copyright © „Twórczość” & Jacek Łukasiewicz
WIARA KRYTYKA
Henryk Bereza, Pryncypia. O łasce literatury, Kraków 1993
1. Złoto-zielona okładka (z przewagą złota) obejmuje zbiór zasad Henryka Berezy, wyznanie wiary krytyka, artysty, człowieka.
Nazwa właściwego przedmiotu wiary pozostaje ukryta, lecz objawia się on w sztuce, wśród sztuk – przede wszystkim w literaturze, a wśród gatunków literackich – w powieści. Czym dla Berezy jest dzieło sztuki?
Jego status „zakłada szczególną postać podmiotowości, której podstawa ontologiczna jest trudna do pojęcia i może nawet nie da się pojąć”. W następnym zaś zdaniu otrzymujemy próbę określenia owej podstawy. „Dla uproszczenia wolno byłoby – może – przyjąć, że dzieło sztuki jest sztuczną i uniezależnioną istnieniowo formą funkcjonowania osobowej (indywidualny twórca) i ponadosobowej (cały świat lub cała rzeczywistość) podmiotowości” (s. 31).
A więc na podmiotowość dzieła składają się dwie podmiotowości: artysty i „całego świata lub całej rzeczywistości”. Owa dwójca będąca w dziele jednością (jedną podmiotowością) spotyka się z podmiotowością odbiorcy. (Pozostawmy z boku pytanie, czy ta podmiotowość odbiorcy również jest złożona, czy i w niej jest pierwiastek „całego świata, czy całej rzeczywistości”). Następuje kontakt międzyosobowy. Najwspanialszy i najbardziej możliwy. Kontakt między osobami w relacji człowiek-człowiek rzadko się bowiem, powiada Henryk Bereza, urzeczywistnia; gdy zaś nastąpi, łatwo staje się groźny. Stając „twarzą w twarz” z innym człowiekiem, pozbawiony ubezpieczeń, masek, ochrony, narażam się na niebezpieczeństwo i sam staję się niebezpieczny. Mogę innego zabić (rzeczywiście lub duchowo czy symbolicznie), albo zostać zabitym. Natomiast „zastępcza podmiotowość dzieła sztuki nie może zabić i nie prowokuje do zabijania” (s. 32). W podmiotowości dzieła odnajdujemy więc podmiotowość jego autora, mogąc jednocześnie patrzeć „w całą skonkretyzowaną podmiotowość świata, jak Mojżesz patrzył poprzez krzak gorejący w twarz samego Boga” (s. 32).
W jaki sposób podmiotowość świata dostała się do dzieła, czy była najpierw w osobowości (podmiotowości) twórcy, jako jej konieczny składnik, czy też przyszła z zewnątrz, drogą inspiracji bezpośredniej lub pośredniej (przez kulturę)? – takie pytanie nie zostało postawione, choć mogłoby być ważne.
Krytyk staje wpierw wobec dzieła sztuki tak jak każdy inny odbiorca, zdolny realizować kontakt międzyosobowy w sposób możliwie pełny i bezpieczny. Ponieważ w dziele sztuki przejawia się również Rzeczywistość (bóstwo albo substytut bóstwa), osoba stająca przed taką Osobą „twarzą w twarz” jest od niej niższa, gorsza. „W rezultacie krytyk w większym stopniu sam zdaje egzamin, niż egzaminuje, tylko naiwność pozwala na szukanie u niego jakichkolwiek definitywnych rozstrzygnięć i orzeczeń” (s. 32). Historia krytyki uczy, że przeważają egzaminy nie zdane, wypowiedzi egzaminowanego są wtedy pełne „idiotyzmów i nieporozumień” (s. 33).
Krytyk bowiem opuszcza wygodne stanowisko odbiorcy takiego jak inni, gdy zaczyna mówić. „Relacja podmiot – podmiot jest za sprawą sztuki maksymalnie bezpieczna, ale nie dla krytyka. On, decydując się na własny akt twórczy, przyjmuje ryzyko każdego artysty” (s. 32). A więc, jeśli dobrze rozumuję, także ryzyko, że w jego dziele ujawni się bezpośrednio (nie tylko za pośrednictwem dzieła-przedmiotu krytyki) lub nie ujawni albo ujawni się fałszywie (zostanie sfałszowana) „ponadosobowa podmiotowość”.
2. Dochodzimy do kryteriów, jakimi posługuje się krytyk, mówiąc o dziele: do wartościowania. Ono jest konieczne, nieuchronne. O nim mówi się na wstępie książki Berezy. „Aksjologia literacka [a jest to synonim czy synekdocha krytyki – J.Ł.] jak sama twórczość wynika z indywidualnych procesów twórczych, w których muszą działać rozum i wyobraźnia. Jak sama twórczość aksjologia jest związana z identycznym ryzykiem twórczym” (s. 5). Najważniejsze jest oczywiście stojące przed krytykiem pytanie: czy dzieło ujawnia ową ponadosobowa podmiotowość, czy nie ujawnia. Byłoby bowiem nonsensem twierdzić, że każde dzieło ją ujawnia i to w tym samym stopniu. Jedne ujawniają bardziej, inne mniej; jedne są tedy lepsze, inne gorsze. Ale jak to rozpoznać? Na ile prawomocnie można o tym orzekać? Lepsze mają więcej artyzmu – to wydaje się pewne. Krytyk winien ów artyzm odsłaniać.
Obiektywne wymierzenie stopnia artyzmu jest trudne, może niemożliwe, ale i ono, gdyby się dokonało, nie wystarczy. Kontakt z dziełem sztuki to – pamiętamy – relacja międzyosobowa. Nie tylko od dzieła, ale i od osoby poznającej zależy, czy poprzez to a nie inne dzieło sztuki odnajdzie ona drogę do „ponadosobowej podmiotowości”, do całości istnienia, bóstwa – czy dozna katharsis. Krytyk więc oceniając dzieło osądza je, oczywiście przede wszystkim wychodząc od swej personalnej z tym dziełem (jego osobowością) relacji. Występując jednak w przestrzeni publicznej winien pamiętać o wpływie tego dzieła na innych – aktualnym czy potencjalnym. Może kto inny znajduje z utworem – poprzez utwór – kontakt, którego krytyk nawiązać nie może (również dlatego, iż wie więcej od naiwnego czytelnika, że jest bardziej wyrafinowany, że odnajduje martwy stereotyp, tam gdzie naiwny, nieświadomy odnajdzie żywą tkankę)?
Nie jest to jasne i do tej niejasności trzeba jeszcze będzie powrócić.
3. Artysta nie jest biernym medium czekającym chwili, w której objawi się przez jego dzieło „cały świat lub cała rzeczywistość”. On chce to objawienie sprowokować – podstępem albo fortelem, inaczej: sztuką. („Ze sztuki nie może wynikać nic innego jak próba rozeznania się – w procesie kreacji, sposobem artystycznym, czyli rodzajem podstępu lub fortelu wobec dzieła stworzenia – w tym wszystkim, co uchodzi za życie ludzkie (świat, rzeczywistość)” (s. 27).
Literatura nie jest naśladowaniem, lecz fortelem-kreacją, używaniem sposobów; „zastępowalność, przemienność, zamienność, przenośność i przekładalność stanowią o samej istocie sztuki i o istocie artyzmu” (s. 25). Artysta, używając swych sposobów, staje się najbliższy kreacji ex nihilo, szczególnym kontynuatorem „dzieła stworzenia” (to teologiczne określenie w książce się powtarza). „Rzeczywisty akt kreacji artystycznej jest bodaj jedynym świadectwem, że człowiek miałby być stworzony na obraz i podobieństwo Boga” (s. 47).
Owa kreacja w niewielkim tylko stopniu wynika ze sprzęgniętego z wolą rozumu, bardziej pochodzi z wyobraźni. Przejawia się już w jej bezwolnych, spontanicznych formach. Niekontrolowane twory wyobraźni (a może tylko odżywiające wyobraźnię?), widzenia senne „są mimo swojej ontologicznej ulotności najpierwotniejszą, najbardziej powszechną i, dzięki swojej całkowitej niematerialności i prawie całkowitej autonomii, najbardziej wolną postacią sztuki” – napisał Bereza. Snami nie można rządzić, trudno je prowokować. Możemy więc – przez analogię twórczości do snów a artysty do śniącego – bardziej mówić o wolności sztuki niż o wolności (w znaczeniu wolności wyboru) twórcy. Dzisiaj, „gdy wszechznaczenie traci władzę i uznanie” (przez „wszech-znaczenie” przyjąć chyba trzeba ideologiczny, filozoficzny, religijny wytrych), gdy niejednoznaczność (jak ją rozumie Bereza we wspomnieniu o Machu) ustępuje – zgubnej dla sztuki – jednoznaczności – literatura realizuje swój artyzm przez „bogactwo odniesień do czegoś nieznanego, czyli bogactwo znaczeń, które sztuka odkrywa, kształtuje i nadaje swym wytworom” (s. 28). Owo bogactwo znaczeń jest jednym z mierników artyzmu. Innym będzie „unikalność” (Bereza występuje w obronie tego postponowanego przez poprawnościowców słowa), oryginalność w obu znaczeniach: nowości i autentyczności.
4. Sztuka ma być moralna. Zagrożeniem dla niej, „dla jej podstawowej moralności, jest zarówno nieprawda (zła idea), jak i prawda (dobra idea), jeśli przychodzi ona spoza sztuki, nie wynika z działań artystycznych, nie jest rezultatem poznania przez sztukę” (s. 46). Moralizatorstwo jest „artystyczną niemoralnością” (s. 47). Ironicznie, ale i poważnie rzuca Bereza tautologiczne hasło: „żeby sztuka była sztuką” (s. 47). Ale także „zła idea” sprzeczna jest z istotą sztuki. „Jeśli sztuka jest sztuką, jeśli literatura jest literaturą, ich etyczność jest nie do podważenia, ponieważ żeby one mogły być sobą, w człowieku, który je tworzy, musi się odezwać echo boskości” (s. 47). „Cokolwiek powstaje w sztuce, jeśli jest sztuką, jest tak samo niepodważalne etycznie, jak niepodważalny biologicznie jest każdy gatunek w przyrodzie, dopóki sama przyroda może być sobą” (s. 48). Sztuka wyjaśnia się przez sztukę, pierwiastek boski przez pierwiastek boski (dziś w sztuce chyba tylko on się ujawnia). Jesteśmy skazani na tym poziomie na tautologię. Taka jest mowa proroków. Pewność posłannictwa jest w niej uzasadnieniem.
W drugiej części przemówienia wygłoszonego podczas rozdania nagród Piętaka w roku 1991 Henryk Bereza najdobitniej sformułował swoje przeświadczenie.
„Nie należy może myśleć i mówić, że istniejemy dla sztuki, można mieć pewność, że bez sztuki, bez otrzymywanego w niej i poprzez nią alibi, nie istnielibyśmy i nie moglibyśmy istnieć.
Alibi, jakie otrzymujemy w sztuce i poprzez nią, jest przejawem łaski, jakiej nam udziela Opatrzność, którą sami dla siebie stwarzamy, którą stwarza – niejako przez wymuszenie – rozpacz istnienia” (s. 48).
Sztuka jest więc jedynym przejawem Boga, jedynym dowodem, gwarantem, jedynym alibi.
Tu oczywiście pytanie: czy nie jest to oszustwo, samooszukiwanie się? Głęboka wiara, a Bereza posiada głęboką wiarę w to co głosi, unieważnia takie wątpliwości. Łaska dana jest (bywa) pisarzom i łaska, jakby inna, metałaska dana (dawana?) bywa krytykom, by potrafili rozpoznawać utwory obdarzone łaską. Krytyk, nie mający takiej charyzmy – nie jest krytykiem, nie może nim być. Staje się najczęściej „krytycznym biedactwem”, jednym z tych, którzy prześladowali Wilhelma Macha, sfory „krytycznych biedactw” – „z wydawnictw, redakcji i z instytutów naukowych”, „funkcjonariuszy jednoznaczności” (s. 10). Albo jednym z jołopów uczonych (jołopus doctus), znającym tylko rozmaite wygodne szufladki i klasyfikacje, uwzględniające drugorzędne cechy dzieł, a nie ich cechę pierwszorzędną: zdolność objawiania osobowości wszystkich rzeczy. („Nie popuści się Schulzowi i Gombrowiczowi, zjołopizuje się Macha i Hłaskę, nawet ze Stanisława Piętaka zrobi się jołopicznego katastrofistę, z niczego nie należy rezygnować, jeśli sposób na jołopizację ma się pod ręką” – s. 14.)
5. Wyznanie wiary Henryka Berezy jest najbardziej radykalnie antymarksistowskie ze wszystkich, jakie znam programów formułowanych wprost i nie wprost przez polskich krytyków jego generacji. Najmocniej akcentuje ono boski charakter literatury, jej metafizyczny porządek. Najradykalniej odcina się od stosowania do niej kryteriów społecznych, wyjaśniania jej, czy, co gorsza, oceniania według kryteriów pozaartystycznych. Włączania w inne – niż wymuszany przez artystów porządek objawienia – porządki.
Henryk Bereza może wątpić w stale jednakową siłę swej charyzmy, ale nie ulega – powiedzieliśmy – pokusie rozpaczy, utraty wiary w sztukę, zwątpienia w jej autonomię. Jak nikt chyba w jego generacji wierzy w jej moc.
Występuje ostro przeciw instytucjom roszczącym sobie prawa do literatury. Przeciw instytucjom naukowym – przede wszystkim historykom literatury, układającym, porządkującym, oceniającym, według aksjologii pozytywistycznej i postpozytywistycznej, chorym na „jołopizm”. Przeciw wszystkim instytucjom ideologicznym, chcącym sobie podporządkować literaturę. Wszelkiego rodzaju „służbom”. Utworzył neologizm „służbizm”: „Służy się – tak brzmią zwykle deklaracje – kościołowi, państwu, partii, realnie może to być służba grupie, mafii, koterii lub w ogóle komukolwiek, kto wskaże, że jest coś, co można bezkarnie zniszczyć”. Służbizm używa wielkich imion: „Boga, Narodu lub idei Naprawy Świata. […] – dzieło niszczenia i destrukcji – nie mógłby się obyć bez zaklęć i wszelkiego wielkosłowia” (s. 17-18). Jego odwrotnością jest potrzeba kreacji artystycznej, wynikająca „z pierwotnej ludzkiej natury” (s. 19). Krytyk występuje wobec instytucji, często w ramach instytucji, w imię kreacji i przejawiającej się w kreacji boskości.
Cała jego działalność z instytucjami jest związana: redagowanie czasopism, prowadzenie własnych w nich rubryk, pisanie recenzji wewnętrznych dla wydawnictw, uczestnictwo w jury nagród literackich. Tam jego rolą jest: „oceniać, osądzać, analizować, interpretować” (s. 30). Żadnego z tych słów „nie da się z opisów krytyki usunąć, wszystkie one są w nich niezbędne i jednocześnie wszystkie nie wystarczają, rozmijają się z istotą rzeczy, fałszują zjawisko” (s. 30).
Literatura nie ma podlegać innym porządkom, jej język – innym językom. Język literatury (aby literatura była literaturą! aby sztuka była sztuką!) jest najważniejszy.
Żywa literatura (bo utwory literackie też umierają) staje się przedłużeniem życia – poprzez żywe słowo. Martwe słowo to obsesja Berezy. Ono jest jak martwy płód w organizmie, boli duszę i zatruwa ciało. Sztuka literacka utrwala życie słów, z których każde przecież już „jest skończonym dziełem sztuki, powstało w sztuczny sposób, zastąpiło rzecz lub czynność, zamieniło materialność lub niematerialność na układ dźwięków, przeniosło jeden porządek w inny” (s. 26).
Krytyk mający do czynienia ze słowem martwym wie, że „Graficzne mumie słów dobrze służą pamięci o językowym życiu, nic żywego z nich się nie urodzi”. Napotyka co chwila na słowa martwe i czuje to. Kiedy słowo jest żywe, serce bije mocniej. Tyle, iż kryterium to mało obiektywne: nie każde serce bije równie mocno.
Gdzie – w literaturze – są obszary martwych słów? Zależy to od konwencji, od języka, w którym dane dzieło zostało napisane, od tego, czy jest nowe, więc żywe, czy stereotypowe, szablonowe, banalne – więc martwe. Trylogia, Popioły, Trędowata, Rodziewiczówna – takie padają nazwiska i tytuły. Bereza nie chce ich niszczyć, przyznaje im także – o dziwo – miejsce w świecie wartości. Mogą być polem realizacji wolności jednostek. Arystokratyzm wysokich wartości: niejednoznaczności, unikalności, artyzmu, co „jest w stanie w czymkolwiek zmieścić wszystko i z czegokolwiek wszystko wyprowadzić” (s. 29) – łączy się tu z głęboko demokratycznym stosunkiem do odbiorców sztuki.
Bereza sam nie uprawia czytelniczo-krytycznej nekrofilii, ale pozwala to czynić tym, którzy nie odróżniają żywego i martwego w języku artystycznym, sztuki dobrej od złej. „Pośród wszystkich zniewoleń, na jakie świat pozwala sobie wobec człowieka, niech każdy ma prawo do korzystania z tego azylu wolności, jaką umożliwić powinna sztuka dobra lub zła.
Niech istnieje wolność obcowania z kiczem, jeśli tylko kicz może dać komuś to, co innym daje prawdziwe dzieło sztuki” (s. 23).
Czy tedy kicz dający tę samą satysfakcję, wprowadzający odbiorcę w obcowanie z ponadosobową podmiotowością, z „całym światem czy z całą rzeczywistością” – jest nadal kiczem, a więc martwym słowem? czy też słowo w nim ożywa? Czy więc słowo inaczej pozostaje żywe lub martwe w sobie, a inaczej dla innych? I czy krytyk wie, kiedy jest specjalistą-charyzmatykiem odkrywającym istotne życie języka w sobie, dzieła w sobie, a kiedy jest jednym z „innych”, odbiorcą, który czerpie głęboką satysfakcję z dzieła i tylko właściwie ta satysfakcja się liczy? To są różne rzeczy.
Sprawa jest ważna. To bowiem, co według Berezy robi krytyk – przekracza, musi przekraczać, kwestię gustu. Krytyk, wypowiadając się wkracza w sferę wartości, jego krytyka jest żywa, gdy owe wartości odsłania, staje się martwa, kiedy odsłania je źle, gdy nie potrafi dotrzeć do tego, co istotne i zatrzymuje się wśród pozorów, wśród tego, co w sztuce drugorzędne. Wtedy krytyka przemienia się w „jołopizm”, szkodliwy. Zła twórczość literacka może okazać się dla kogoś źródłem obcowania z osobowością wszystkich rzeczy, natomiast zła krytyka może tylko szkodzić. Czy zawsze? Z pewnością zawsze.
6. Pryncypia są najbardziej podstawowym uzasadnieniem praktyki krytycznej Henryka Berezy, rozpoczętej w 1950 roku, obejmującej już piątą kolejną dekadę. Jest krytykiem rozumiejącym, wyszukującym, pielęgnującym wartości w literaturze. Krytykiem ogromnie poważnie traktującym swoje zadania, samodzielnym, nie wypowiadającym się w chórze. Trzy obszary literatury powojennej skupiły jego uwagę, trzy wyznaczał jakby pola wartościowych dzieł: kontynuacje wielkich twórczości prozatorskich, rozpoczętych przed wojną; obszar literatury wiejskiej (przez niego w dużej mierze wyznaczony) i debiuty, które śledzi pilnie od dawna (vide Prozaiczne początki, 1971) i wśród których w latach siedemdziesiątych odkrył nowe zjawisko, inwazję żywych języków – „nową prozę”… Dodać trzeba do tego stałe lektury prozy obcej, przede wszystkim książek, które przez przekłady wchodzą w obszar polskiej kultury literackiej (Doświadczenia. Z lektur prozy obcej, 1967). Przy tym żywe słowo potrafi dostrzec Bereza w najróżniejszych stylach, metodach, konwencjach, brakach konwencji, w pełnych kolokwializmach i w pełnych stylizacjach. Żywe słowo (źródłowe, genetyczne) rodzi żywy utwór, żywy utwór z kolei – żywe słowo. Można dyskutować z typami racjonalizacji, można się nie zgadzać z gustem konesera, kipera (starać się weryfikować swoim własnym mniej czułym, mniej wytrawnym podniebieniem), nie można dyskutować z prywatnym objawieniem. Tego rodzaju problem powstaje przy wielu z nazwisk wymienionych przez Berezę (w krótkich, rozsianych po tej książce) katalogach.
Och, oczywiście autor o tym wie. Wie, że „oceniać, osądzać, wartościować, analizować, interpretować” – musi się nieraz także i wtedy, gdy wiedza (czy wiara) o tym, iż w tym właśnie dziele ujawnia się „cała podmiotowość świata”, jest dla nas wątpliwa, gdy myślimy: może się ujawnia, a może nie; może dla kogoś się ujawnia, a dla mnie z jakichś przyczyn ten kanał (kanalik) łaski nie jest dostępny; może odwrotnie: czerpię łaskę niezależnie od jakości przekazu, inni zaś nie będą do tego zdolni. Najgorszą rzeczą jest budowanie na prywatnym objawieniu powszechnie obowiązujących doktryn. Bereza o tym dobrze wie, ale także wie, iż nie wolno mu prywatnych objawień chować pod korcem.
Doświadczył również przeciwności ze strony politycznych, ideologicznych, społecznych kontekstów. Żywe słowo objawiło się bowiem niezależnie od Października, Marca czy Grudnia, od „Solidarności” czy stanu wojennego, choć utwory literackie bywały oczywiście w owe konteksty uwikłane, a już w pełni uwikłane były instytucje, w ramach których krytyk się wypowiada. Myślę, że pomagało Berezie przeświadczenie, które wyraził w otwierającym jego pierwszą książkę eseju O czytaniu. Pisze tam o nowym dojrzałym czytelniku: „W czym dopatrywałbym się przyczyn takiej dojrzałości nowej inteligencji? Chyba w bezinteresowności zainteresowań kulturalnych. Ludzie ci nie żyją z kultury, nie biorą udziału w giełdzie. Interesują się kulturą dlatego, że stanowi ona ostateczne uwieńczenie ich aspiracji życiowych. Chcą dorównać zawodowcom, a w rzeczywistości ich przewyższają” (Sztuka czytania, Warszawa 1966, s. 20-21). Owa wiara, potwierdzana także w następnych dekadach przez doświadczenie (jeśli się takiego doświadczenia szukało) dodawała zapewne sił Berezie. Łączyła się w naturalny sposób z wiarą, że ostateczne uwieńczenie aspiracji życiowych stanowić będzie raczej sztuka niż kicz.
A wiedział on i wie także, iż życie krytyka pełniącego swój fach, a więc życie recenzenta wewnętrznego, członka jury konkursów literackich itp. nie składa się z samych objawień, a nawet – jak często się wydaje – wprost przeciwnie. Lecz i wtedy rutyna czy zniechęcenie nie mogą zniszczyć stałej gotowości otwarcia na żywe słowo, które w każdej chwili może się wśród martwych, omdlałych czy głęboko uśpionych ukazać. Owa gotowość nigdy Henryka Berezy nie opuszcza.
7. Pryncypia, choć objętością tak niewielkie, zawierają różne gatunki wypowiedzi: od pamfletowego felietonu przeciw jołopom po małe traktaty. Ostatni tekst w książce jest mową pogrzebową nad grobem kobiety – niewykształconej; hołdem dla niej i dla jej opowieści, a więc utworów słownych, przekazywanych ustnie. „Były to opowieści najpiękniejsze z tych, jakie mi się w życiu zdarzyło słyszeć, choć były to opowieści o biedzie przez dziesiątki lat i w ciągu kilku wojen, o niezmordowanej pracy i o bezbłędnie rozumianym sensie pracy” (s. 52-53). Mowa pogrzebowa to gatunek siłą rzeczy skonwencjonalizowany, podniosły, mieszczący się w obrzędzie. Ale ta mowa pogrzebowa nie wynikła z żadnych innych przyczyn poza potrzebą serca. W takiej kompozycji książki mieści się niewątpliwie przesłanie dotyczące etycznych związków między postawą człowieka, rolą i powinnością krytyka a obrzędem publicznym.
Jacek Łukasiewicz
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy