestniczy zresztą w dramacie Rudnickiego nie tylko na prawach widowni. Dramat rozgrywa się bardzo często dla nich, ale jeszcze częściej z ich powodu lub z ich uczestnictwem aktywnym, a niekiedy nawet widownia staje się obiektem obserwacji dla tych ze sceny. Śledziłem już wielokrotnie role Rudnickiego w ujęciu autonomicznym, interesujące byłoby przypatrzeć się, jakie związki zachodzą pomiędzy tym, co się dzieje na scenie, a tym, co reprezentuje widownia. Od tej strony nie obserwowałem jeszcze pisarstwa Rudnickiego, a może warto pokusić się na takie właśnie spojrzenie.
W swojej najnowszej książce zamieszcza Rudnicki lapidarną autokrytykę Niebieskich kartek, w której znalazł się taki, moim zdaniem, zasadniczy passus: „Druga, jeszcze większa bodaj, wada Kartek to ich brak rzeczy skrajnie osobistych. Kartki, które grawitują ku dziennikowi, nie mogą sobie pozwolić na takie braki. Dziennik opisujący, co autor jadł na śniadanie, kiedy bolał go brzuch, z kim się spotykał, po latach – nie wiem, na czym to polega – staje się równie pasjonujący, jak płomienny dziennik wewnętrzny” (s. 238). Rudnicki podrwiwa sobie dyskretnie z formy osobistego dziennika (absolutnie niesłusznie, ale nie to jest najważniejsze) i przy okazji mówi rzecz pierwszorzędnej wagi: Kartki nie mają rzeczywiście absolutnie nic z intymności, autor ich tak samo jak we wszystkich swoich literackich kreacjach nie jest sam, występuje znów przed widownią, uczestniczy w zbiorowym misterium, jest na scenie czy przy ołtarzu, w każdym razie na widoku publicznym. W takiej sytuacji nie bierze się udziału w momentach, kiedy boli brzuch lub kiedy ma się ochotę zjeść rogalik z masłem. Taka potrzeba czy konieczność mogłaby doprowadzić do katastrofy, zburzyłaby nastrój, byłaby kompromitująca. Gdyby Adolf Rudnicki zaczął kiedykolwiek pisać prawdziwe dzienniki, byłaby to cała rewolucja w jego pisarstwie. Nie wierzę w ogóle w taką możliwość, Krótko mówiąc, Adolf Rudnicki jako pisarz nie występuje nigdy sam na sam ze sobą. Rola pisarza to u niego rola wobec publiczności.
To tłumaczy fakt, dlaczego od czasu do czasu czyni Rudnicki swoimi mediami sportowców, choć to nie ma nic wspólnego z autobiograficznym uzasadnieniem pozostałych jego kreacji. W nowej książce wcale nie z kurtuazji wobec dziennikarza Rogowskiego (Adolf Rudnicki nie bywa kurtuazyjny bez pisarskiej potrzeby) poświęcił pisarz parę uwag mistrzom sportu, a właściwie wzajemnej relacji mistrz – publiczność kibiców. „Ci tam, w górze, ci na trybunach, są dlań nieodzowni. Bez nich jego bieg straciłby sens, potrzeba mu ich oczu, ich dopingu, ich przychylności, jak trybunom z kolei potrzeba jego udręki i wysiłku – uzupełniają się nawzajem w sposób dużo bardziej skomplikowany, aniżeli się wydaje, ale wszystko to nie zdejmuje zeń samotności. Przeciwnie – pogłębia ją. Jest bowiem zamknięty sobą, on sam stanowi swoją granicę, której nikt nie może zmienić ani poszerzyć” (s. 240).
Te rozważania Rudnickiego wydają mi się bardzo doniosłe, zdradzają one jakieś bolesne kulisy dzisiejszego dramatu Rudnickiego. Rudnicki ma kompleks pisarza, który stracił swoją widownię. Nie wystarczają mu indywidualni wielbiciele jego pisarstwa, on chciałby ich mieć razem, w masie reagującej zbiorowo, w masie reagującej na jego oczach. To może trochę dziwna potrzeba, ale czy można się dziwić dziwnościom ludzkiego serca? Zrozumieć dzisiejszy dramat Rudnickiego to znaczy widzieć, że Rudnicki chciał być i był zawsze pisarzem wobec widowni.
W ubiegłym roku wznowił Rudnicki po blisko trzydziestu latach swoją pierwszą książkę Szczury. Fakt ten przeszedł bez literackiego echa i nie wiem, czy ktokolwiek zauważył, że nowe Szczury są dramatycznym, ostentacyjnym zaprzeczeniem dawnych. Bohater dawnych Szczurów, ówczesne medium Rudnickiego, odgrywał bluźniercze sceny obrzydzenia w stosunku do swojej widowni. To było wprost sadystyczne znęcanie się nad widownią. W nowych Szczurach dzisiejsze bądź co bądź medium Rudnickiego przeżywa dramat związku na śmierć i życie z ową widownią, której już nie ma. W konfrontacji dwóch redakcji Szczurów zamyka się całe piekło miłości i nienawiści, a raczej nienawiści i miłości, bo taki w tym wypadku jest kierunek napięć uczuciowych. Dobitny autokomentarz do tej przygody Rudnickiego znajdziemy w opowiadaniu Abel, najlepszym utworze w nowej książce Rudnickiego:
„Więc – naraz karzeł położył mi rękę na ramieniu – więc wołaj teraz, że wszystko było ordynarne, okrutne, niegodne, głupie i złe, złe, złe. W tej chwili masz tak zawołać. Prawdę rzuć im pod nogi! – Wykrzyknąwszy to karzeł wpił wzrok w moje usta żądając natychmiastowego spełnienia zadania.
A ja, ja otworzyłem usta, by za nim powtórzyć jego słowa, lecz ku memu zdumieniu słyszałem, jak mówię: – Tak, jak było, było dobrze. Zawsze było dobrze”… (s. 154).
W dwóch redakcjach Szczurów zamyka się pełna skala nastawień uczuciowych Rudnickiego do jego głównej widowni. W Lecie wielkomiejskiemu tłumowi swoich nowych widzów Rudnicki jak zamiłowany przewodnik pokazuje ludzkie cuda w terenie, z którego się wyniósł, ale do którego postanowił powracać. W Lecie jest ironia i czułość, jest smutek i radość i Rudnicki jest jedynie organizatorem spektaklu, w którym wszyscy biorą udział. W Lecie medium nie występuje. W większości najlepszych opowiadań Rudnickiego media Rudnickiego są jednocześnie mediami zbiorowości. W opowiadaniach rozgrywa się misterium zbiorowe, w którym kapłan ofiarnik występuje w imieniu wszystkich, ponieważ jest najgodniejszy, ponieważ jest wybrany, ponieważ jemu przeznaczone zostało być naczyniem ofiarnym. W tej roli odnalazł Rudnicki swoje najgłębsze powołanie. Zdarzało się jednak, że Rudnicki sam lub jego medium musieli występować wobec zbiorowości, z którą ich nic nie łączy. Wtedy zbiorowość jest obiektem obserwacji. Zimnej, przenikliwej, bezwzględnej, tak jak w Żołnierzach. Szyderczo-obraźliwej i unicestwiającej, tak jak w Pałeczce. Cenię Rudnickiego bardzo wysoko w roli beznamiętnego obserwatora zbiorowości, do której nie ma serca. W takiej sytuacji możliwa jest jednak jeszcze inna ewentualność. Taka mianowicie, jak w Niebieskich kartkach.
W Niebieskich kartkach, zwłaszcza w ich pierwszej części, odprawił Rudnicki egzorcyzmy nad tymi, których uznał za niegodnych. W egzorcyzmach tych była powaga, a nawet dostojeństwo. Niegodni znaleźli się poza widownią czy poza świątynią. Wtedy złożona została wstrząsająca ofiara Krowy. Jestem jednym z tych, którzy jak najmocniej zareagowali na wzniosły tragizm tej książki. Dziś jestem przekonany, tak samo jak dwa lata temu, że jest to najdonioślejsza książka powojenna Rudnickiego. Widocznie jednak ofiara w opustoszałej świątyni nie może być powtarzana. Poza opowiadaniem Abel nie ma w nowej książce Rudnickiego nic, co by kojarzyło się z opowiadaniami Krowy. W interesujących zresztą opowiadaniach Narzeczony Beaty i Chłopcy w dzień świąteczny (zwłaszcza w tym drugim) stwarza Rudnicki aurę takiej dziwności, że nic poza dziwnością nie potrafię z nich odczytać. W ogóle nie jestem w stanie zdać sobie sprawy, czy opowiadania te znaczą wiele czy mało. Chcę uznać te opowiadania za zagadkę, którą czas pozwoli może rozwiązać. Nowa książka Rudnickiego nie jest kontynuacją Krowy, jest natomiast kontynuacją Niebieskich kartek, które stanowią zresztą lwią część tekstu. W nowych Niebieskich kartkach widzę dokument skrajnej rozterki pisarza.
Sam Rudnicki nazywa je „płomiennym dziennikiem wewnętrznym”. Tym są ponad wszelką wątpliwość. Wiele w nich tragicznych, rozpaczliwych wyznań, jak takie chociażby: „I na Paryż patrzę oczami człowieka, który już wie, że sam nie wypracuje sobie ani stylu życia, ani modelu kultury lub instytucyj, który znalazł się na początku czegoś, co nim nabierze kształtu, barwy, ciepła (jeśli w ogóle nabierze kiedykolwiek), on już dawno będzie ziemię gryzł” (s. 42). W paryskich Niebieskich kartkach znaleźć można wiele syntetycznych, całościowych obserwacji, jak zwykle u Rudnickiego przenikliwych: „Ciało jako punkt wyjścia i dojścia. Oni tutaj nie zapominają ani na chwilę, że jesteśmy uwięzieni w nim. Przyglądają się temu więzieniu, badają wszystkie znaki tajemne wypisane na ścianach. Nigdy nie tracą tych ścian z oczu, dlatego są tak ludzcy” (s. 25).
W całości jednak nie wyznania i nie obserwacje nadają ton nowym Niebieskim kartkom. W całości przeważają znów egzorcyzmy, tylko tym razem spotęgowane, zwielokrotnione, niemal histeryczne, niemal nie kontrolowane.
We wstępnych rozważaniach chciałem wykazać, do jakiego stopnia Rudnicki jako pisarz był związany z taką czy inną zbiorowością, jakie skomplikowane związki zachodziły między nim, między jego mediami a społecznością widowni. Dzisiejszy Rudnicki wie, że społeczność, którą kocha, nie istnieje. Żadnej innej nie tylko nie jest w stanie zaaprobować, lecz nie chce nawet spokojnie na nią patrzeć, co byłoby może jakimś wyjściem z sytuacji. Tak zwane środowisko artystyczne, które było już dla Rudnickiego społecznością zastępczą, wzbudza w Rudnickim paroksyzmy wściekłości. Klątwy sypią się za klątwami na tę społeczność ani gorszą, ani lepszą niż jakakolwiek inna. Rudnicki gotów by ją obarczyć odpowiedzialnością za wszelkie zło świata. Rudnicki należy do „wtajemniczonych” i zna wszystkie fakty bolesnej i tragicznej historii „pisarza N” (kryptonim z książki Rudnickiego), a przecież ta znajomość faktów nie przeszkadza mu winić środowiska za wszystko, co złego wyrządzono temu pisarzowi. W „płomiennym dzienniku wewnętrznym” Rudnickiego nie liczą się żadne jednostkowe fakty i, co gorsza, nie liczą się poszczególni ludzie. Nie znam się na psychologii mistrzów sportu (zetknąłem się na krótko z mistrzem Frankiem Szymurą w czasie, gdy przeżywał fascynację osobowością „pisarza N”), ale wyobrażam sobie, że bardziej niż na całej publiczności trybun może im w szczególnych sytuacjach zależeć na jednej czy dwóch osobach. Rudnicki takiej ewentualności nie chce brać pod uwagę, zapomina jak gdyby o swoim peanie na cześć Pałeczki, owej wszystko rozumiejącej i zawsze bezinteresownej akuszerki sztuki. Czyżby Rudnicki przestał wierzyć nawet w braterstwo z Pałeczką? Jeżeli coraz to nowy tłum nie jest godny w masie stawać przed ołtarzem, należałoby może w ogóle nie oczekiwać tłumu, należałoby może przyglądać się poszczególnym twarzom w tłumie. Egzorcysta z nowych Niebieskich kartek nie chce patrzeć w ogóle, wpadł w trans, miota klątwy na wszystkich.
Nowej książki Adolfa Rudnickiego niesposób kwalifikować literacko. Ja w żadnym wypadku nie podjąłbym się tego zadania. Widzę w niej bolesny pisarski dokument. Jest to na pewno dokument dużej wagi, przynajmniej dla tych wszystkich, którym pisarski los Rudnickiego leży głęboko na sercu.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy