copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
ROBOTA
Przed kilku laty przyznałem się na piśmie do wielkiej radości, że z Januszem Rudnickim nie rozminąłem się na literackich drogach.
Na rozminięcia wszelkiego rodzaju jesteśmy w życiu skazani, niektóre z nich byłyby szczególnie dotkliwe, gdybyśmy uświadomili sobie po czasie, że do nich doszło.
Coś takiego omal nie przydarzyło mi się – w sensie tylko czytelniczym – z Robertem Walserem.
Nie przeczytałem Roberta Walsera, gdy powinienem i mogłem, przed ostatnim dzwonkiem dowiedziałem się, czego sam siebie pozbawiłem w sposobniejszej porze życia.
Rozminięcie z Januszem Rudnickim, gdyby do niego doszło, miałoby inny charakter.
Konsekwencjami takiego rozminięcia nie ma potrzeby się zajmować, skoro Janusz Rudnicki natrafił na „Twórczość”, skoro „Twórczości” zdarzył się Janusz Rudnicki.
Niektórym się wydaje, że to oczywisty przypadek, zbieg okoliczności, może nawet czysty paradoks.
Bo jakże to.
Pisarz ostentacyjnie prowokacyjny, prowokacyjny pod każdym względem, fantazyjnie i niebezpiecznie rogaty i – nie ma co ukrywać – intelektualnie bezwstydny.
Czasopismo w razie potrzeby posądzane o wszystko, ale ze szczególnym upodobaniem o parnasizm, estetyzm, wariactwa formalne, oderwanie od życia, artystyczne doktrynerstwo i o wszystkie tego typu zdrożności.
Myślę o tym wszystkim po swojemu, myślę inaczej, niż się zwykło myśleć, mówić i – co gorsze – pisać.
„Twórczość” i Janusz Rudnicki znaleźli się, bo musieli się znaleźć, znaleźli się jak w korcu maku.
Janusz Rudnicki trafił do „Twórczości” od razu, gdy po debiutanckich próbach zaczął się jako pisarz.
Jego prawdziwe pisarstwo zaczęło się w dwóch opowiadaniach, Trzecia w prawo i druga w lewo od księżyca i Odwiedziny. Weszły one do książki Można żyć (1992).
W obydwu utworach nie ma śladu tego, czego w Polsce szuka się w literaturze, co jej i sobie się narzuca, czym sieją (twórczo) i siebie (duchowo) zabija.
W Polsce od bez mała trzech wieków wszystko jest zastępowane – w rytmie dwudziestu, trzydziestu lat – coraz to inną postacią kombatanctwa.
Ono zastępuje nam teorię i filozofię, etykę i estetykę, antropologię i aksjologię, wartości artystyczne i poznawcze.
Ono wyznacza miary i granice działań twórczych i refleksji nad nimi.
Kto nie jest skrojony na miarę, kto nie mieści się w wyznaczonych granicach, nie może liczyć na życzliwość, ani chociażby na tolerancję.
Ze swoimi utworami, w których żadnych usług ideologicznych nie miał na względzie, Janusz Rudnicki nie mógł wybrać lepiej, niż wybrał, adresując przesyłkę z Hamburga na warszawski adres „Twórczości”.
Prawdę mówiąc, nie miał innego wyboru. Pod innymi adresami mógłby znaleźć doraźną komitywę, mało jest prawdopodobne, żeby mogło dojść do trwałego związku.
W „Twórczości”, gdzie autonomię poznania przez sztukę – przez wyobraźnię – ceni się bardziej niż cokolwiek, gdzie liberalizm artystyczny wyznaje się i praktykuje z pełnym przekonaniem, Janusz Rudnicki stał się od pierwszej publikacji (1988) uprzywilejowanym autorem.
Jak dawniej Marek Hłasko, Marek Nowakowski, Edward Stachura, Edward Redliński, jak później Wiesław Myśliwski, Jan Drzeżdżon, Andrzej Łuczeńczyk, Dariusz Bitner, Paweł Przywara. I jeszcze bardzo wielu innych.
Janusz Rudnicki został przez „Twórczość” szczególnie uprzywilejowany, dla niego została wymyślona formuła listów, żeby umożliwić publikacje częstsze niż w cyklu rocznym praktykowanym dla prozy.
W latach 1991-1996 „Twórczość” opublikowała dwadzieścia Listów z Hamburga, składają się one na dwie książki o dwóch różnych tytułach, Cholerny świat (1994) i Męka kartoflana, którą autor na złość sobie i mnie nazwał O tęczy, kobietach i powodzi lub jeszcze inaczej.
Charakter prozy artystycznej jest w nich bardziej oczywisty niż w powieściach i w zbiorach opowiadań.
List, jedna z najstarszych form piśmiennictwa, z którą w ciągu tysiącleci wyrabiano wszystko, co tylko da się pomyśleć, jest prawzorem sensów i przeznaczeń literatury, jest jej praformą.
U Janusza Rudnickiego istnieje ona dwojako, w ukryciu lub w aluzji jako relacja nadawcy i adresata, i jawnie jako żartobliwy ozdobnik narracyjny.
Przywołuje sieją nie z potrzeby, lecz dla fanaberii.
Fanaberia jest u niego składnikiem spektaklu lub obrządku narracji, spektakl lub obrządek organizuje się i reżyseruje jak pokaz cyrkowy lub jarmarczny, zdarzyć się w nim może i powinno jak najwięcej, najlepiej, jakby się zdarzało za każdym razem wszystko.
Forma listu w narracjach Rudnickiego istnieje lub nie istnieje, z niej się korzysta z pełnym poczuciem wolności, w niej i poprzez nią demonstruje się swoje artystyczne swobody, jakie się sobie przyznaje.
Z formy listu wolno żartować, ale z nią się nie walczy, jej się nie ośmiesza, z walki z nią nie mógłby wyniknąć żaden profit.
Inaczej rzecz się ma z innymi formami literatury użytkowej i nieużytkowej, które się wykorzystuje dla narracyjnego spektaklu.
Do form z zasady lub z praktyki nieartystycznych sięga się ze szczególnym upodobaniem, z nich, gdy się po nie sięgnie, sypią się pióra, z nich się wypruwa bebechy.
Z recenzji filmowej i literackiej, z artykułu krytycznego i z reportażu, z rozprawy lub studium, z eseju, ze wspomnienia, z opowieści autobiograficznej robi się, gdy się ma chęć, prawdziwy cyrk, jarmarczne widowisko.
Robiąc z formami wszystko, co pomyśli głowa, dba się jednocześnie, żeby wybrana forma miała w sobie to, co mieć powinna, żeby nie była pusta.
Faszerując użytkową formę fikcją (wyobraźnią), nie likwiduje się użytkowości, rozprawa o Brunonie Schulzu jest niezależnie od wszystkiego rozprawą, szkic o dziennikach Zofii Nałkowskiej i Marii Dąbrowskiej jest szkicem, sprawozdanie z festiwalu filmowego w Gdańsku jest prawdziwym sprawozdaniem i to jeszcze jakim.
Proza z fikcją jest zarazem prozą bez fikcji, może nią być w każdym razie.
I bywa, niestety.
Wtedy zdarzają się rzeczy straszne.
Ktoś czyta niezwykłą psychomachię pisarza wnuka z pisarzem dziadkiem, jakby czytał uniwersytecki referat o Schulzu.
Ktoś będzie się prawował, że Maria Dąbrowska nie napisała tego, co jej Rudnicki przypisał, nie dostrzegając, że pisarski wnuk z nieprawego łoża maluje pisarskim babciom portrety prawdziwsze, niż im kiedykolwiek namalowano.
Używając w dodatku tych samych farb, którymi one malowały swoje autoportrety.
O tym, że narracje Janusza Rudnickiego są prozą artystyczną a nie czymkolwiek innym, co czasem tak sugestywnie udają, świadczy nie tyle sam udział fikcji w ich budulcu, co ich podmiotowy i autokreacyjny charakter.
Wszystko, o czym się opowiada werystycznie, realistycznie, surrealistycznie, absurdalnie, groteskowo lub w jakikolwiek inny sposób, ma piętno osobowości narratora.
Z niego się wywodzi, istnieje poprzez niego, w jego słowie o indywidualnym smaku i rytmie, w jego indywidualnej składni, w jego natychmiast rozpoznawalnym stylu.
Ten styl łatwiej rozpoznać (często już w jednym zdaniu) niż, choćby w sposób najprostszy, opisać.
Zdanie narracji Janusza Rudnickiego musiało powstać z nieufności, z podejrzeń, z redukcji do rzeczowości, do sprawdzalności, do czasowników (one nie tworzą zdania, one w zdaniu rozrabiają), do rzeczowników.
Czasowniki i rzeczowniki mogłyby być u Rudnickiego samowystarczalne.
Zdaniami nie opisuje się niczego, one robią rzeczywistość, budują ją lub rozwalają, rozpychają się w niej.
Są działaniem, akcją.
Zdania niczego nie komentują, nie kontemplują, nie są ozdobne, nie upiększają siebie ani czegokolwiek.
W leksyce pełna heterogeniczność, słowa na rozum od sasa i łasa, jedno może być z katedry, drugie z ambony, trzecie z knajpy, czwarte z rynsztoka.
Ale współistnieją ze sobą, jakby je zestawiano razem od wieków.
Składnia polska, trafia się czasem niemiecka, w jednej i drugiej żadnej komplikacji, potoczna kolokwialność, całkowita zwyczajność.
W tym stylu czuje się własny preparat dzisiejszóści mowy, takiej jak wszędzie na świecie.
Ta proza jest z mowy, nie z pisma.
W psychomachii z Schulzem mogło dojść do tekstomachii znacznie bezwzględniejszej, niż doszło.
O tekstomachiach przy Rudnickim lepiej nie wspominać.
Psychomachie to coś dla niego, psychomachii nie prowadzi się z byle kim.
W tekstomachiach kryje się pokusa łatwości, łatwe zwycięstwa nie są warte fatygi.
Literatura była, jest i będzie stajnią Augiasza, jednorazowe porządki nic jej nie pomogą, na zapłatę, jak wiadomo, nie ma co liczyć.
Dla Janusza Rudnickiego nie brak pisarskiej roboty, w której jego pomysłowość i energia twórcza mogą dać efekty bardziej istotne i o większym znaczeniu. Dla niego i dla literatury.
Henryk Bereza
(wstęp do zbioru Listów z Hamburga Janusza Rudnickiego, który w ramach serii „Nowa Proza Polska”)
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy