copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
WARIANTY
Za zimny wiatr no moją wełnę (moja lektura 1978) jest trzecią wersją powieści, która w wersjach wcześniejszych miała tytuł Apogeum. Wersja pierwsza (moja lektura 1973) wymagała korekt narracyjnych i artystycznych, przyniosła je wersja druga (moja lektura 1975), w wersji trzeciej Józef Łoziński dokonał wszelakich zabiegów autorskich (głównie istotnych skrótów i istotnych przeredagowań), żeby jego znakomita powieść mogła rozpocząć życie publiczne.
Powieść Łozińskiego przewyższa jego debiutancką Chłopacką wysokość (1972) i późniejszy Paroksyzm (1976). W debiucie nie znał jeszcze Łoziński ani kosztów, na które skazuje życie we dług marzeń, ani kosztów, bez których niemożliwe jest uprawianie sztuki, jeśli sztuka ma być sztuką. Konieczną w tym względzie orientację zdobył autor Apogeum błyskawicznie, autor powieści Za zimny wiatr na moją wełnę (stały się to w sposób nieunikniony utwory różne) poznał koszty życia i koszty sztuki w doświadczeniu.
Różność pierwszej i trzeciej wersji powieści polega głównie na zatracie buńczuczności. W Paroksyzmie sięga Łoziński (z natchnienia Faulknera) do „czarnego morza” wnętrz ludzkich, zastępując narrację parodystyczną narracją poetycką (w olbrzymich partiach tekstu), Za zimny wiatr na moją wełnę pozostaje nadal pisarską penetracją tego, co w człowieku mniej lub więcej świadome, do czego dotrzeć jest w stanie tak czy inaczej użytkowa mowa zewnętrzna, czyli w tym wypadku – podobnie jak w Chłopackiej wysokości – gwałcony, karykaturowany i pariodowany język intelektualny i literacki.
W Chłopackiej wysokości nie ma śladów jakiejkolwiek wyrozumiałości dla wszelkich możliwych konkurentów literackich i w ogóle dla wszelkich poważnych zastosowań parodiowanych języków, w Apogeum sprawa wyglądała chyba podobnie, trzecia wersja powieści tłumi namiętności parodystyczno-satyryczne Łozińskiego, pogłębił się w niej wewnętrzny dramatyzm głównych postaci chociażby przez to, że zwęziło się satyryczne tło, zuchwałe przymiarki do Ulissesa Joyce’a przemieniły się w skromniejsze szkice „portretów artystów z czasów młodości”, śladów natchnień Joyce’owskich Łoziński słusznie nie zatarł, poprzedziły one ślady natchnień Faulknerowskich, jedne i drugie świadczą o tym, jak wysoko sięga Łoziński po literackich patronów.
W zgodzie z prawdą faktyczną trzeba mówić o „portretach artystów” w powieści Łozińskiego, nie byłoby jednak nadużyciem, gdyby się powiedziało, że chodzi tu o jeden portret w kilku wersjach postaw psychicznych, moralnych, filozoficznych i społecznych. Raz ukryty, raz jawny narrator obarcza swoje postacie zróżnicowanym bagażem świadomości ważnej i charakterystycznej dla działań artystycznych, choć są to artyści bardziej potencjalni niż rzeczywiści. Homo Wit uosabia świadomość infantylną (Łoziński widzi w niej jedno z haseł sztuki współczesnej), Tomasz Włók został obarczony świadomością społeczną człowieka z awansu, Młodzieńcowi z orchideą przypadła w udziale świadomość bezkompromisowości w sztuce, docent Beno i Jan Matysek dźwigają bagaż intelektualnych kompromisów.
Taktyka narratora zmierza ku temu, żeby, uchylając się od rzucenia całego siebie na szalę, przyjrzeć się powieściowe konsekwencjom takich decyzji, jakie dla niego wchodziłyby w rachubę. Poprzez postacie powieściowe doświadcza narrator możliwych i prawdopodobnych wariantów własnego losu. W połowie są to warianty losów tragicznych, do narracji satyryczno-parodystycznej musiało się dołączyć współczucie, współczuje się tu przede wszystkim sobie samemu, skoro los Młodzieńca z orchideą mógłby być losem własnym, skoro nie może istnieć pewność, że się nie wpadnie w pułapkę losów docenta Bena lub Jana Matyska, skoro wariant najlepszy, jaki miałoby się do wyboru, spełnia się w losie Tomasza Włóka, który musiał poznać cenę, jaką się płaci, gdy się chce być człowiekiem „heroicznego imienia”.
Łoziński odszedł daleko od tromtadrackich deklaracji Alosia Rzepy z Chłopackiej wysokości. Przeszedłszy konsekwentnie od deklaracji do konstatacji stanu rzeczy, przeprowadza on błyskotliwe analizy powieściowe świadomości intelektualnej, jaką się rozporządza na wewnętrzny użytek. Z pisanego języka literackiego i intelektualnego w użytku wewnętrznym pozostają tylko strzępy, słowa hasła, zwroty hasła, fragmenty cytatów, równoważniki zdań, zdania z rozchwierutaną składnią, zdania skłócone z logiką. Do wewnętrznej mowy ciemnej (symbolicznej) sięgnie autor Paroksyzmu i nie okaże się chyba jej władcą suwerennym, w powieści Za zimny wiatr na moją wełnę działa Łoziński jak językowy potentat, przywracając życie słowom martwym, każąc im z sobą walczyć, zmuszając je do niewiarygodnych koegzystencji.
Uwewnętrzniona polszczyzna intelektualna jest u niego żywiołem tak dzikim, jak musiała być u Mikołaja Reja, czyli wtedy, kiedy zaczynała się rodzić. Nie uciekając się do uświęconych tradycją reguł panowania nad językiem, Łoziński włada nim pisarsko z imponującą swobodą. Zdania jego narracji, jakkolwiek i czymkolwiek szokują, są precyzyjne i ścisłe, są prawomocną literacko konstrukcją tej postaci mowy wewnętrznej, którą kształtują rozum i świadomość. W później pisanych utworach zacznie Łoziński szukać czego innego, powieść Za zimny wiatr na moją wełnę jest mistrzowską pisarsko realizacją tych możliwości, które zapowiedziała Chłopacka wysokość.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy