copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
PRZYGODA
Z młodzieńczym utworem Marka Słyka – jak dziś wiem, podówczas ucznia szkoły średniej – zetknąłem się w roku 1974. Opinię o powieści Po co jest nóż (maszynopis) przytaczam po latach w całości, niczego bowiem nie potrzebuję się wstydzić.
Utwór Marka Słyka jest niewątpliwie produktem literacko-intelektualnej zabawy. Wyobrażam sobie, że ktoś zechciałby nazwać to zabawą bez sensu i bez wartości. Przy ocenie tego tekstu żadne konwencjonalne narzędzia analizy prozy nie mogą być w niczym przydatne, nieprzydatne więc muszą być także konwencjonalne kryteria oceny. Podsuniętą przez autora formułę, że utwór ma być powieścią fantastyczno-kryminalną, można przyjąć z dużym przymrużeniem oka. Z powieści kryminalnej da się w tekście wykryć parę parodystycznie ujętych elementów, natomiast fantastykę tego utworu trudno w ogóle literacko sklasyfikować.
Jest to może coś z fantastyki Borgesa lub pisarzy w czymkolwiek pokrewnych (na przykład austriackiego autora Herberta Rosendorfera), wymieniam jednak te nazwiska bez przekonania, ponieważ zabawa powieściową fantastyką i w ogóle powieściowością sprawia, że z wszelkim poważnym klasyfikowaniem tego utworu trzeba być bardzo ostrożnym.
Wydaje mi się, że w literackiej zabawie, którą proponuje autor, sporo jest elementów bardzo atrakcyjnych. Zwłaszcza mniej więcej do połowy tekstu autor sypie atrakcjami jak z rogu obfitości. Nie chodzi tu o sam „fantastyczno-kryminalny” wątek, lecz o wszystko, o co się w narracji potrąca, o rozmaite aluzje intelektualne, o niespodziewane paradoksy, o cienkie żarty i dowcipy. Rzeczy równie atrakcyjnych mniej jest w dalszych partiach tekstu, autor bowiem stara się już głównie o to, żeby wprowadzonym wcześniej wątkom i motywom fantastycznym nadać pozory uporządkowanej konstrukcji, co nie jest zadaniem łatwym, ponieważ ta fantastyka konstrukcjom nie bardzo się poddaje.
Dla różnych literackich racji utwór ten zasługuje moim zdaniem na publikację, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że instytucji wydawniczej niełatwo zgodzić się z czymś tak bardzo osobliwym pod wieloma względami.
Nazwisko autora Po co jest nóż (1974) tkwiło mi w pamięci przez lata, do lektury powieści W barszczu przygód (maszynopis 1978) zabrałem się ze szczególną skwapliwością i ciekawością, nie spodziewałem się jednak, że czeka mnie przygoda lekturowa aż tak niezrównana. Przeczytać w maszynopisie zupełnie nieznanego polskiego autora utwór o cechach narracyjnej doskonałości, przeżyć w lekturze maszynopisowej jedną z najświetniejszych przygód literacko-intelektualnych to w mojej sytuacji czytającego męczennika niemal łaska losu, nagroda za zmarnowany wzrok, trochę szyderczy, ale i błogosławiony równoważnik udręki życia, co najmniej w połowie już tożsamego z czytaniem, zredukowanego do czytania, zmieniającego czytanie w funkcjonowanie bez mała fizjologiczne.
Czy jest w tym wyznaniu ekshibicjonistyczna nieprzyzwoitość, czy tylko taka szczerość, do której mam prawo, tego nie wiem. Dzieło Marka Słyka prowokuje do szczerości, do szczerości wprost zmusza, wykpić się tu recenzenckim sianem nie można i nie wolno, autor kpiąc, ile można, z wszystkiego, nie kpi z powagi, która z prawdziwą pisarską kpiną musi iść w parze, kpi się tu poważnie z wszystkiego, kpi się tak, jak robili to ci, których nazwisk wymieniać tu me należy, ponieważ małoduszni pomyśleliby, że kpię z dzieła W barszczu przygód, ponieważ sam Marek Słyk mógłby pomyśleć, że z niego kpię, choć nie, on by tego nie pomyślał, bo musi to być ktoś dobrze wiedzący, co wiedzieć można, ktoś wiedzący także to, czym dzieło W barszczu przygód jest, o co się w nim gra z losem, ten ktoś nie może jedynie wiedzieć, czy z losem wygra, tego także ja nie wiem, choć wiem, że wygrał ze mną, ze mną konkretnym – absolutnie mu przecież nieznanym – w ogóle nie grając, jego wygrana w ciemno ze mną jest moją także wygraną, moja wygrana jest jego darem, zostałem obdarowany radością czytania, w mojej konkretnej sytuacji była to radość tak wielka, że zagłuszyła mi na wiele dni (dzieło Marka Słyka jest ogromne w rozmiarze) chrobot i łomot diabelskiego młyna, pod którym od roku dzień i noc – permanentnie – egzystuję.
Narrator W barszczu przygód nazywa siebie najczęściej „poszukiwaczem przygód”, jest wszakże czymś więcej, jest przygód kreatorem, ponieważ świat, o którym opowiada, jest bogatszy w przygody niż świat rzeczywisty, świat rzeczywisty wyżęło się tu z bezprzygodowości, jak wypraną koszulę wyżyma się z wody, bezprzygodową czasoprzestrzeń oddzielono tu od czasoprzestrzeni przygód, zostawiono tylko tę ostatnią, spreparowano jej koncentrat, wypreparowano jej tworzywo – wewnętrzny język wyobraźni i myśli i zewnętrzny język mowy i pisma – w taki sposób, że stało się ono mistrzowskim narzędziem przygód wyobraźni i myśli w języku polskim, którym się tak włada, jak nim nie władano od bardzo dawna.
Jest to władanie, chciałoby się powiedzieć, aż rozpustne, aż perwersyjne, gdyby nie to, że są to rozpusta i perwersyjność tak eleganckie i wytworne, że może są to elegancja i wytworność aż nadmierne, aż rygorystyczne, cugle przygód trzyma się tu w każdym razie przez cały czas na wodzy, rygor w tym dziele pozornie bez rygorów musi być olbrzymi, najprawdopodobniej jest to właśnie rygor elegancji i wytworności, które obowiązuje we wszystkim, które nie pozwalają na wyjście z siebie, gdy wyjście to oznaczałoby brak elegancji i wytworności, a brak ten mógłby wystąpić na każdym kroku tej narracji, bo wkracza się tu we wszystko, co myśl i wyobraźnia czy wyobraźnia i myśl (panuje między nimi doskonała równowaga, doskonała harmonia) mogą pomyśleć i sobie wyobrazić, kpiąca myśl i szaleńcza wyobraźnia nie boją się tu niczego, dobrze więc, że rygor elegancji i wytworności nie pozwala, żeby na papier przelane zostało wszystko, co ślina na język przyniesie, na papier przelewa się więc słowa wybrane, wysmakowane, eleganckie i wytworne, mogą to być słowa przysłowiowe lub całkiem nowe, ale nie ma między nimi słów nieeleganckich i niewytwornych, kpiąca myśl i szaleńcza wyobraźnia wymijają je z doskonałą zręcznością, można domyślać się ich czasami, ale niech domyślacz nie domyśla się byle czego, niech sam czytając będzie elegancki i wytworny, niech domyśla się tego, czego trzeba, a ma bardzo dużo do roboty, bo kpiąca myśl i szaleńcza wyobraźnia nie dopowiadają wszystkiego, operują właśnie niedopowiedzeniami, w nich szczególnie się lubują, nimi prowokują cudzą myśl i wyobraźnię do prawdziwej, rzetelnej roboty.
Robota, jaka wykonana została W barszczu przygód, ma cechę bezbłędności. Każdy, kto chciałby szukać w niej błędów, znajdzie wiele pretekstów, żeby je znaleźć, ostatecznie tylko Pan Bóg z założenia jest bezbłędny, żadnemu pisarzowi nigdy się to nie przytrafiło, pod tym względem Marek Słyk nie jest wyjątkiem, jego bezbłędność może więc być tylko względna, dopuszczająca wiele pobładzeń, ingerować w tę bezbłędność z pobłądzeniami ja bym się jednak nie odważył, trzeba zostawić coś do roboty niezliczonym przecież rejestratorom pobłądzeń, czyli gafologom, z których jedną-jednego Marek Słyk bezbłędnie, choć zapewne z pobłądzeniami, w swoim dziele opisał. Z gafologii trzeba niekiedy żyć, ale z bezbłędologii, wierzcie, żyć by można o wiele przyjemniej, czego moja opinia o powieści W barszczu przygód niech będzie przysłowiowym koronnym dowodem.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy