Toast, czytane w maszynopisie, Twórczość 2/1997

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

TOAST

Przy dzisiejszej uroczystości nie przystoi, żebym sobie pozwolił na narzekanie.

Może nawet nie znalazłbym dość oczywi­stego powodu, żeby sobie ponarzekać.

Nie osiągnąłem w życiu wiele, prawie – ostrzej myśląc – nic nie osiągnąłem.

Straciłem w przypadłościach życia wszyst­kie możliwości i okazje, żeby kimś zostać, kimś być.

Nie straciłem czegoś, co może ma jakąś wartość, nie straciłem dobrego samopoczucia, dobrego mniemania o sobie.

W dzieciństwie, w chłopięctwie, w mło­dości nic naturalniejszego niż wiara w siebie.

U mnie nie była to wiara w siebie w ogóle, lecz jak najbardziej w szczególe.

Od dziecka, od samych początków czytania albo i przed nimi, miałem się, ni mniej, ni więcej, za autorytet od literatury.

W kręgu kilku lub niewielu osób, w szkole, poza szkołą, w ostateczności sam dla siebie uznałem się za znawcę słowa.

Niestety, studia, własna praca literacka, jaka taka znajomość literatury nie utwierdzały mnie w tym przekonaniu, lecz wręcz prze­ciwnie.

Zaczęło się zwątpienie we własne siły, zorientowałem się, że literatura jest nieskończonością.

Nie ma początku i końca tego, co w niej i przez nią istnieje, co może istnieć.

Czym ona jest.

Dopadła mnie desperacja.

Bóg wie, jakby się to skończyło, jakby mogło się skończyć.

Uratowali mnie literaccy oponenci, ratują trwale do dziś.

Już pierwsze moje ujawnienia literackie, co wiem o literaturze, co w niej widzę, czego szukam – dochodziło do nich już w połowie lat pięćdziesiątych – wywołały same sprze­ciwy, same oskarżenia.

I przede wszystkim tyle przejawów braku jakiejkolwiek orientacji literackiej, że ja z taką orientacją, na jaką było mnie stać, poczułem się wcale nie na straconych pozycjach.

Ta szczęśliwa sytuacja trwa od połowy lat pięćdziesiątych, czyli przez lat ponad czterdzieści.

Dużo to jak na niecałe pięćdziesiąt lat mojego literackiego działania.

Mijają lata, zmieniają się pokolenia moich oponentów, lada dzień zacznie swoje działanie pokolenie prawie moich literackich wnuków.

Wszyscy z absolutną swobodą i bez zaha­mowań pouczają mnie, gdzie się zaczyna literatura, kto ją rozwija, do czego ją doprowa­dził lub z pewnością doprowadzi.

Ja tymczasem trwam przy swoim.

Im ostrzej i bezwzględniej jestem kwestio­nowany jako autorytet literacki, tym mocniej czuję, że nie tylko autorytetem literackim jestem, ale muszę nim być.

Dla samej równowagi, dla złudzeń swoich lub cudzych, w ostateczności z czystego urojenia.

Powie ktoś, że przy takim jubileuszu jak dzisiejszy byłby czas na pomyślenie o zagrożeniach dla dobrego samopoczucia.

Łatwo znaleźć w sobie sposób na cudze sprzeciwy, na negację faktu, że się jest autorytetem.

Trudniej poradzić sobie z oznakami własnej dezorientacji literackiej, gdzie Rzym, gdzie Krym.

Cokolwiek mi się zdarzy z rozumem, z pamięcią i z jakąkolwiek duchową dyspozycją, będę się trzymał jednego.

Będę szukał ocalenia u moich oponentów.

W nich – uwierzę w to – znajdę prawzór dla siebie, swoją drogę.

Będę chwalił tych, których ganiłem, jeśli ich akurat będą chwalić moi dotychczasowi i przyszli oponenci.

Będę ganił tych, których oni, chociaż ich chwaliłem, będą ganić.

Jak oni nie będę czytał ani chwalonych, ani ganionych.

Przestanę jak oni wiedzieć, co wypisuję.

Zapanuje absolutna zgoda między mną a nimi.

Zaznam spokoju, ogarnie mnie pax aeterna.

Powrócę na łono, z którego się zerwałem.

I oto właśnie chodzi. Będzie się dziać, co się dziać ma.

Bądźmy wszyscy zdrowi, obyśmy byli, nasze, wszystkich Państwa i moje, zdrowie.

Pięknie wszystkim za wszystko dziękuję.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content