Ścieżkami Trziszki, czytane w maszynopisie, Twórczość 1/1978

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

ŚCIEŻKAMI TRZISZKI

Najlepsze rezultaty pisarskie osiąga Zygmunt Trziszka zwykle w tych ut­worach, w których towarzyszy pisar­sko swoim bezpośrednio własnym do­świadczeniom społeczno-egzystencjalnym. Sprostać im pisarsko bardzo czę­sto nie potrafi, jak na przykład w Drewnianym weselu (1971), los mu nie szczędzi doświadczeń skomplikowanych, on sam z przyczyn Bóg wie jakich los lubi prowokować, gdy trafi mu się je­dnak, że potrafi, wynikają z tego osiąg­nięcia tak interesujące, jak Romansoid (1969), lub tak zadziwiające, jak Happeniada (1976).

W Happeniadzie zadziwiają nie tyle same doświadczenia głównej postaci utworu, co rozległość literackiej, intelektualnej i w ogóle kulturalnej edukacji duchowej, jaką zafundował sobie autor Wielkiego świniobicia sprzed kilkuna­stu lat. Pośród swoich pisarskich rówieśników z roczników trzydziestych Trziszka jest stosunkowo skromnie wyedukowany formalnie, może to właśnie zmobilizowało go do samoedukacji, samoedukacja Trziszki daje imponujące rezultaty mimo niewątpliwego pomie­szania z poplątaniem, czego w samoedukacji tak zachłannej trudno uniknąć. Literacko nie stanowi to większe­go zagrożenia a nawet wręcz przeciw­nie. Trziszka pozostawia wszelakie literackie ślady swojego kulturalnego „selfmademaństwa” (słowo akurat w sty­lu Trziszki), różniąc się tym szczęśli­wie od wszystkich, którzy ślady takie usiłują zacierać, jak na przykład Alan Sillitoe.

W swojej samoedukacji przyznał mi Trziszka dosyć szczególną rolę, należy on do najwierniejszych moich czytelników, czyta on nie tylko to, co piszę, ale także – w miarę możliwości – to, o czym piszę, ślady tych lektur pozostawiając we wszystkim, co wyszło spod jego pióra. Swoją literacką zasłu­gę wobec Trziszki widzę jednak zupełnie w czym innym, właśnie w tym, że Trziszka – z moim błogosławień­stwem – chlubi się literacko swoim „selfmademaństwem”, że dokumentuje w swoich najlepszych utworach dro­gę dzisiejszego, a więc wyjątkowego, self made mana, komuż bowiem w dzi­siejszych czasach chce się „siebie ro­bić” samemu, gdy można, rezygnując z wszelkiego wysiłku, dać „się zrobić” przez innych.

Trziszka „robi siebie” sam, nie ufa­jąc w pełni nikomu, nie ufając także mnie. Wyrazem jego braku zaufania do mnie są jego stałe próby pisania – nazwijmy to w uproszczeniu – o innych dla innych. Pisząc o sobie, o tym, czego doświadcza jako kulturalny homo novus, Trziszka boi się wyobcowania, nie podejrzewa bowiem, że odwołuje się do potencjalnej wspólnoty wszystkich, którzy mogą i zechcą z nim się zidentyfikować, lekceważąc za sprawą wyobraźni wszystkie nieistotne różnice między sobą a nim. Pisząc z kolei z rozmysłu o innych, Trziszka odrzucał do niedawna możliwość identyfikacji z nimi. Stąd właśnie stara idea pisania o innych dla innych, którą Trziszka realizuje między innymi w Domu nadodrzańskim (1968), w Dopala się noc (1971), w Oczeretach (moja lektura maszynopisu 1977).

Do autorskiej identyfikacji z kimś innym doszło u Trziszki dopiero w po­wieści Już niedaleko (trzecia nagroda w konkursie Ludowej Spółdzielni Wydaw­niczej 1977). Stary chłop rencista – narrator w Już niedaleko – przestał być postacią po chłopsku rodzajową, jest on sobą, ale i samym Trziszka i w ogóle każdym, kto jest w stanie wyobrazić sobie schyłek własnego życia.

W Już niedaleko zbiegły się dwa od­dzielne wcześniej nurty pisarstwa Trzi­szki: podmiotowy i przedmiotowy. Ma to chyba istotne znaczenie dla przezwy­ciężenia pewnej staroświeckości literac­kiej w tym drugim nurcie.

Powieść Oczerety należałoby usytuo­wać w połowie drogi od czystej rodzajowości chłopsko-osadniczej w Do­pala się noc do zespolenia przedmiotowości z podmiotowością w Już niedale­ko. Dzieje całej społeczności wiejskiej Smolar z początku lat siedemdziesią­tych ujmuje Trziszka rodzajowo, po­szczególnym przedstawicielom tej spo­łeczności (zwłaszcza powieściowe głów­nym) serwuje doświadczenia i świado­mość dalekie od rodzajowości. Rodza­jowy w Oczeretach nie jest nawet dzia­dek Aćko, w którym lęk i odrazę budzi „czarne pudełko” (telefon), zainstalowa­ne u syna sołtysa. Nawiedzony filozo­fią służby społecznej woźny i nauczy­ciel w jednej osobie, January Bryndza (główna postać utworu), skrzywdzony przez złego człowieka i los stary chłop Stefaniuk, „nieutralny” kunktator społeczny Bojba, proboszcz psychoanali­tyk Kalinowski, chłoporobotnik Michał Kaniuk – mimo takich lub innych pozorów rodzajowości – w tym, co istot­ne, nie są rodzajowi, doświadczają oni, każdy na swój sposób, różnych wariantów losu wszystkich ludzi i są obar­czeni głównymi niepokojami świado­mości egzystencjalno-społecznej tego samego Trziszki, który napisał Happeniadą.

Z rodzajowością wiąże Oczerety głównie stara konwencja narracyjna powieści, w której na zbiorowość ludz­ką patrzy się z odgórnej perspekty­wy zewnętrznej. Ta konwencja spra­wia, że Oczerety przynależą do litera­tury o innych dla innych, co między innymi oznacza także to, że jest to utwór beletrystyki popularnej. Oczeretów nie można zakwalifikować wyżej lub lepiej, kontekst literacki popular­nej beletrystyki (historycznej, środowiskowo-społecznej, obyczajowo-romansowej) jest zresztą dla Oczeretów szczególnie korzystny. Ostatecznie, jest to domena wszelakich producentów be­letrystyki na ilość arkuszy, do produk­cji literackiej wystarcza im zwykle le­ktura podręcznika historii lub miesię­czny pobyt w nowym środowisku spo­łecznym, zaś miarę literackości i artyz­mu ich produktów stanowi poprawność szkolnej lub żurnalistycznej polszczyz­ny.

Oczerety są taką powieścią popular­ną, w której świat, o którym się opo­wiada, zna się tak dobrze, że nawet ewidentne kłamstwa brzmią w opowie­ści wiarygodnie. Trziszka dla efektu śmieszności lub niezwykłości potrafi kłamać na potęgę, społeczność chłop­ska jego wiejskiej okolicy – tej sa­mej przecież co w wielu innych jego utworach – zmienia się akurat w to, w co Trziszka chce ją powieściowo zmienić, przy całej wiarygodności jest to społeczność trochę tak niewiarygod­na jak sam Trziszka.

W opowieści o niej natychmiast roz­poznawalny jest język Trziszki, jest to język całkowicie jego własny, praw­dziwy i wymyślony, bogaty i prymity­wny, smakujący jak dobry samogon i stający kołkiem w gardle. Tak musi być, jeśli Trziszka ma nie zdradzić li­teracko swojego „selfmademaństwa”, a nie powinien za żaden pozorny pro­fit.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content