copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
W OBRONIE WŁASNEJ SZTUKI
Stanisław Dygat, Różowy kajecik, Kraków 1958
Dygat jest bodaj jedynym polskim pisarzem, który lubi i potrafi bawić się życiem. Pisarstwo Dyga ta jest zawsze organizowaniem takiej zabawy. Nawet koszmar staje się u niego powodem wcale uciesznej rozrywki. Uśmiać się można u Dygata ze wszystkiego, a już najbardziej z prawdy wydobytej spod piramidy kłamstwa. Człowiek jest omotany kłamstwem i nie jest to wcale zło największe, skoro niejednokrotnie łatwiej z nim egzystować. „Żyją jednak tak – pisze Dygat nie tylko w sensie dosłownym w Salonie warszawskim 1944 – że dostosowują wszystko do tego fałszywego obrazu i usiłują zachowywać się zgodnie z jego rysami i nawet słyszeć by nie chcieli o tym, że nie są tacy, jak sobie wyobrażają” (s. 70).
Ponieważ kłamstwo jest w jakimś sensie przydatne, a nawet konieczne, demaskatorstwo sztuki nie musi mieć wiele wspólnego z rozrywaniem szat. Sztuka zresztą w równym stopniu zajmuje się stwarzaniem kłamstwa, jak poszukiwaniem prawdy. Oczywiście Dygat głowę dałby za to, że jego sztuka służy przede wszystkim odkrywaniu prawdy. Nie brak mu poczucia własnej prawdy, przeciwstawionej cudzemu kłamstwu. Różowy kajecik jest niezbyt zamaskowaną polemiką z cudzymi kłamstwami w sztuce. Dostało się w nim po trosze wszystkim konkurentom Dygata. W imię własnej prawdy atakuje Dygat celnie i wielokierunkowo. Z wyrozumiałością sobie właściwą, ale i bez zbytecznych ceregieli. Zaczyna – rzecz jasna – od wyłożenia własnego programu.
Tytułowe opowiadanko, pisane jeszcze przed wojną (1938), jest takim właśnie wykładem. Różowy kajecik to Dygatowski Johny Niedźwiedź. Z tym, że u Dygata mamy program pozytywny. Steinbeckowi zaś chodzi o to, żeby określić, czego sztuce mówić nie wolno. Dla Dygata nie ma to żadnego znaczenia. Nie grozi mu przekroczenie tej granicy, kiedy człowiek przestaje być człowiekiem. A tego lęka się Steinbeck, który jest humanistą tylko na skutek świadomego wyboru. Doprowadza on swoich bohaterów zawsze do samej granicy odczłowieczenia, której nie przekracza tylko dlatego, że wie, co za nią się kryje. Dygat nie dostrzega przepaści i nie potrzebuje stawiać przed swą sztuką znaków ostrzegawczych. Człowiek u niego staje się coraz bardziej malutki, nigdy nie przemienia się w bestię. Gdyby zresztą ludzką bożą krówkę zamienić w bestię, cóż by to była za bestia. Dygat nie ma się czego obawiać. Cyniczne refleksje Maniusia, zapisane w różowym kajeciku, nie przerażą nikogo tak, jak przeraża wszystkich małpiarstwo Johny Niedźwiedzia! Maniuś nie zostanie potępiony. Przeciwnie, zasłuży sobie na cechę wyróżniającą, będzie „Maniusiem o cynicznych refleksjach”.
Na czym polega cynizm refleksji Maniusia? Maniuś zapisuje w różowym kajeciku tylko to, o czym myśli i marzy cała jego rodzinka. Cała rodzinka wie, że ciocia Sabina jest tępą i nudną idiotką, i wszyscy marzą o tym, żeby ją szlag trafił. Wszyscy wiedzą ponadto, że są to jedynie tak zwane pobożne myśli i marzenia i że ciocię cierpieć trzeba tak długo, jak długi żywot Bozia cioci wyznaczy. Tym bardziej więc życzą jej tego, co się stać nie może. Maniuś odtwarza prawdę myśli, wyciąga wnioski z marzeń i życzeń, wiedząc z góry, że nic z tego dla życia rodziny nie wyniknie. Jego prawda jest zarazem nieprawdą. Prawda pragnień jest nieprawdą spełnień. Spełnień na niby, jak podróż Henryka Szalaja do Włoch, Spełnień niemożliwych, jak zbrodnia na cioci. Maniuś wie, że zbrodnia jest niemożliwa i dlatego maluje ją z przymrużeniem oka.
„Złapali, co kto miał pod ręką. Talerze, talerzyki, tłuczki do orzechów, nożyki do owoców. Rzucili się na fotel. Przez chwilę kotłowało się wszystko. Jęki, krzyki. Ciosy. Kiedy odstąpili, na miejscu – gdzie siedziała ciotka – leżała kupka gruzu jej ciała.
– Dobra – rzekł Emil, wziął gruz, ciała ciotki, wrzucił do kominka i zaczął dąć mieszkiem. Gruz uniósł się w powietrze i wyleciał kominem” (s. 13).
Maniuś wie sam najlepiej, co jest w jego sztuce prawdą, a co nieprawdą. Wiedza taka jest konieczna i w życiu, i w sztuce. Gdy się tego nie wie w życiu, dostaje się po gębie, jak stary pedagog Brzózek (opowiadanie Księżyc), albo grzęźnie się w idiotyzmie, tak jak Florek z opowiadania Kot. Florek tak zaplątał się między prawdą i nieprawdą, że stracił świadomość własnej tożsamości. „Ja jestem urzędnik poczt i telegrafów. Tak nie można… Tylko… czy to na pewno ja jestem urzędnik poczt i telegrafów?… Czy to nie mój kot?… Czy ja jestem moim kotem? Czy mój kot jest mną? On siedzi w kawiarni, a ja pod stołem, więc niemożliwe, żebym ja był urzędnikiem, a on kotem. On jest urzędnikiem, a ja kotem… Tak… Tak, już wiem na pewno… Mrr… miau… miau…” (s. 27). W sztuce brak takiej wiedzy jest nie mniej zabójczy. Dygat z tego punktu widzenia podważa wartość niejednego zjawiska w sztuce.
Wystarczy ludzkie marzenie pozytywne naiwnie potraktować zbyt serio, żeby, jak pisarz N. z Salonu warszawskiego 1944, stać się patetycznym błaznem, „prorokiem obrotowym, potrząsaczem sumień do wynajęcia”. Pierwowzór pisarza N. jest nader łatwy do wykrycia, ale nie o jednostkowe zjawisko chodzi w tym wypadku Dygatowi. Fideistyczne i bogoojczyźniane tendencje w literaturze zostały tu zaatakowane i ośmieszone. Piewca ofiarnictwa i poświęcenia dla Sprawy znajduje poklask sytych i tchórzliwych sobków i idiotów. Ci sami ludzie potępią pisarza W., który im rzuci prawdę w oczy. Nasuwa się pytanie, dlaczego pisarz W. ma mniej szczęścia niż Maniuś. W. zbyt serio traktuje swoje oburzenie i jeszcze bardziej serio wyciąga z niego wnioski. Prawda sztuki nie może być całkowicie prawdą życia. W przeciwnym razie gruz ciała cioci musiałby rzeczywiście wylecieć kominem, a tego rudy Maniuś nie może nikomu życzyć, bowiem mogłoby się zdarzyć, że jego spotkałoby to samo. Dygat nie chce naśladować losu pisarza W. i przyznaje się do tego od dawna z całą otwartością. Dygat woli nie traktować zbyt serio ani sztuki, ani życia, wie bowiem, że jest to w obydwu wypadkach w najwyższym stopniu niebezpieczne, jeśli tylko chciałoby się być logicznym w wyciąganiu wniosków, które z tego mogłyby wyniknąć. Nielogiczności nie znosi zaś nade wszystko. Dlatego ma tyle pretensji do egzystencjalistów, chociaż nie jestem pewien, czy tym razem sam nie przesadza w powadze.
W polemice z egzystencjalizmem posługuje się Dygat sławnym argumentem Gombrowiczowskim o mówieniu na temat nicości i zajadaniu rogalików z masłem. W teorii filozoficznej sprawa nie jest przecież tak prosta. Bezsensowi przeciwstawiają egzystencjaliści poszukiwanie sensu, absurdalnej egzystencji zaś potencjalną esencję. W sztuce zaś nie chodzi tylko o logikę. Świadomość bezsensu obejmuje rozległe dziedziny przeżyć ludzkich, które sztuka może notować, ale prawda przeżyć wewnętrznych nie musi być prawdą realnych czynów i Dygat wie o tym sam najlepiej. Nikt nie żąda od czytelników Sof oklesa, żeby naśladowali w codziennym życiu Antygonę i Edypa, tak jak nikt nie żąda od czytelników Goethego, żeby postępowali jak Werterzy. Egzystencjaliści w odmienny sposób niż Sofokles wzbudzają w człowieku uczucia trwogi i litości, ale też chodzi im przede wszystkim o swoisty typ przeżyć estetycznych, których nie ma powodu człowieka pozbawiać. Dygata nie stać – zdaje się – na taki dystans wobec przeżyć ludzkich w życiu i w sztuce, jakie ma w stosunku do życia i sztuki w swojej ocenie filozoficznej. Kapitan Kirasjerów zdradza wiele znamion naiwności w tym względzie.
O wiele bardziej celny jest Dygat w polemice z rodzinnymi naiwnościami. Dostało się w Różowym kajeciku Putramentowi i Hłasce, Adolfowi Rudnickiemu i Przybosiowi, socrealistom i najznakomitszym satyrykom. Przybosiowa koncepcja „sztuki, tej mistycznej siostry techniki i nauki” zaciążyła nad całą polską poezją awangardową. Naiwne złudzenia futurystów przejęła jak nigdzie w Europie polska awangarda poetycka. Dygat proponuje awangardowy scenariusz filmowy pod tytułem Korcelli je zupę kartoflaną, w którym wszystko dzieje się w odwrotnej kolejności. Jest w tym tylko formalny dowcip („Ot, życie przyłapane od tyłu. Szczyt awangardowej nowoczesności”). Dygat przypomina żartobliwą kwestią, czy nos dla tabakiery, czy tabakiera dla nosa, Gdyby kwestia ta nie była obca naszemu znakomitemu poecie, być może zaprzątałby sobie od czasu do czasu głowę bezsilnością człowieka wobec kataru i mniej by go obchodziła możliwość unoszenia się na własnych nogach nad iglicą Pałacu Kultury.
Rudnickiego zaczepia Dygat mniej złośliwie, choć nie mniej trafnie. Pisarz wyczulony na sprawy ostateczne i jak najbardziej niezwykłe nie ma zbyt wiele serca dla powszedniości życia. Bohater Koncertu skrzypcowego tak długo szaleje z miłości do wspaniałej włoskiej dziewczyny, dopóki się nie dowie, że jest to po prostu „znajoma jego siostry”. Bez znaczenia jest fakt, że jest to „jedna z bardziej utalentowanych włoskich malarek”, że „wszyscy ją uwielbiają za dowcip, inteligencję, wdzięk i urodę”. Uczyć by się Sandauerowi od Dygata przenikliwości krytycznej!
Sam Dygat jest wrażliwy wyłącznie na zwyczajność spraw ludzkich. Absurdy codziennego życia obchodzą go więcej niż wszystkie metafizyczne nonsensy człowieczego losu. Jego uniwersalna koncepcja doli człowieczej to koncepcja doli urzędniczej człowieka w Podróży. Obrony zwyczajności w sztuce podjął się Dygat w opowiadaniach Pan Trąbka opowiada swoje sny i Zorza polarna. Dopóki sny pana Trąbki są najbardziej zwyczajne, sukcesy towarzyskie opowiadacza snów są ogromne. Oto jeden z nich. „Proszę bardzo: wczoraj na przykład śniło mi się, że wchodzę do’ rzeźnika i mówię: – Niech mi pan zważy ćwierć kilo kaszanki. – Rzeźnik zważył, wręcza mi paczkę i powiada: – Płaci pan trzy złote.
– No, no, panie Trąbka, no, no, pan to ma sny!” – odpowiada słuchacz (s. 171). Według Dygata marzeniem współczesnego człowieka jest najnormalniejsza zwyczajność, która jest zarazem czymś najbardziej niezwykłym. Ta przewrotna koncepcja jest jeszcze jednym przejawem Dygatowego kpiarstwa, któremu tak wspaniale służy jego sztuka.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy