W hołdzie marzeniom, Twórczość 8/1961

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

W HOŁDZIE MARZENIOM

Zofia Romanowiczowa, Przejście przez Morze Czerwone, Warszawa 1961

Zofia Romanowiczowa opublikowała dwie powieści: Baśkę i Barbarę (1958) i Przejście przez Morze Czerwone (1961). Myślę, że dopiero druga powieść Romanowiczowej pozwala utwierdzić się w rozeznaniu co do charakteru i jakości jej talentu. Baśka i Barbara była dziełkiem wiele zapowiadającym, ale niespo­kojnym wewnętrznie, bardzo jeszcze niejednolitym.

Prawdę mówiąc, pierwszorzędne były jedynie początkowe partie Baśki i Bar­bary. Zacząć w powieści pisanej przez kobietę od znalezienia słów wyrażają­cych doświadczenia ciąży, rodzenia i macierzyństwa to znaczy zacząć od tego, co jest źródłem i apogeum kobiecości, co prowadzi do jedynej w swoim rodza­ju wizji świata i człowieka. Romanowiczowa z właściwą sobie subtelnością kreśli kontury tej wizji: „Wtedy wiedziałam jednak: tak się umiera. I tak się rodzi. Tak się obraca ziemia. Tak wybucha lawa. Tak zwija się w spiralę mgła­wica” (Baśka i Barbara, s. 21). Niemowlęctwo Baśki odczute i opowiedziane przez Barbarę dało przepiękne karty prozy Romanowiczowej. Nikt poza matką nie jest w stanie wtargnąć tak daleko w świat pierwszy człowieka, zrozumieć ten największy dramat bez słów, zbliżyć się do najwspanialszej tajemnicy. Wokół tajemnicy końca zamyka się połowa wielkiej sztuki świata, tajemnica początku jest do dziś w sztuce dziewiczym lądem, bo jest to ląd niedostępny dla mężczyzny. Romanowiczowa ze zdumiewającą odwagą zbliża się do tego lądu. I ona, choć kobieta, jest skazana wyłącznie na ogląd zewnętrzny, na behawioryzm. „Nie, doprawdy, gdzie się kończyło, gdzie się zaczynało to, co było nią, w tych pierwszych tygodniach? Własne piąstki obserwowała ze zdu­mieniem, dwa niepojęte zwierzątka w wiecznym ruchu, skurczu, przeszywane krótkimi spięciami, obce, żywe. Przyczajała się i otwierała usta, by którąś przecież posmakować, possać, połknąć, jak pisklę, które otwiera dziób na prze­latujące owady” (tamże, s. 45).

Na tyle, na ile jest to możliwe, Romanowiczowa odsłania fazy pierwszych dramatów władzy, dramatów rozeznań, dramatów wspólnoty i obcości, pano­wania i trwogi. Tak dochodzi pisarka do dramatu nazywania. Tu jednak ta­jemnica początku człowieka przeradza się w tajemnicę początku Polaka. Nie chcę powiedzieć, że ten drugi wymiar sprawy jest nieważny, stwierdzam jedynie, że Baśka i Barbara przekształca się w całkiem inną już powieść, w powieść polonijno-społecznikowską. Co do mnie, wolałbym jednak, żeby Romanowiczowa sprawy polonijne wyodrębniła w jakimś rodzaju piśmiennictwa użytkowego, a fascynującą skądinąd sprawę dramatu dwujęzyczności ujęła w wymiarze równie uniwersalnym jak w początkowych partiach swego utwo­ru. Myślę zresztą, że dramat dwujęzyczności wymagałby czegoś innego niż to, co gwarantuje technika behawiorystyczna. W najatrakcyjniejszych partiach Baśki i Barbary behawioryzm był jedynie możliwy, nie wynikał on jednak z żadnych programowych założeń pisarki. Że tak było, świadczy najlepiej Przejście przez Morze Czerwone, powieść, w której z behawioryzmu nie pozo­stał nawet ślad.

Przejście przez Morze Czerwone uważam za dziełko o wyrównanej, prostej doskonałości. To, co chciała pisarka powiedzieć, zostało powiedziane słowem prostym, kunsztownym i bezbłędnym. Może aż za bardzo bezbłędnym, wy­ważonym, przewidzianym z doskonałym wyczuciem smaku, stylu, zamiaru kompozycyjnego. Tak bezbłędnie potrafią pisać jedynie kobiety, może dlatego, że rzadko ich ambicją jest odkrywanie stylu, że nie lubią one czy nie stać je na ryzyko, na niepewność, na nieporządek, nieuchronnie związany z eksperymentowaniem, badaniem możliwości, myśleniem pod żadnym względem nie sprawdzonym. Romanowiczowa nie odkrywa w swoim znakomitym dziełku niczego, daje natomiast absolutnie wierne i absolutnie własne świadectwo prawdom ludzkiego losu w jego najcieńszych, najbardziej osobistych, najbar­dziej wewnętrznych przebiegach. Jej dziełko to majstersztyk kultury, mądrości, kobiecej delikatności, kobiecego wyrafinowania. Nie łatwo zabrać się do tego kunsztownego przedmiotu sztuki z narzędziami takimi, jakimi może dyspono­wać krytyk. Przyznaję, brak mi absolutnie narzędzi dość precyzyjnych, dość delikatnych, dość czułych. Chciałbym prosić autorkę o wyrozumiałość i po­błażliwość, Przejście przez Morze Czerwone to nowoczesny monolog, niby spowiedź, niby wyznanie, kobiety kochającej i niekochanej, świadomej swojej niedojrzałości i nie pogodzonej ze swoją dojrzałością, hołubiącej swoją niedojrzałość i po­gardzającej swoją dojrzałością, chłopięco czystej i wzniosłej i chłopięco fanatycznej w swoim przywiązaniu do wzniosłości, a jednocześnie tak do­świadczonej, jak to się zdarza tylko kobietom. Mimo woli antynomia dojrza­łość — niedojrzałość wysunęła mi się na plan pierwszy, gdy spróbowałem naj­ogólniej scharakteryzować rodzaj doświadczeń i przeświadczeń bohaterki i narratorki Przejścia przez Morze Czerwone. Można a nawet należy przypisać tym kategoriom znaczenia gombrowiczowskie, a więc ogólnointelektualne i filozo­ficzne, kulturowe i cywilizacyjne. Opowieść Romanowiczowej rozgrywa się na planie psychologiczno-moralnym, ale dość jest w tej opowieści sugestii, uspra­wiedliwiających szersze zakusy interpretacyjne. Z tym, że trzeba od razu po­wiedzieć, iż gombrowiczowskie kategorie dojrzałości i niedojrzałości musiałyby być skojarzone u Romanowiczowej z całkiem przeciwstawną skalą wartości. U apostoła dojrzałości niedojrzałość znaczy tyle samo co nieświadomość, nieautentyczność, nonsensowność, sztuczność, wręcz idiotyczność. To, co u Roma­nowiczowej nazywam żywiołem niedojrzałości, mieści w sobie pełną świa­domość, jedynie prawdziwą autentyczność, najgłębszy ludzki sens, prawdzi­wość bardziej prawdziwą niż wszystkie realne ludzkie doświadczenia, urodę i piękno człowieka i życia w stopniu doskonałym i absolutnym. U Romanowiczowej oczekiwany przez człowieka wymiar idealny rzeczy ludzkich, niezależnie od tego, że życie go nigdy nie potwierdza, jest po stokroć ważniejszy niż ich sprawdzalny wymiar rzeczywisty. Bohaterka Przejścia przez Morze Czerwone formułuje expressis verbis swoją zasadę war­tościowania: „Wcielenie marzeń, cóż za ironia, właśnie wcielając się marzenia obracają się w cień, rzeczywistość jest cieniem marzeń, nie ciałem, szaleństwo chcieć utrwalić cień” (Przejście przez Morze Czerwone, s. 127).

Bohaterka powieści ściga swój świat idealny, swój świat marzeń, w którym miłość znaczy miłość i jest czysta i doskonała, w którym wspólnota ludzka da­je siłę moralną i jest gwarancją człowieczeństwa, w którym radość z tej wspól­noty równoważy wszystkie cierpienia świata. Idea tego świata marzeń ucieleś­niła się dla bohaterki, o ironio, w okolicznościach maksymalnego pohańbienia człowieka w niemieckim obozie wojennym. „A jednak nie, całe moje wew­nętrzne przekonanie to potwierdza, razem z pamięcią, że tylko dzięki Lucynie, od pierwszej chwili, od pierwszego spotkania, rozpoznania, powitania, wymiany litości, pociechy, przerażenia, wymiany, która w religii nazywa się obcowaniem i która stanowi jedyną możliwą ludzką wspólnotę, która doskonale obywa się bez słów, przelewa cała w jednym spojrzeniu, w jednym momencie, od tej chwili możliwość załatwienia na własną rękę mej sprawy, możliwość oderwa­nia się od tego losu, stała się dla mnie problematyczna. Przestałam myśleć: ja. Pomyślałam: my” (s. 34-35). „Granica, poza którą nie opłacało się prze­żyć, nie opłacało się wyjść z obozu, była wtedy jasna i oczywista, posunięta do samych kresów człowieczeństwa, to prawda, ale tym bardziej surowa, i za nas obie Lucyna była tej granicy świadkiem i stróżem. Ona zawsze była gotowa zrezygnować, gdy ja, bardziej słaba, bardziej chwiejna, ze strachu właśnie i ze słabości nieraz czepiałam się krawędzi bardziej kurczowo, niż postanowiłyśmy, że warto” (s. 43). „Pierwszy raz w życiu i zresztą jedyny zdarzyła mi się taka integracja, takie z kimś wewnętrzne zjednoczenie, wyraźnie mi się wtedy życie przełamało, bardziej definitywnie niż przez wojnę, niż przez sam fakt wywie­zienia, wyraźny był moment, w którym osobne nasze losy, mój i Lucyny, a więc i Leszka, zaskoczyły, zamieniły się w jeden, dzielony” (s. 70).

Celowo odwołuję się do tekstu powieści, ponieważ sprawy nie da się opo­wiedzieć, jak to się mówi, własnymi słowami, nie da się, jak tego wymagano w szkole, streścić. Powiedzieć, że bohaterka w obozie zawarła doskonałą przy­jaźń z drugą kobietą, że wyznaczyła sobie idealnie pojęte miejsce trzeciej w związku tej kobiety z mężczyzną, który nie przeżył wojny, ale nie przestał istnieć jako duchowy partner, to znaczy rozbić kruchą, ale spoistą konstrukcję idealnego świata bohaterki, to znaczy obnażyć naiwność tej konstrukcji, zasugerować dwuznaczności, które w tej konstrukcji tkwią, ale nie są płaskie, nie są banalne. Świat marzeń bohaterki jest oparty na szaleństwie ludzkiego serca, ja jednak jestem ostatnim z tych, którzy by się dziwili jakiemukolwiek szaleństwu ludzkich uczuć. I kruchość, i naiwność, i dwuznaczność tej kon­strukcji jest samą prawdą. Można postulować i praktykować w życiu najkonsekwentniejszą dojrzałość i nie wyzwolić się do końca od boskiego szaleństwa idealnych marzeń. Wiem, że można być zużytym w praktykowaniu programowej dojrzałości jak zdarta i wyszła z obiegu płyta i mimo tego nie być wcale wol­nym od złudzenia, że zdarzy się to, co się zdarzyć nie może. Choćby się nie wiem jak długo walczyło z dzieckiem w sobie, każdy z nas dopóki jest i nie­zależnie od tego, jaki jest, jest dzieckiem podszyty i wątpię, czy jest jakiekol­wiek inne wyjście poza przyznaniem się do takiego stanu rzeczy. Bohaterka Romanowiczowej przyznaje się do tego. „Owinięta po maniacku swoją częścią koca, byle nie dotykać mnie, byle być osobno, zasypiała spokojnie, gdy ja po­łykałam łzy, gdy dziecko, które było we mnie, którym jednak byłam, potrzebo­wało pociechy, zwyczajnej pociechy, zażegnania niebezpieczeństwa przez czyjąś rękę na czole, czyjeś ramię pod głową” (s. 129-130).

Prawda praktycznego życia polega na tym, że jesteśmy jak pobielane groby, a marzymy jak dzieci. Godzimy się na mniej, na gorzej, na byle co, byle żyć, i łudzimy się bez większej wiary zresztą, że odżyjemy przecież, że będziemy prawdziwi, że będziemy pocieszeni, że opadnie z nas nasze świństwo, nasz grzech, nasz brud i nasza śmierć. „Gdyby można od tego wszystkiego odwrócić się, niech przepada, rozebrać się z tych wszystkich pozorów, z tych ustępstw, z tych porażeń, być razem, w zgodzie z Lucyną, z sobą, z nami, z pojęciem o Lucynie, o sobie, o nas, a wtedy, gdyby raz jeszcze drzwi otworzyły się i gdy­by można przestąpić je nago. Cokolwiek by nas za tymi drzwiami czekało, na­wet złe, byłoby dobre, bo razem” (s. 162). To wszystko kończy się jednak na „gdyby”, na złudzeniu pobożnym, a nieprawdziwym, na czekaniu pozornym, a przecież potrzebnym.

Poprzez sztukę, a ściślej mówiąc poprzez literaturę (literatura jest w tym względzie jedyna i niezastąpiona) możemy tę sprawę rozegrać dramatycznie i heroicznie, wzniosie i ostatecznie. I tak się dzieje u Romanowiczowej. Kon­flikt między marzeniem a rzeczywistością rozwiązuje pisarka według wzorów tragicznej literatury. W obozie możliwość rozwiązania była w ręku obydwu bo­haterek. „Tego ziarenka nie mogli nam odebrać, byłyśmy śmiertelne, więc byłyśmy w ich mocy, byłyśmy śmiertelne, więc nie mieli nad nami władzy, miałyśmy wciąż ten klucz, znałyśmy tajemnicze wyjście z tej niewoli, jedyne, jakie istniało, ale za to definitywne, skuteczne, pod postacią odmowy” (s. 44). Ten klucz pozostał po latach już tylko w ręku narratorki, a właściwie ona jed­na była w stanie się nim posłużyć aktywnie, a ta druga zdolna była jedynie do bezsłownej i biernej aprobaty. Opowieść Romanowiczowej ma na celu nasze współprzeżywanie tego ostatecznego momentu, gdy klucz musiał być nie­uchronnie użyty. Cel został osiągnięty, byliśmy przez krótki czas heroiczni i wzniośli, uznaliśmy na moment konieczność ostatecznego rozwiązania, doko­naliśmy bohaterskiej odmowy godzenia się na mniej, na gorzej, na byle co i będziemy istnieć znów jak świeżo pobielone groby do czasu, gdy nikt już na­szych grobów bielić nie będzie. Tyle i tylko tyle dać nam może literatura.

Podkreślam, ironiczny podtekst ostatnich zdań odnosi się do możliwości lite­ratury w ogóle, nie do dziełka Zofii Romanowiczowej. To bardzo piękna, szla­chetna i ludzka książeczka, hołd złożony naszym marzeniom, naszej potrzebie marzeń, naszej konieczności marzeń.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content