copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
WŁASNOŚĆ
Januszowi Głowackiemu nie brak sławy i osławy. Jedno i drugie nie może znaczyć nic innego i znaczy, że każdy widzi, co chce i może widzieć, słyszy, co chce i może słyszeć, wie, co chce i może wiedzieć.
Nie pomoże więc figura i postura, uroda i moda, twarz i potwarz, każdy zostanie przy swoim.
Przez sławę i osławę imię i nazwisko, choć prawie pospolite, uzyskało niepowtarzalność i unikalność.
Ale jakież skojarzenia i emocje wzbudzało ono i wzbudza od lat czterdziestu, ileż postaci tej niepowtarzalności i unikalności.
Dla mnie – tak mi się wydaje i wierzę, że tak jest – niepowtarzalność i unikalność Janusza Głowackiego nie są zależne od sławy i osławy, na sławę i osławę ludzi mi bliskich jestem uniewrażliwiony i znieczulony.
Wobec sławy i osławy potrafię być maksymalnie nieufny, one dla mnie nic nie znaczą.
Janusz Głowacki nie jest dla mnie funkcją sławy i osławy, on jest sumą moich z nim doświadczeń.
W jego przypadku są to doświadczenia pełniejsze niż zwykle, dotyczą całości, jaką jest człowiek i twórca.
Są to doświadczenia z człowiekiem i twórcą jednocześnie, można powiedzieć, z człowiekiem i twórcą po równi.
Nie zmierzam do zamachu na autonomię człowieka i twórcy, wręcz przeciwnie, poprzez doświadczenia z człowiekiem i twórcą mam dowody ich autonomii.
Janusz Głowacki jest sam sobie, nazwijmy to z polotem, żeglarzem i okrętem, zarówno w potrzebach literackich, jak i życiowych.
Nie odmawiając sobie prawa do zasięgania rad w jednych i drugich.
Na podstawie dziesięcioleci doświadczeń mogę powiedzieć, że moje rady literackie są czasem mniej platoniczne niż życiowe.
Może to wynikać z mojej mniejszej ekstrawagancji w literaturze niż w życiu, choć może być także na odwrót.
Któż rozstrzygnie, czy u Janusza Głowackiego więcej ekstrawagancji w życiu czy w literaturze, może w jednym i w drugim jest ona jednakowa.
Choć odważyłbym się twierdzić, że jego ekstrawagancja nie jest ani w jednym, ani w drugim nieokiełzana, że umiejętnie trzyma się ją na wodzy.
Coś daje się wiedzieć niezależnie od sławy i osławy, jeśli przez kilkadziesiąt lat człowiek pałęta się z kimś drugim po lokalach i ulicach jednego miasta i czyta prawie wszystko, co ten drugi jako twórca pisze.
Sam taki fakt musi coś znaczyć, na pewno znaczy, nie pałętam się przecież tak długo i tak trwale z nikim innym i nie słyszę od nikogo tak bezpośrednich konfesji.
Ta ostatnia okoliczność wymaga jednak dopowiedzenia, ono może być szczególnie ważne, trzeba wiedzieć, jak się z Januszem Głowackim rozmawia.
Bo taką rozmowę można by bez kłamstwa nazwać nierozmową.
Oto moje słowo o rozmowach z Januszem Głowackim,
W sprawach kultury i polityki rozumiemy się zawsze bez słowa, choć czasem da się słyszeć pół słowa.
Opowieści uczuciowe przedłużaj ą nasze rozmowy na krótko.
Sielanki, dramaty i najtragiczniejsze tragedie mieszczą się każdorazowo w jednym słowie, może to być słowo jedno i to samo.
Jakie słowo lub słowa mam na myśli, nie wymaga domysłów.
Lapidarne opowieści tkwią nie tyle w samym słowie, co w jego niepowtarzalnym, innym za każdym razem, brzmieniu.
Trzeba o tym wiedzieć, gdy się Janusza Głowackiego słucha, ale jeszcze bardziej, gdy się chce go czytać.
On jest do czytania tylko na słuch, inaczej w ogóle czytać go nie warto.
Komu słoń wdepnął na ucho, powinien sam sobie dać zakaz czytania czegokolwiek tego autora.
Wiedzą o tym, na własne szczęście, zmultiplikowani recenzenci warszawscy.
Oni piszą, co piszą, nie fatygując oczu, nie czytając nawet plakatów teatralnych, gdy chodzi o sztuki, i kart okładkowych wydanych książek.
Powiem jasno, jest to sposób uczciwszy od innych.
Po co się męczyć czytaniem, skoro bez czytania można wiedzieć swoje, czyli to, co się wiedzieć chce, lub to, co z jakichś powodów wiedzieć należy.
Wystarczy jaka taka domyślność serca i wie się wszystko jak trzeba.
Że My sweet Raskolnikow – może to reportaż, może opowiadanie – musi być plagiatem z Dostojewskiego.
Że Moc truchleje – może to humor, może satyra – splagiowało się lub splagiatowało (to ładniej) z jakiejś kolędy, z pewnością anonimowej.
Zresztą wszystko u tego pupilka Bóg wie kogo jest z czegoś.
Jedno z Arystotelesa (Antygona w Nowym Jorku), drugie z Knuta Hamsuna (Fortynbras się upił), trzecie z Karen Blixen (Kopciuch i Polowanie na karaluchy), a inne – jak ostatnio – ze znanego u nas na pamięć Czechowa (Czwarta siostra).
Ostatni cięć – tu wszystkiego nie można nie wiedzieć – zerżnięty wprost z Marka Hłaski, który swoją życiową dewizę – „cięć twój najlepszy przyjaciel” – upowszechnił na całym świecie.
Kto by nie wierzył, już na samym początku może przyuważyć tytuł Opowieść Kuby.
Pętlę to się u nas zna jak nie z kina, to z życia, albo przez samego Gustawa Holoubka.
Skrupulant może sobie gadać, że to nie o cieciu.
Niech będzie, że o bogaczu nad bogaczami jak stu albo i więcej naszych.
Że o artyście nad artystami jak sam Jan Matejko, czyli jak stu wszechświatowych Picassów.
Jakie to zresztą może mieć znaczenie, ten autorek, żeby tylko zabłysnąć, Raskolnikowa zmieni w playboya, Antygonę w podejrzaną konduitę, bohaterskich stoczniowców w skołowanych biedaków, a autorytet, choćby i największy, wepchnie w każde błoto.
To powinno mi zamknąć gębę, bo, rzeczywiście, kogóż on nie szargnął. Nawet i mnie się dostało, ni mniej, ni więcej, tylko za Sztukę czytania, dosłownie (książka) i w przenośni (główna moja umiejętność).
Za to więc, że szukam i doszukuję się wartości w literaturze, we wszystkich sztukach.
Jemu coś takiego przez gardło by nie przeszło.
Dla prawdy trzeba powiedzieć, że to kość niezgody między nami.
Ja ciągle powtarzam, że sztuka to jedyna łaska boska na tym kurewskim świecie, on bąka, że sztuka może i jest, ale tylko jako coś do śmiechu.
Jak się umie coś zrobić i ma się szczęście, to i w sztuce coś wyjdzie, jak, nie przymierzając, dało się do czegoś dojść artyście nad artystami w Ostatnim cieciu.
Pogromcy Głowy wiedzą z góry, że ten autor to cyniczny specmen od szargania. Więc może i mają rację, zakładając, że w Ostatnim cieciu też nic poza bajzlem nad bajzlami.
Trzeba może nie kryć głowy (własnej) w piasek i uznać, że Janusz Głowacki to właśnie chce mówić i mówi.
Mówi tak, jak uznaje za właściwe, czyli ze śmiechem i do śmiechu, choćby to miał być humor wisielczy, śmiech absolutny.
Wypróbowuje ten sposób mówienia od dawna, do mistrzostwa doprowadził go w Antygonie w Nowym Jorku, popis tego samego daje w Czwartej siostrze.
Teraz w Ostatnim cieciu – po długiej przerwie – sięga na nowo do prozy, żeby kontynuować to, co się w niej od samego początku kształtowało, powtarzając – do pewnego stopnia – w sensie artystycznym samego siebie, czyli to, czego sam w domenie artyzmu się dorobił.
Żarty żartami, ale warto może i należy zdać sobie sprawę, że Janusz Głowacki dopracował się we własnej twórczości własnej formy w prozie, własnego języka i własnego stylu.
Forma, język i styl Głowackiego nie są ani z Marka Hłaski, ani z kogokolwiek innego w polskiej prozie.
Nad formą, językiem i stylem dla siebie pracował on latami i dopracował się ich wyrazistej rozpoznawalności.
Wyrazista rozpoznawalność jest efektem wypracowania kilku własnych znaków formalnej, językowej i stylistycznej syntezy tego wszystkiego, co się stało piętnem człowieka i świata po dwóch wojnach światowych, czyli po jednym z najprawdziwszych końców świata.
Nad wypreparowaniem czegoś takiego – właśnie kilku własnych znaków artystycznych – mało kto tak konsekwentnie i generalnie pracował i mało kto dopracował się tak wyraziście własnej postaci skurwienia człowieka i ludzkości, skundlenia wszystkiego w świecie, jego totalnej degradacji.
Nie wyłączając wszystkich pozorów postępu, tak zwanej nowoczesności i wszystkich cywilizacyjnych sukcesów.
Nie wyłączając sztuki, która trwa, jeśli trwa, prawie w ukryciu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami.
Nie ma co udawać, że nie wiemy, o czym ta powieść jest, jaka ma być i jaka jest.
Nie przez jakikolwiek przypadek, lecz z bezwzględnej artystycznej premedytacji, to bywa czasami naganne, więc lepiej powiedzieć, że ze świadomego zamysłu.
Znam kilkunastostronicowy tekst scenariusza po angielsku, pisanego wspólnie ze Zbigniewem Rybczyńskim, który stał się punktem wyjścia Ostatniego ciecia.
Scenariuszowy zapis przekształcił się w ciągu lat we własną postać narracyjnej donkiszoterii.
We własny, po dzisiejszemu i po swojemu spreparowany Rękopis znaleziony w Saragossie, czyli tym razem wysłuchany znów w Nowym Jorku.
W olbrzymią (jak na Głowackiego) kompozycję pastiszowych i parodystycznych opowieści w jednej opowieści ramowej.
Pastiszowe i parodystyczne opowieści w zróżnicowanym stylu odsyłają do wielu typów – dobrej lub złej, dawniejszej i dzisiejszej – literatury powszechnej.
Do powieści utopijnych, antyutopijnych, edukacyjnych, społecznych, romansowych, metafikcyjnych i rozrywkowych.
Niezliczone artystyczne aluzje i odnośniki wykorzystuje się dla zorkiestrowania tego paroksyzmu śmiechu i szyderstwa, który rozbrzmiewa w całej narracji Ostatniego ciecia.
Jest to paroksyzm śmiechu i szyderstwa literacko brawurowy, literacka orgia śmiechu.
W totalnym śmiechu usłyszy, kto będzie mógł, skamieniałe milczenie lamentu, nie wydobyty – z artystycznej konieczności – głos nędzy istnienia –
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy