copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
RZECZYWISTOŚCI
Pierwsza lektura W barszczu przygód a także – nie ma co ukrywać – W rosole powikłań i W krupniku rozstrzygnięć, czyli gigantycznej trylogii powieściowej Marka Słyka, zmuszała do dania wyrazu, że zdarzyła się w prozie polskiej rzecz niezwykła o różnorodnych konsekwencjach, co, jeszcze bardziej niż zachwyty, potwierdziły groteskowe sprzeciwy tych, iktórzy popadli w literacki analfabetyzm.
Częste obcowanie z dziełem W barszczu przygód (dzięki „Twórczości”), nowe zetknięcie się z dziełem W rosole powikłań (moja powtórna, prawie po dwóch latach, lektura maszynopisu 1980) zobowiązują do pohamowania emocji, do patrzenia na narrację Słyka wyłącznie badawczo i analitycznie. Będzie to zresztą patrzenie z czyjąś pomocą, z pomocą Donata Kirscha, który w nie publikowanej rozprawie poddał analizie filozofię twórczości Drzeżdżona, Łozińskiego, Schuberta, Snerga-Wiśniewskiego i Słyka, imając na uwadze – w podtekście – wykładnię intelektualną swoich własnych działań w prozie.
Kirsch w swoich analizach i opisach posługuje się terminem „inwersja” (w znaczeniu niekoniecznie kanonicznym), widząc w nim słowo-klucz, tworząc przy jego pomocy system „wszechświata możliwości”, z których konwencjonalna literatura nie potrafi korzystać, które wymienieni pisarze zaczęli odkrywać. Nie mam zwyczaju podkradać cudzych pomysłów, nie chcę niczego za Kirsehem powtarzać, jestem mu jedynie wdzięczny, że zdobył się na wysiłek zrozumienia, gdy innych stać tylko na produkcję śliny jakby dla potwierdzenia, że diagnozy, jakie stawia życiu literackiemu sam Słyk, nie rozmijają się z prawdą.
W stosunku do W barszczu przygód rozbudowuje Słyk w powieści W rosole powikłań plan narracji o pisarstwie i sztuce, wszelakie absurdy życia literackiego i artystycznego znajdują w Słyku bezkompromisowego pogromcę i szydercę, często wierzyć się nie chce, że ktoś, kto z absurdalnościami w tej sferze życia nie mógł się zetknąć z bliska, przeniknął tak bezbłędnie intelektualne mechanizmy, które nimi rządzą d je współtworzą. Trzeba jednak pamiętać, że intelektualna demaskacja absurdów rzeczywistości (tak) jest pisarską specjalnością Marka Słyka.
Pisarstwo to wprost prowokuje do wystąpienia z moją teorią „fikcji ufikcyjnionej”, wydobytej spod zmartwiałego naskórka konwencji, która stała się piętą Achillesową prozy, realna sytuacja literacka zmusza mnie jednak do zwrócenia uwagi na coś wręcz przeciwnego, na ścisły związek kreacji artystycznych Słyka z rzeczywistością empiryczną.
Na ten związek wskazuje jedna z najważniejszych deklaracji intelektualnych Słyka, jaką składa właśnie na samym początku powieści W rosole powikłań: „wszystko jest pismem, każdy przedmiot i każdy ruch. Wiedziałem wszelako, że analfabetyzm ludzki, zażegnany w części przez przymus poznania najłatwiejszego z alfabetów literowych, nadal pozostaje niezmierzony”.
„Wszystko jest pismem” brzmi jak Borgesowskie „Wszechświat jest Biblioteką”, ale znaczy to niezupełnie to samo, Borges kpi z już dokonanego odczytania rzeczywistości, Słyk postuluje czytanie jej na nowo, czyli ujawnianie, że nieskończoność „przedmiotów i ruchów” ma się jak pięść do oka do utrwalonych w gotowym języku pojęć i wyobrażeń, do Borgesowskiej Biblioteki.
Teoretycznie wynikałaby z tego konieczność tworzenia języka całkiem nowego, Słyk wie jednak, że to niemożliwe, tworzy on nowe słowa jak nikt przed nim, ale są to neologizmy przeważnie kpiarskie, jego zadaniem głównym i – jak dowodzi jego dzieło – pisarsko realnym jest demonstracja nieprzypasowywalności nieskończonych skamielin słownych do tej rzeczywistości „przedmiotów i ruchów”, którą do odczytania oferuje cały widzialny, słyszalny, wąchalny i dotykalny świat. Kirsch mówi tu o „inwersji” w rozpoznaniach zmysłowych, fizjologicznych, intelektualno-kulturalnych, może ma rację, „inwersją” nazywa on przecież wszelkie odejście od stereotypu, choć nie znaczy to, że Słykowi chodzi o odejście dla samego odejścia, czyli o oryginalność, bo jego ambicją jest prawda poznawcza i tylko ona, jeśli nie liczyć radości poznawczej z przejrzenia, z przewąchania, z przemacania prawdy w sytuacji, gdy ten i ów analfabeta literacki chciałby go skazać na „niepoczytalność, nieposłyszalność i niepowidzialność”, czyli na literackie nieistnienie, bo w zastałym bagnie spokój musi być, panie tego, święty.
Święty spokój umożliwia radosną twórczość tysiąca zrzeszonych franko-pisarzy Parmona Pelluso, tworzą oni tysiące przeróbek sentencji „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, Flakonon Plux imponuje Parmonowi Pelluso swoją sprawnością w tworzeniu fraszek, może zostać jego współpracownikiem, skazania na „niepoczytalność, nieposłyszalność i niepowidzialność” dałoby się w ten sposób uniknąć.
Czytanie „każdego przedmiotu i każdego ruchu”, czyli czytanie pisma rzeczywistości, polega na czym innym, powtarzanie przysłów, sentencji, idiomów, pytań retorycznych i retorycznych konkluzji (wynalazek Słyka z zakresu poetyki, tak Słyk nazywa zwroty „bez przesady”, „po prostu” i podobne) do niczego nie prowadzi, „przedmioty i ruchy” zmieniły wyglądy i funkcje, nastąpiło, jak to Słyk nazywa, „odwrócenie ról”, stare znaczenia słów nie ogarniają nowej rzeczywistości, rozróżnienie żółtka i białka odsłoniło swoją umowność, gest ukrywania czegoś przez kobietę za biustem jest gestem ze starego teatru, kobieta ma do dyspozycji kieszenie, powtarzanie starych słów jest wprawdzie koniecznością, ale trzeba sobie zdawać sprawę z nielogiczności tych powtórzeń, miast i krain, o których opowiada Słyk, nie ma na żadnej mapie, one istnieją w nieskończonych czasoprzestrzeniach, które oddzielają rzeczywistość języka od rzeczywistości „przedmiotów i ruchów”, w tych czasoprzestrzeniach poszukuje Flakonon Plux swoich „przygód”, odkrywa „powikłania”, znajduje prowizoryczne „rozstrzygnięcia”.
Nieskończona fabuła całej trylogii Słyka jest zbudowana logicznie i konsekwentnie, jej ogarnięcie jest jednak przedsięwzięciem bez większego sensu, nie o nią bowiem Słykowi chodzi.
W jego dziele trzeba czytać język w jego uświadamianej sobie ustawicznie nieprzystosowalności do rzeczywistości „przedmiotów i ruchów”, celem pisarskim Słyka, tak to rozumiem, jest oduczanie językowej bezmyślności, uczenie – nawet natrętne – takiej świadomości języka, która by pomogła zbliżyć język do zwiększających się lawinowo potrzeb językowych człowieka w obcowaniu ze światem, w którym „biegu rzeczy” nie da się tak łatwo zatrzymać, jak dało się zatrzymać życie języka w lodówce literatury.
Wielka zabawa neologizmami demonstruje w narracji Słyka nieskończone możliwości językowego życia, żeby to jednak były możliwości realne, trzeba pozbyć się bezwładu, trzeba przeorać zaschłą skorupę językowej gleby, trzeba ją oczyścić ze skamielin. Tej ogromnej pracy podjął się Marek Słyk.
Słownik ośmieszonego języka, jaki na podstawie jego narracji dałoby się ułożyć, byłby olbrzymi, objąłby on tysiące słów, tysiące zwrotów frazeologicznych i idiomów, tysiące językowych absurdów. Że wiara Słyka w logiczność języka i w logiczność człowieka jest wiarą trochę młodzieńczą i trochę naiwną, to inna sprawa. Coś takiego przytrafiało się jednak najwytrawniejszym filozofom i nie tylko w młodości.
Wiara – czasem – góry przenosi, a jeśli nie przenosi, potępiać jej nie ma powodów, gdy jest piękna.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy