copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
UNIKALNOŚĆ
Od dawna odczuwam potrzebę, żeby wypowiedzieć się w obronie słowa unikalny.
Zwalcza się je tak namiętnie i tak skutecznie, że w piśmie zastępuje je coraz częściej językowy potworek „unikatowy”.
Co wzbudza namiętności przeciwko temu Bogu Ducha winnemu słowu, nie sposób zrozumieć, nie zwalcza się przecież słów pontyfikalny, tropikalny, muzykalny lub wertykalny, czyli słów o identycznej genezie.
Argumentem przeciwko temu słowu jest, zdaje się, teoretyczne istnienie homonimicznej formy przymiotnikowej od czasownika unikać.
W ciągu całego mojego życia nie udało mi się spotkać ani jednego naturalnego przypadku użycia słowa unikalny w znaczeniu dający się uniknąć.
Nie spotkałem się także ani razu z jakimkolwiek przejawem nietolerancji wobec któregokolwiek z licznych przecież w polszczyźnie słów homonimicznych.
Napisawszy, co napisałem w obronie słowa unikalny, powinienem jednocześnie potępić wszelkie przejawy bezzasadnej nienawiści do słów.
Nie mogę tego zrobić, granicę między bezzasadnością i zasadnością trudno ściśle wyznaczać, uczucie nienawiści do słów nie jest mi obce, nienawidzę na przykład (identycznie jak Jarosław Iwaszkiewicz) słowa „urokliwy”, bardzo źle znoszę zwroty „miesiąc czasu” i „okres czasu”, jestem skłócony na amen ze zwrotami „palący problem”, „nabolały problem” i pokrewnymi „poetycznościami”.
Od samego słowa problem odstręcza mnie nadmiar jego użytków i zastosowań, w ogóle rażą mnie wszelkie nadzwyczajne kariery językowe słów, które – często jakby wbrew sobie – zastępują nagle wiele innych (ostatnio kariera słowa pluralizm).
Jestem całkowicie świadom, że potępieniu nie może podlegać uczuciowy stosunek do słów, on jest równie prawomocny jak uczuciowy stosunek do wszystkiego, co istnieje, jak emocje związane ze stosunkiem do wszystkich zjawisk w kulturze i sztuce. W samych namiętnościach nie ma grzechu.
Potępienie trzeba zachować dla takiej walki z tym, czego się nie lubi, jaka ma na celu odmówienie temu, czego się nie lubi, prawa do istnienia.
W działaniach unicestwiających kryje się wielkie ryzyko, dla działań unicestwiających w sferze języka, kultury i sztuki prawie nie może być bezspornych uzasadnień.
Po cóż znęcać się nad owym „nabolałym problemem” i podobnymi obrzydliwościami, mówią one wiele o duchowości, o guście językowym i literackim tych, którzy ich używają, po cóż pozbawiać się – lepszego od innych – źródła osobowościowej informacji.
Jest prawdopodobne, że potępienie powinno ogarnąć wszelkie przejawy unicestwienia czegokolwiek, co istnieje, jest absolutnie pewne, że potępienie jest obowiązkiem wobec wszystkich przejawów unicestwiania jakichkolwiek zjawisk – wysokiej i niskiej – kultury duchowej i artystycznej.
Jeśli istnieje prawo i konieczność ingerencji w takie lub inne sfery istnienia i życia, jeśli istnieje potrzeba i może przymus unicestwiania samej możliwości różnych ludzkich działań, ani prawo i konieczność, ani potrzeba i przymus nie mogą dotyczyć tej unikalnej sfery ludzkiej aktywności, jaką jest sztuka.
Jej unikalność na tym polega, że jest to chyba jedyna sfera bezpiecznych spełnień i realizacji wszelkich – dobrych i złych – skłonności ludzkiej natury.
W sztuce i poprzez sztukę wszystko co w naturze ludzkiej najgorsze staje się niegroźne, wyzwolicielskie i dla człowieka zbawienne.
Zło przestaje być złem, gdy nie może szkodzić, choroba dzięki sztuce staje się lekarstwem, ból poprzez sztukę może działać uśmierzająco.
Najbardziej tajemnicze jest to, że zbawcze i uzdrowicielskie funkcje sztuki nie zależą od tego, czy jest to sztuka niska lub wysoka. Ich użytkowa wartość – ale nie dla jednej i tej samej osoby, dla różnych osób – może być prawie taka sama.
Sztuka wysoka wyrasta ze sztuki niskiej, jak szlachta z ludu, jej wartość jest niewymierna, ponieważ jest ponadużytkowa, ona ma walor taki sam jak prawdziwa mitra książęca za rządów plutokracji, jak genealogia patrycjuszowska za rządów plebejskich. Ona praktycznie się nie liczy, ale jest źródłem wszelakich satysfakcji, które mogą być przedmiotem ważnych społecznie pożądań i ambicji.
Ten stan rzeczy nie usprawiedliwia żadnych zakusów niszczycielskich wobec kultury niskiej. Niech żyją w publikadłach odpustowe i podwórkowe ballady, niech zdobią domy makatki z jeleniem, między nimi i reprodukcjami Słoneczników van Gogha nie ma istotniejszej różnicy, niech nieudolne wierszoróbstwo uchodzi za wieszczą poezję, a grafomański kicz beletrystyczny za polski odpowiednik Wojny i pokoju.
Do daremnych wojen z wiatrakami powinno zniechęcić wiele rzeczy, orientacja w całkowitym pomieszaniu wartości z bezwartością w sferze kultury, estetyki i artyzmu, świadomość, że bezwartość i wartość mogą być różnym ludziom w podobny sposób użyteczne, pewność, że sztuki odróżniania wartości od bezwartości i sztuki rozpoznawania nieskończonej hierarchii wartości nie da się ani nikogo w ciągu jednego życia nauczyć, ani nikomu w jakikolwiek sposób narzucić.
Pośród wszystkich zniewoleń, na jakie świat pozwala sobie wobec człowieka, niech każdy ma prawo do korzystania z tego azylu wolności, jaką umożliwiać powinna sztuka dobra lub zła.
Niech istnieje wolność obcowania z kiczem, jeśli tylko kicz może dać komuś to, co innym daje prawdziwe dzieło.
Należałoby tylko postawić jeden warunek.
Niech prawo do wolności w domenie sztuki, w domenie artystycznych wartości będzie jednakowe dla wszystkich.
Skoro jedni mają prawo do błogostanu przy lekturze Trylogii lub Popiołów, niech innym nie zostanie odmówione prawo do obcowania ze Słońcem i księżycem Alberta Parisa Gütersloha.
Może warto przyznać się po latach, że to wielkie dzieło, o którego polskim życiu w utajeniu słyszę raz po raz, mogło się ukazać w Polsce – w genialnym przekładzie Eddy Wertel – tylko dzięki mojej zmowie z Witoldem Wirpszą, któremu wszelki symplicyzm był z gruntu obcy.
Tylko arogancki symplicyzm może pozwolić sobie na argumentację statystyczną w sprawach sztuki.
Odmawianie prawa do istnienia pisarstwu Krystyny Sakowicz tylko dlatego, że tego pisarstwa nie może czytać taka lub inna grupa ludzi, to akurat to, na co nie powinna istnieć możliwość zgody lub przyzwolenia.
Statystyczna przewaga zwolenników Trędowatej Heleny Mniszkówny nad Jaśmiornicą Krystyny Sakowicz nic nie znaczy. Jeśli cokolwiek miałaby znaczyć, znaczyłoby, że polska makatka z jeleniem jest ważniejsza niż Ostatnia wieczerza Leonarda da Vinci.
Trędowata jest polskim arcydziełem romansu popularnego, Krystyna Sakowicz nie pretenduje do żadnych arcydzieł, celem jej ambicji jest odkrywanie nowych terenów do literackiego duszoznawstwa i poszukiwanie nowych dróg narracyjnych, z jej odkryć skorzysta – być może – jakaś przyszła autorka romansowego arcydzieła Trędowata II. Ono bez poszukiwań i eksperymentów autorki Jaśmiornicy może nie mogłoby powstać.
Unicestwiając to, czego się nie lubi, można źle się przysłużyć temu, do czego serce samo się rwie.
Jeśli więc nie etyczna bezzasadność namiętności do unicestwiania, to może wzgląd na własną duchową satysfakcję powinien zatrzymać ognisty miecz i nie dopuścić do niszczycielstwa artystycznych wartości tylko dlatego, że są unikalne.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy