copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
WOBEC TRADYCJI LITERACKIEJ (odpowiedź na ankietę „Czytelnika”)
Z okoliczności, że zajmuję się krytyką literacką, wynikałaby potrzeba sformułowania jako tako teoretycznie zobowiązującej odpowiedzi na pytanie o stosunek do tradycji literackiej. Na odpowiedź taką nie jestem w stanie się zdobyć. Między innymi także dlatego, że w pytaniu takim zawarta jest kwestia generalna, a kwestii generalnych od dawna już unikamy jak ognia. Unikamy w sprawach literackich kwestii generalnych, ponieważ boimy się odpowiedzi, które moglibyśmy z jakim takim przekonaniem sformułować. W kwestiach generalnych padają zwykle odpowiedzi formułowane bez przekonania, a jeśli z przekonaniem, to zwykle z takim, które jest rezultatem gruntownej nieznajomości rzeczy. To zaś przytrafia się równie często ignorantom w sprawach literackich, jak też i najrozmaitszym naukowym specjalistom od literatury. Nauka o literaturze – jeśli uznać, że istnieje coś takiego – bada takie czy inne elementy składowe literatury i poszczególnych dzieł literackich, nie jest natomiast w stanie zbadać niczego, co dotyczy literatury i dzieła literackiego jako całości. Udawanie, że jest inaczej, to albo świadoma uzurpacja, albo nieświadoma naiwność. Naukowa naiwność nie różni się niczym od naturalnej ignorancji. Tak czy inaczej, obiegowe odpowiedzi w kwestiach generalnych literatury są odstręczające i nic dziwnego, że budzą lęk przed ich formułowaniem. Jeśli można je wyminąć, należy to robić z czystym sumieniem. Odpowiedź na pytanie o stosunek do tradycji literackiej chciałbym więc podobnie jak inni zastąpić wyznaniami zupełnie nie zobowiązującymi.
Ze sztuką utrwaloną w słowie pisanym obcuję jak z niczym innym w świecie od siódmego roku życia, a więc już lat kilkadziesiąt. Niedługo minie lat dwadzieścia od czasu, kiedy w zgodzie z najmocniejszymi pragnieniami i marzeniami dzieciństwa zrobiłem sobie zawód z obcowania z literaturą. Moje zawodowe i publiczne obcowanie z literaturą ogranicza się w zasadzie do tego, co się nazywa literaturą współczesną, stanowiącą niejako człon opozycji do tradycji literackiej. Przypominam o tym dlatego, żeby uwypuklić sens następującego wyznania: wszystkie moje najważniejsze przeżycia literackie związane były z obcowaniem z literaturą przeszłości, a więc z tradycją literacką. Najpierw był Sienkiewicz czytany niemal w całości w ósmym i dziewiątym roku życia, i była to pierwsza i decydująca miłość literacka, chociaż trwała krótko i nigdy już nie było do niej powrotu. Sienkiewicz zastąpił wszystkie baśnie dzieciństwa, wzbudził trwałą miłość do literatury w ogóle i uniezależnił całkowicie od szkolnej edukacji literackiej. Kolejne miłości literackie wyprzedzały już zawsze programy szkolne, z wyjątkiem jednej zbieżności w wypadku Kochanowskiego. Miłość do Kochanowskiego, która okazała się zresztą najtrwalsza ze wszystkich polskich miłości literackich, została sprowokowana przez szkołę, ale wbrew programowi szkolnemu objawiła się nie przed Mickiewiczem i Słowackim, lecz wtedy, gdy jeden a zwłaszcza drugi stali się dobrym wspomnieniem gorącej, burzliwej i w pełni nasyconej namiętności.
Przeżyciu twórczości tych czterech pisarzy polskich nic już nie było w stanie dorównać, chociaż potem nastąpiły wielkie intelektualne olśnienia tragedią grecką, Szekspirem, Tołstojem i przede wszystkim Dostojewskim oraz kilkoma jeszcze olbrzymami światowej literatury. Te olśnienia i fascynacje rzucały poważne cienie na czterech wielkich literatury polskiej, która – nie ma co ukrywać – nie należy do największych w świecie, ale nie mogły przekreślić czegoś najważniejszego, co mi dali tylko ci czterej polscy pisarze. Mam na myśli przeżycie potęgi, możliwości i ograniczeń mego pierwszego i jedynie prawdziwego języka. Mam na myśli odkrycie, że w słowach powszedniego użytku, od których zaczęła się moja znajomość ze światem, można wyrazić wszelką radość i wszelkie cierpienie, można się mierzyć z wszystkimi potęgami światów i zaświatów. Wielcy literatury powszechnej zwracali się do mnie tylko pozornie w tym samym języku. Język przekładów był językiem sztucznym, pozbawionym pierwotnej (w sensie osobniczym) mocy słów. I znów z jednym wyjątkiem dla Kochanowskiego i jego Psałterza Dawidów, w którym raz jeden obca wielkość przemówiła jak wielkość najpierwotniej swoja. Dlatego Psałterz Dawidów jest dla mnie do dziś dziełem największym polskiej i w ogóle wszelkiej poezji.
Z tego, co wyznałem, można by wyciągnąć co najmniej dwa ważne wnioski, że (po pierwsze) literatura współczesna mogłaby w ogóle dla mnie nie istnieć, że (po drugie) powinna ona, jeśli już ma istnieć, naśladować we wszystkim wzór literatury przeszłości. Pierwszy mógłby być w pewnym sensie prawdziwy, drugi w żadnym wypadku.
Pierwszy wniosek mógłby być prawdziwy dlatego, że największych i nigdy już nie zdystansowanych przeżyć literackich dostarczyła mi literatura przeszłości i jej bogactwa są takie, że mogłaby mi wystarczyć do końca życia. Nie jest jednak prawdziwy, ponieważ literatura współczesna dostarcza satysfakcji innego typu. Literaturę przeszłości otrzymaliśmy w spadku, literatura współczesna ma być spadkiem po nas. Satysfakcje spadkobiercy i spadkodawcy są właściwie w niczym nieporównywalne. Użytkownictwo a współtwórstwo to ogromna różnica. Współtwórcami literatury współczesnej jesteśmy wszyscy, czy tego chcemy, czy nie chcemy. Powinniśmy być współtwórcami chcącymi i świadomymi tego, że jest to jedna z najlepszych szans, jakie życie może stworzyć, chociaż przy wielkości spadku, jaki otrzymaliśmy, jest to szansa, którą niełatwo wykorzystać. Ale dlatego właśnie w żadnym wypadku nie może być prawdziwy drugi wniosek.
Sztuka stwarza najrozmaitsze szansę, wyklucza jednak szansę udanych powtórzeń. Prawdę mówiąc, jakiekolwiek powtórzenie w sztuce w ogóle się nie liczy. I wcale nie dlatego, że możliwości sztuki są różnorodne. W tym, co najistotniejsze, zdumiewa nie różnorodność sztuki, lecz jej tożsamość. Sztuka zawsze i niezmiennie wyraża niemal identyczne zdumienie nad życiem ludzkim, nad jego wspaniałością i nędzą, nad jego pięknem i grozą. I to zdumienie wyraża na nieskończoną ilość sposobów, które wymyśla, stosuje, doskonali, jak długo to jest możliwe, i odrzuca ze śmiechem i wzgardą, żeby szukać nowych sposobów i wypróbowywać je dla podtrzymania przy życiu ludzkiej wrażliwości na świat, bo sztuka jest ze swej istoty walką ze śmiercią w jej najwcześniejszym przejawie stygnięcia i zamierania wrażliwości. Nasza wrażliwość jest największa przy wszystkim, czego doświadczamy po raz pierwszy. Powtórzenie jest sprzeczne z istotą sztuki i kult tradycji nawet największy nie może mieć nic wspólnego z tradycjonalizmem. Tradycjonalizm jest czymś przeciw tradycji. Osłabia, a może nawet zabić jej siłę, nie będąc jej partnerem. Szansę partnerstwa z tradycją ma tylko nowatorstwo. Jeśli jej nie wygrywa, ma przynajmniej tę zasługę, że nie kala tradycji.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy