copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
RAPSOD ANDRZEJEWSKIEGO
Jerzy Andrzejewski, Bramy raju, Warszawa 1960
Flaubert powiedział kiedyś: „Emma to ja”. To wyznanie dlatego jest tak powszechnie znane, że jeszcze do dziś jest szokujące dla postronnych. Po prawdzie to rzecz najbardziej oczywista. Każdy prawdziwy pisarz mógłby bez trudu utożsamić się ze wszystkimi swoimi postaciami. Wystarczyłoby jedynie zlekceważyć zewnętrzną charakterystyczność, a więc przebranie, a więc pozór. Schiller mógłby utożsamić się wtedy zarówno z Karolem, jak i Franciszkiem Moorem. Goethe byłby zarówno Faustem, jak Mefistem. Zwłaszcza w literaturze dawniejszej, w której postać musiała być mniej lub więcej jednolita, rozdział treści wewnętrznych człowieka na role zewnętrzne był konwencją obowiązującą, był koniecznością. Nie uznawano wtedy sprzeczności w człowieku. Że człowiek jest sam w sobie chaosem wszystkiego, to odkrycie literatury nowszej, zawsze jeszcze ekscytującej swoimi treściami i swoją formą. Dzisiaj można już w jednej postaci zamieścić dobro i zło (Karola i Franciszka Moorów), doświadczenie i świadomość (Fausta i Mefista), można podświadomość przeciwstawiać świadomości, można nawet jak Faulkner widzieć kilka czy kilkanaście pięter świadomości, a mimo to maskarada przebrań zewnętrznych jest jeszcze ciągle i chyba będzie w życiu. Człowiek wstydzi się wciąż przed samym sobą, człowiek odczuwa trwogę przed sobą, brzydzi się litością dla siebie. Sztuka ma prawo żądać od człowieka odwagi, sztuka jest w swojej istocie manifestacją największej odwagi, nie trzeba jednak zapominać, że człowiek jest istotą najsłabszą ze słabych, nie trzeba zapominać, że odwaga jest pojęciem względnym, że mierzy się ją stopniem przezwyciężenia słabości.
Nie miejmy za złe Andrzejewskiemu, że swoją opowieść rozłożył na myśli i głosy Maud i Roberta, Blanki i Aleksego Melissena, Jakuba z Cloyes i spowiednika w habicie brata minoryty. Jeśli sam Andrzejewski byłby może w stanie zmieścić wszystkie ich doświadczenia w jednej postaci (na przykład w myślach spowiednika w chwili, gdy „bose i brudne i potem i ziemią cuchnące stopy dziecięce wchodziły w jego brzuch, w jego piersi i ramiona, w jego twarz”), niejednemu z nas brakłoby chyba odwagi, żeby przyznać się do takiego portretu. Zostawiono nam wspaniałomyślne prawo do mniejszego ciężaru. Pozwolono nam odnaleźć się tylko częściowo, nie w całości. Dano nam prawo wyboru między Maud, która pierwsza uwierzyła, ponieważ kochała, między Blanką, której się zdawało, że gdyby ją Jakub pokochał, nie byłaby ani kłamliwa, ani próżna, ani rozpustna, między Robertem, który szedł w pochodzie dzieci, ponieważ chciał być pomocny Maud, kochającej nie jego, lecz Jakuba, między Aleksym, który wszystko wiedział, ale nie miał nic lepszego do roboty niż towarzyszyć Jakubowi i zagłuszać swoją rozpacz dawaniem i braniem rozkoszy, między Jakubem, który był czysty i dziecięco naiwny, między spowiednikiem wreszcie, którego najskrytszym pragnieniem było „siebie cudzymi pragnieniami jeszcze raz i może już ostatni raz przywołać do stanu radosnego oddania”.
Andrzejewski nie zmusza nas do podjęcia ciężaru doświadczeń wszystkich tych postaci jednocześnie, ale i nie wyklucza tej możliwości. Możemy być odważni na tyle, na ile nas stać. Gdyby kogoś stać było na wszystko i jedynie imaginacja nie byłaby mu dość usłużna, żeby wypełnić lukę między młodością spowiadanych a straszliwym poniżeniem starości spowiednika, mógłby on dostrzec swój obraz i podobieństwo w męskim profilu hrabiego na Chartres i Blois. Ten profil wyłania się pośrednio z myśli i słów Aleksego Melissena i Jakuba z Cloyes. Hrabia na Chartres i Blois przeżył z całą drastycznością wiek męski, wiek klęski. Chciał wyzwolić Jerozolimę, a dla rabunku zamordował rodziców Aleksego Melissena. Chciał opieką nad Aleksym odkupić swoją zbrodnię, a z opiekuna stał się kochankiem poszkodowanego. Chciał kochać to, co zdobył, a przyszło mu uświadomić sobie, że potrafi kochać tylko to, co nie zdobyte. Chciał wreszcie złamać swoją wolę ustawicznego zdobywania i w ten sposób właśnie rozpętał w nie zdobytym szaleństwo marzeń. Z największego zwycięstwa nad sobą hrabiego wyniknęło opętanie Jakuba z Cloyes. Bodajby go spotkał był los Aleksego Melissena. Bodajby Jakub tak jak Aleksy zmuszony był zagłuszać swoją pustkę dawaniem i braniem kłamanej rozkoszy. Aleksy odkrył bądź co bądź prawdę najniewątpliwszą i najmniej szkodliwą, że „miłość jest tylko kłębkiem nieosiągalnych pragnień i daje tylko cierpienie, natomiast ciemna rozkosz powstaje i trwa wśród pogardy i nienawiści”.
Podziwiam instynkt artystyczny Andrzejewskiego w tym odsunięciu postaci hrabiego na Chartres i Blois w perspektywę odległą, w pośredniość – żeby tak rzec – drugiego stopnia. Z wszystkich doświadczeń postaci Bram raju jego doświadczenia mają najmniej wspólnego z doświadczeniami Andrzejewskiego. Andrzejewski jest pisarzem, którego ominął wiek męski. Młodość przeciągnęła się u niego do granic ostatecznych, aż na przedproże starości. Męska dojrzałość zabłysła jak fantom w opowiadaniach Niby gaj i Podróż, ale ileż ironii widać było w tych próbach pokazania męskiej siły i okrucieństwa. Andrzejewski sam bardziej niż ktokolwiek nie wierzył w tę swoją pozę ugruntowanej dojrzałości. Przyznam się, że kwitując z aplauzem deklaracje męskiej dojrzałości w opowiadaniu Niby gaj, zdawałem sobie w pełni sprawę, ile autoszyderstwa zawarło się w formule „Strzec swojego pióropusza”. Straszliwe obnażenie się spowiednika w końcowych partiach Bram raju nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem. Tego się w skrytości ducha spodziewałem. Młodość i starość są bliższe sobie, niż się wydaje, ponieważ łączy je bezbronność, a może jeszcze coś w rodzaju wzajemnej skłonności, jakaś tajemna więź pomiędzy wszelkimi biegunami. Andrzejewski tkwił w młodości tak długo, jak tylko się dało, a odszedłszy od niej ukorzył się przed nią w swoim poczuciu starości rozpaczliwej, bo nie doświadczonej, bo zaledwie przeczutej, bo zaledwie pomyślanej. To ukorzenie się jest bałwochwalcze, masochistyczne, do ostatnich granic samounicestwiające. W bezwstydzie i ostentacji tego bałwochwalstwa (określenia tak samo jak i poprzednie bez negatywnego zabarwienia wartościującego) zdobył się Andrzejewski na nie byle jaki akt pisarskiej odwagi. Andrzejewski podjął jak gdyby różne insynuacje i wystawił się w polu wyzywających konfrontacji pisarskich.
Wiadomo, że Witold Gombrowicz z walki z kompleksem niedojrzałości najogólniej pojętej uczynił swój pisarski program życiowy. Nie przeczę, że jest to program wielkiej doniosłości. Ani mi w głowie kwestionować cokolwiek z jego postulatów dojrzałości. Raczej należy podziwiać pisarza, który tak wytrwale służy przez siebie samego wykrytej idei, podporządkowującej jakże rozległe sfery ludzkich doświadczeń. Wystarczy jednak niedojrzałość zdefiniować jako młodość, a odsłoni się całkiem odmienna perspektywa zjawiska. Wtedy to, co warte kpiny i szyderstwa, może okazać się czymś wzniosłym lub, tak jak u Andrzejewskiego, tragicznie pięknym nawet przy całej swej absurdalności.
Dotychczasowa relacja Gombrowicz – Andrzejewski (próbował ją przed laty bardzo wstępnie charakteryzować Kazimierz Wyka) wyglądała w ten sposób, że Gombrowicz szydził z tego, w czym Andrzejewski tkwił spontanicznie. a więc w pewien sposób naiwnie. Nawet pozy szydercze Andrzejewskiego były pozami szyderczej młodości, która w akcie samoobrony odpłaca się dojrzałości pogardą za pogardę. Taka relacja była dla Andrzejewskiego niekorzystna. Zawsze mógł tu paść i padał zarzut naiwności. Że tak było, świadczy fakt usytuowania się Andrzejewskiego w tak zwanym krytycznym momencie na pozycjach Gombrowicza. Zwłaszcza w opowiadaniu Niby gaj przyjęcie postawy gombrowiczowskiej jest u Andrzejewskiego ewidentne. Ratowała jedynie Andrzejewskiego autoironia, żywioł najbardziej obcy Gombrowiczowi. Gombrowicz jest tak bez reszty przejęty powagą dojrzałości i swoją misją wyszydzania niedojrzałości, że nie stać go w żadnym razie na autoironię. U Andrzejewskiego autoironia wynikała z poczucia obcości przyjętej postawy. Dlatego epizod Niby gaju i Podróży był tak krótki. Andrzejewski zdradził młodość po to tylko, żeby ją uczcić w sposób świadomy i przy całym krytycyzmie absolutny. Zaprzeczył tym samym Gombrowiczowi rozważywszy wszystkie jego racje. Wszystkie dotychczasowe argumenty Gombrowicza zostały więc zakwestionowane. Cóż warta dojrzałość, zdaje się mówić autor Bram raju, skoro za jej siłą kryje się starcza bezradność. Brat w habicie minoryty wie, przed czym się korzy: „wszyscy, którzy zwierzali mi swoje grzechy, istotnie byli dziećmi i ich niewinność była rzeczywistą niewinnością ich ciał nie dusz, ponieważ dusz jeszcze nie mają”. Z duszą czy bez duszy każdy przecież jest w absolutnej władzy ciała. Można wszystko zwyciężyć, ciała się nie zwycięży. Można wszystkim wzgardzić, ciałem wzgardzi tylko hipokryta. Hrabia na Chartres i Blois nie był na tyle silny, żeby znieść klęskę swego ciała. Spowiednik w habicie minoryty umiera nie bez triumfalnej rozkoszy pod ciężarem ciał wspaniałych i niewinnych. Andrzejewski zdystansował Gombrowicza w autentyzmie wybranych wartości. Z wszystkich bogów przeszłych i przyszłych bóg ciała był i będzie bogiem najprawdziwszym. Był pierwszym i będzie ostatnim.
Andrzejewski wrócił w sferę młodości, w której trwał do pierwszej i chyb a jedynej zdrady. Sfera ta jednak została oczyszczona z wszystkiego, co nie istotne. Role, które rozdzielał swym postaciom dawny Andrzejewski, przynależne były do teatru w teatrze. Aktorzy młodości odgrywali swoje role w dramacie postaw moralnych, światopoglądowych, politycznych. Nie mając własnych, przywłaszczali sobie cudze dusze. Był w tym fason młodości. Aktorzy Bram raju grają przede wszystkim swoje role także szalonej, także samounicestwiającej, ale tylko i wyłącznie młodości. Oni wiedzą lub nie wiedzą, co jest w ich rolach prawdą, co szaleństwem. Na dobrą sprawę jednak oni nie są od tego, żeby wiedzieć. Prawdę od szaleństwa odróżnia spowiednik. On żyje dla ich prawdy, nie dla ich szaleństwa, i ginie dla ich prawdy przeciw ich szaleństwu. Ich prawda to ich ciała rozkwitłe, niewinne, spragnione, sprawne w dawaniu i braniu rozkoszy, udręczone jej brakiem, nienasycone jej treściami, doskonałe w swej harmonii, boskie w swej doskonałości. Wobec takiej boskiej doskonałości i doskonałej boskości wszystko jest niczym, wszystko jest złudą, pozorem, śmiercią, absurdem. Trzeba o tym wiedzieć, żeby się nie dziwić ekstatycznej formie Bram raju, tego rapsodu na cześć prawdy młodości.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy