copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
TREN PROZĄ
Bohdan Czeszko, Tren, Warszawa 1961
Tytuł utworu literackiego Bohdana Czeszki jest odwołaniem się do sensu militarnego słowa tren, ale nieobojętny jest także jego sens literacki i sens ten należy nawet wydobyć na plan pierwszy, ponieważ niektórzy komentatorzy utworu manifestują tak doskonałą nieczułość na jego poetykę, a co za tym idzie, na jego moralno-estetyczną zawartość, że człowiekowi jako tako literacko wrażliwemu musi towarzyszyć uczucie zażenowania. Genialny ojciec poezji narodowej stworzył arcydzieło, przyswajane przez wszystkich i dla wszystkich dostępne, a śmiała aluzja tytułowa i gatunkowa w dziele współczesnego pisarza nie daje nic do myślenia ludziom uczonym w piśmie i czującym się z literaturą za pan brat (oczywiście nie zestawiam Czeszki z Kochanowskim). Gdyby chociaż zgromiono dzisiejszego pisarza za zuchwalstwo czy wprost odmówiono mu prawa do takich aluzji. Ambicja pisarza w ogóle nie została zauważona, bo przecież nie chodzi tylko o tytuł dzieła (jak się rzekło, usprawiedliwiony dwojakim sensem słowa), a o jego poetykę, bez zrozumienia której moralno-estetyczny sens utworu musi pozostać nie odkryty.
Czeszko nie zadedykował swego utworu tym, którzy polegli. Ustrzegła go przed tym jego znana wstydliwość uczuć, wyostrzone poczucie przyzwoitości i, co tu przemilczać, dobry współczesny smak. Taka dedykacja, gdyby była (a dobrze, że jej nie ma), pobudziłaby może wyobraźnię i intelekt komentatorów i ustrzegłaby ich od prostactwa sądów. Być może dostrzeżono by wtedy wzniosły i szlachetny patos tego utworu, patos rzadko osiągalny dla współczesnego artysty, patos, który z pełnym przekonaniem respektujemy co najwyżej w pomnikach literatury klasycznej. Wzniosłość i patos, które są wyrazem najwyższej kwalifikacji moralnej, jako kategorie estetyczne od dawna straciły swą moc. Znamy różne dzisiejsze próby uciekania się do patosu i wzniosłości i znamy żałosne rezultaty tych prób. Twierdzę, że Czeszce udało się wydobyć absolutnie czyste, szlachetnie brzmiące tony wzniosłości i patosu, i jego tren żołnierski jest osiągnięciem literackim najzupełniej wyjątkowym.
Poniektórzy sądzą, że Tren Bohdana Czeszki jest utworem antybohaterskim, ostentacyjnie pacyfistycznym, nawet cynicznym, nawet destrukcyjnym. Bogać tam! Głusi wyrokujący o naturze tonów, ślepi rozprawiający o kolorach. Niełatwo się nawet domyślać, skąd się biorą takie przypuszczenia. Bo skąd, na Boga? Że Czeszko nie wygłasza bogoojczyźnianych tyrad? Tak, nie wygłasza. Że ci, którzy polegli, nie marzą przedtem z płomieniem w oczach o bohaterskiej śmierci? Tak, nie marzą o śmierci, nie marzą w ogóle o niczym, są po prostu do ostatnich granic utrudzeni. Że giną wszyscy i to giną w zwyczajny żołnierski sposób? Tak, rzeczywiście, ale Czeszko pisze właśnie epitafium, nie epitalamium. Któż ma pretensje do Jana z Czarnolasu, że opiewa tę, która umarła? A może jest ktoś taki, może oskarża się po cichu Kochanowskiego, że uwiecznił śmierć, nie zaś narodziny swojej córki. Doprawdy, już nic nie wiadomo. Czeszko głosi zresztą nie chwałę śmierci, a chwałę życia tych, którzy polegli w wojnie, o której myśli się do dziś dosyć zgodnie, że była wojną sprawiedliwą.
Tren, czyli śpiew żałobny. Odwieczny i dziś już trwający jedynie w skostniałych, klasycznych formach kształt słowa literackiego. Współcześnie wygłasza się jeszcze mowy pogrzebowe, ale to już niewiele ma wspólnego z literaturą. Czeszko odważył się ożywić skostniałą formę, uznał, że ożywi ją słowo prozy, słowo proste i codzienne, byleby było maksymalnie prawdziwe i rzetelne. Wzniosłość i patos? Tak. Ale droga do nich prowadzi poprzez wszystkie możliwe zaprzeczenia wzniosłości i patosu. Właśnie zapasowa kompania zapasowego pułku. Właśnie ludzie bez złudzeń, ludzie mądrzy swoim utrudzeniem i swoim mimowolnym a koniecznym wysiłkiem. Właśnie ów zwykły w żołnierskim doświadczeniu a tak niebohatersko utrudzający MARSZ jako główny motyw bohaterskiego rapsodu żołnierskiego. Patos bitwy to zbyt znane w sztuce wszelkiego formatu i zbyt nieprawdziwe w dzisiejszym odczucia. Patos niepatetycznego to efekt, który może być kuszący dla ambitnego artysty. U Czeszki patos wyczuwa się w najbardziej rzeczowych opisach i obrazach marszu i innych zwykłych, zbiorowych działań żołnierskich.
„Kiedy noc jest zgniła w sobie, kleista i przesycona ciepławą wilgocią, to bywa, że zasypiają idąc. Biorą się wtedy pod ręce, ale bywa i tak, że dwóch wzajemnie się podtrzymujących uśnie. Niekiedy trudno rozeznać, że śpią. Idą bowiem dalej, dopiero kiedy ich sen pogłębi się dostatecznie, poczynają zwalniać lub skręcać w prawo, pociągnięci w tym kierunku skłonem drogi. Jeśli któryś się potknie, to, przebudzony, idzie później z nadmierną dziarskością i rzadko się zdarza, aby zasnął tej nocy ponownie. Śpiących budzą także koledzy, jeśli dostrzegą ich somnambuliczny stan. Niektórzy, na przykład snajper Dymidko, zapadają w sen ustawicznie i choć ich to zawstydza, nie mogą się opanować” (s. 55).
Sama forma gramatyczna – trzecia osoba liczby mnogiej – to „oni” ukryte w formach czasownikowych zawiera w sobie cały dystans szacunku i czci. Ktoś łasy na tropienie wpływów i zależności mógłby zauważyć, że Czeszko ucieka się do zabiegów stylistycznych Faulknera, kreującego legendę bohaterów Wojny Domowej. Siady patetyzacji heroicznej w stylu Faulknera są w utworze Czeszki nader widoczne:
„Tej nocy jednak, przedostatniej, sami dla własnego spokoju wytwarzali jeszcze jedną pozorność, wiedli patetyczny milczący spór, domagając się racjonalności od obłąkania, rozsądku od zrozpaczonych, rozumowania od skazańców, usprawiedliwiając jednocześnie swą własną niechęć i lęk, budując jednocześnie swą własną godność i wielkość, tak jakby to cokolwiek znaczyło dla przebiegu i obrazu wojny, dla zwycięstwa i klęski” (s. 104).
Wzniosłość tego dosłownego i metaforycznego MARSZU, wzniosłość wszystkich zbiorowych działań czy, jak Czeszko zwykł to określać, prac żołnierskich ma jeszcze swoje źródło w jak najbardziej własnym kulcie Czeszki dla umiejętności ludzkich rąk. Kult dla ludzkich umiejętności urasta u Czeszki do rozmiarów kompleksu człowieka, który nie może robić tego, co kocha i ceni najbardziej. ,,Wiele przemyślności, świetnej roboty rzemieślniczej, wspaniałych tradycji w trudnej pracy, tradycji pozbieranych w ciągu stuleci puszczańskiego i chłopskiego bytowania, kiedy to siekiera przyrastała do ręki, wiele ludzkiej zapobiegliwości i umiejętności będzie kosztował ten pachnący żywicą most, po którym nie tylko przejadą czołgi i działa i raz tylko przejdą lub przeczołgają się ranni, ponieważ jest to most wojenny, zbudowany z dala od utartych ludzkich traktów, most zawalidroga, twór przypadku, świetnie zrobiona nieprzydatność” (s. 113).
Takiego hymnu na cześć wspólnoty ludzi w aktywnym działaniu i tworzeniu można szukać ze świecą w ręku w literaturze dzisiejszej. Nadużyte zostały już wszelkie słowa i wszelkie obrazy. Z takich motywów powstają dziś jedynie kicze. Czeszce udało się, słowa jego hymnu brzmią szlachetnie i godnie, tak szlachetnie i godnie, że nie czują tego ci, których zdemoralizowała pstrokacizna i tandetność słów, do których potrafi się odwołać nawet błazen cyrkowy. Żeby ocalić walor słów podniosłych i odświętnych, których przystoi używać w żałobnym śpiewie, Czeszko nie szczędzi słów brutalnych, słów karłowatych, prymitywnie sołdackich, nieporadnie użytkowych. Ci, o których godzi się mówić odświętnie, sami za Boga nie użyliby odświętnego słowa, a jeśli już, to jedynie szyderczo, dla zgrywy. Najczęściej zresztą w ogóle nie znają żadnych odświętnych słów, nie znają w ogóle słów, które cokolwiek nazywają, znają jedynie ubogie odżywki, które wyrażają wszystko i nic. Słowo ozdobne to dla nich piosenka: ,,Sieradz piękne jest miasteczko”. Bez tego kontrastu Czeszki tren prozą nie brzmiałby prawdziwie.
„W tym momencie, kiedy były na szczycie łuku i sączyły pełne światło, podniósł się dowódca kompanii, a może nie podniósł się, tylko przystanął i powiedział: »No to naprzód, chłopcy…!«. Powiedział to głosem donośnym i poważnym, tak właśnie, jak to sobie wszyscy wyobrażali. Dobrze nawet, że nie powiedział nic ani o Bogu, ani o ojczyźnie, ani też, że w imię czegokolwiek, tylko właśnie: »No to naprzód…!«. I wtedy dowódcy plutonów powiedzieli swoje »naprzód«, i ludzie podnieśli się i ruszyli miarowym, spokojnym krokiem, tak że dowódca batalionu mógł nadążyć za nimi bez trudu, chociaż utykał i macał drogę laską” (s. 119).
Odżywki, strzępy odżywek, westchnienie chłopa Kalitki, zaśpiew białoruski dziadka Bazylego, sołdacka „rugań” Zawiślaka, cwaniacko-bezradne „no co” Lilka-fizyliera, kpiarska wytworność paru wypowiedzi Borysa, żołnierskie zagadywania, rubaszne półsłówka – to wszystko, co oni mówią sami z siebie. Resztę usiłuje wypowiedzieć ten, który ocalał, ponieważ chce wobec nich wypełnić swą powinność, chce ich uczcić tak, jak to jest możliwe, gdy słowo musi być wszystkim, gdy nie ma nic poza słowem. Włożyć im w usta słowa, których nie wypowiadali? To byłoby nierzetelne. Trzeba opowiedzieć jedynie, co robili, chcąc czy nie chcąc, licząc na cokolwiek czy nie licząc, ufając czy nie ufając. Bo mimo wszystko robili, bo mimo wszystko działali wspólnie, bo mimo wszystko byli prawdziwi i wspaniali i trwają jako ciężki bagaż pamięci, która funkcjonuje, dopóki funkcjonuje, która jest, dopóki jest. Zdumiewające, jak łatwo przypisać komuś wszelką przewrotność, byleby nie przypisać pobudek czystych, które przecież zdarzają się, które muszą się zdarzać, które chyba będą się zdarzać.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy