copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski
Zofia Dróżdż-Satanowska, Opowieść wierzbowa, Warszawa 1951
Ocenę nowej książki autorki Topieli należałoby rozpocząć w sakramentalny sposób; że autorka miała odwagę, że nowy temat, że niezwykłej społecznej i politycznej wagi problematyka. W samej rzeczy. O socjalistycznej przebudowie wsi mamy zaledwie dwie, licząc w tym Opowieść wierzbową, powieści, kilka opowiadań bardzo pośledniej miary, jak na przykład Wspólna dolina Piętaka, czy Przełom Adolfa Lekkiego, kilkadziesiąt wierszy, jedną czy dwie, mogące wchodzić w rachubę, sztuki sceniczne i to wszystko.
W Opowieści wierzbowej mamy do czynienia, kto wie, czy nie w większym niż w Topieli stopniu z ustępstwem na rzecz drobnomieszczańskich gustów, choć wiele mankamentów książki trzeba by po prostu położyć na karb zwykłej niedbałości i lekkomyślności redakcyjnej. Że drukuje się książki niedopracowane, czyniące szkodę pisarzowi i wydawnictwu, jest bardzo źle, że książki takie bezkrytycznie się rozpowszechnia, to rzecz bardzo niepokojąca. Wypadnie mi zasygnalizować fakt jakże przykry. Książka Niny Rydzewskiej Ludzie z węgla została jednoznacznie oceniona przez krytykę. Uznano ją za książkę naiwną, wywodzącą się z niechlubnych tradycji ckliwo-sentymentalnych drobnomieszczańskich powieścideł. Głosu krytyki nie wzięto jednak pod uwagę, skoro książka wyszła w drugim wydaniu w bibliotece prowincjonalnej gazety codziennej, w dużym nakładzie, w cenie zł 2,40 za egzemplarz. Jaki rezultat? Czytelnika albo się zniechęca do czytania współczesnej literatury w ogóle, albo wyrabia się w nim zły smak.
O Opowieści wierzbowej zdarzyło mi się czytać pełne rozczarowania listy czytelników, których zwiodła pochlebna ocena, znajdująca się na okładce książki.
Swoją negatywną ocenę Opowieści wierzbowej chciałbym szerzej udokumentować, żeby nie być posądzonym o gołosłowność, a tym bardziej o nieżyczliwość wobec autorki.
Kościec fabularny Opowieści wierzbowej stanowi historia powstania i początkowych trudności spółdzielni produkcyjnej w nadwiślańskiej wsi Wierzby, w której autorka wyraziście podkreśliła podział klasowy na bogaczy, średniaków i biedotę wiejską. Do roku 1947 struktura społeczna wsi nie uległa żadnym zmianom, odwieczność społecznego ładu w Wierzbach podkreśla autorka, niestety, naiwną i stylizowaną legendą, jakoby Bóg, stwarzając świat, w Wierzbach stworzył mikroskopijny wzorzec porządku społecznego na świecie. Historia nowego w Wierzbach zaczyna się od utworzenia podstawowej organizacji partyjnej w 1947 r., której działalność – niestety w książce pominięta – doprowadziła do założenia w r. 1949 przez mało i średniorolnych chłopów spółdzielni produkcyjnej, ta zaś hartowała się w ogniu walki z kułacką dywersją w pierwszym okresie swego istnienia.
Ten w zasadzie politycznie słuszny szkielet fabularny wypełniły losy ludzi, ich przeżycia, konkretne sytuacje i obrazy powieściowe.
Przede wszystkim nieprawdopodobieństwo psychologiczne postaci bohaterów, konwencja czarno-białych charakterów, naiwność i prymitywna metoda charakteryzowania postaci.
Przecież nikt nie uwierzy w istnienie parobka Michela, a zwłaszcza w jego cudowne przemiany wewnętrzne a nawet zewnętrzne, bo z garbatego, zahukanego, nie potrafiącego mówić po ludzku parobka kułackiego zmienia się w spółdzielni na chłopysia pięknego i młodego, podbijającego serca dziewczęce.
A kto uwierzy w istnienie nauczycielki Ireny, która musiałaby co najmniej cierpieć na rozdwojenie jaźni, żeby przez lata całe, będąc z przekonania członkiem partii, kochając ponadto postępowego człowieka, inżyniera Gortę, utrzymywać stosunki z hersztem kułackiej bandy. Nawet sama autorka ma wątpliwości, bo przez całą powieść daje do zrozumienia, że Irena wie o sprawkach bandy, a pod koniec wynika, że o jej właściwym charakterze (morderstwo Mordęgi, przekopanie wału nadwiślańskiego itd.) przekonała się dopiero w ostatniej chwili.
A co powiedzieć o groteskowej wprost postaci księdza, który bandytyzm, wrogą robotę polityczną i rozpustę uprawia na oczach całej wsi, w sposób niemal jawny i wyzywający, co powiedzieć o wszystkich szwarccharakterach, młynarzu, kułakach, Łomazie i Pietrasach, Grochulskim? Wszyscy oni przecież zachowują się jak kukły, pociągane za sznurek. Autorka nie szczędzi ciemnych barw do odmalowania ich właściwego wyglądu zewnętrznego i wewnętrznego. Młynarz podpala młyn, bo go nie chce oddać Samopomocy Chłopskiej. Abstrahując od tego, że młynarze tego typu rozumują raczej w ten sposób – „diabli wezmą demokrację, a młynowi nic się nie stanie”, po zwierzęcemu przewrotny, a jednocześnie zadziwiająco lekkomyślny podpalacz w czasie pożaru podstawia nogi ratującym i (horrendalne!) polewa deski wodą zmieszaną z naftą czy benzyną.
Nawiasem mówiąc opis pożaru jest majstersztykiem w swoim rodzaju. Gdy fragment z pożarem czytałem bez uprzedzenia swoim przyjaciołom, działaczom wiejskim, uznano go za doskonałą parodię satyryczno-wulgarno-schematycznego sposobu pisania. Pod piórem Dróżdż-Satanowskiej w dramatycznym czasie pożaru walka klasowa występuje z całą wyrazistością. Obserwujący pożar Reżym Sałka widzi ją w całej grozie. „Ale nie ruszał się z miejsca. Tylko z tej znacznej odległości przyglądał się napiętym do ostateczności wysiłkom ludzi, z których jedni chcieli ten ogień ugasić, a drudzy starali się go podtrzymać” (s. 173). I w dodatku niesamowita śmierć młynarza na sam widok Sałki, śmierć zresztą bardzo wykorzystana w dalszych perypetiach powieściowych.
Wszyscy bohaterowie negatywni mają odrażający wygląd zewnętrzny, herszt bandy jest zezowaty, Grochulski strzyka śliną, Pietras jest karykaturą człowieka. Autorka dyskretnie akcentuje swój, pełen dezaprobaty stosunek do negatywnych bohaterów. O Pietrasach, nie tylko zresztą o nich, pisze na przykład następująco: „Odziawszy się w swoje obrzydliwe ubrania, przeciągali się i ochlapawszy sobie twarze wodą wyszli popatrzeć na świat” (s. 168).
Uwierzyć nie można także w bohaterów pozytywnych. Jasienkowski sekretarz organizacji partyjnej, dobrze płatny robotnik fabryczny, postanawia rzucić fabrykę i wrócić do rodzinnej wsi, w której wychowywał się jak; ubogiej wyrobnicy, od wczesnej młodości sierota. Podany przez autorkę życiorys Jasienkowskiego czyni tę bądź co bądź niezwykłą decyzję prawdopodobną, ale nie przekonuje nas o niej. decyzją tą nie jesteśmy przejęci, bo autorce zbrakło środków do odtworzenia całej aury emocjonalno-światopoglądowej. do odtworzenia konkretnych przeżyć Jasienkowskiego. Pióro Dróżdż-Satanowskiej jest mało podatne do odtwarzania skomplikowanych procesów światopoglądowych i dlatego autorka wolała pominąć ważny okres w historii Wierzby, okres pomiędzy zorganizowaniem komórki partyjnej a założeniem spółdzielni, okres kształtowania się nowego w duszach małorolnych chłopów. W obrazie pierwszego zebrania podstawowej organizacji partyjnej utną została podatność biedoty z Chudych Glin na wpływy nowego. Mordęgi, Wojcieszki i Bączki wyznawali jak gdyby podświadomie ideologię postępu, przyjęcie do partii utwierdziło ich w gotowości do przemian światopoglądowych (zebranie organizacyjne partii – to najwartościowszy fragment książki), ale sam proces przemian został pominięty, W zebraniu organizacyjnym spółdzielni Dróżdż-Satanowska zademonstrowała rezultaty tego procesu.
Przy charakteryzacji zewnętrznej pozytywnych bohaterów jest chyba nie mniej nieznośna niż obsesja brzydoty przy bohaterach negatywnych, maniera podkreślania zmysłowych w znaczeniu erotycznym walorów, autorkę interesuje głównie białość zębów, zmysłowość ust, namiętność spojrzenia. Niektórych opisów, niesposób byłoby je cytować, pozazdrościłaby autorce Mniszkówna. W dodatku w książce widać wyraźne tendencje do stylizacji na ludowość. Bohaterowie zwłaszcza pozytywni mają zwyczaj podśpiewywać sobie dla wyrażenia swoich nastrojów „na czysto wiejski sposób”. Daje to oczywiście żałosne rezultaty, jak zwykle zresztą, gdy stare konwencje górują nad obserwacją życiową, zwłaszcza że Dróżdż-Satanowska nie ma szczęścia do tekstów. Większość z nich to niezbyt stare, nic nie mające wspólnego z pieśnią ludową, sentymentalne szlagiery.
Nic dziwnego więc, że jako tako wypada zaledwie kilka postaci. Do nich można by zaliczyć starego Sałkę, który początkowo raczej tylko dla zemsty na księdzu idzie do „komunistów, by później zrozumieć wiele rzeczy”, Łomazową, choć autorka męczy się z jej wywodem genealogicznym od biedoty, by wulgarnemu socjologizmowi uczynić zadość, wreszcie małorolnych, Mordęgę i Wojcieszka, a od biedy Rezyma Sałkę, w którym dwie dusze jednak siedzą.
Druga seria pisarskich przestępstw Satanowskiej – to okrutnie naciągana konstrukcja sytuacji powieściowych, ich sztuczność i nieprawdopodobieństwo. Tu można by sypnąć mnóstwem przykładów od drobnych epizodów począwszy a na zasadniczych konfliktach skończywszy. Ojciec Jasienkowskiego ginie pod wozem z burakami, Pietras traci przytomność na widok Michela, Mordęga w 1947 roku nie wie, kto może mieć legitymację partyjną, choć całą wojnę współdziałał z partyzantką ludową. Młynarz umiera ze strachu, mnożą się jednak posądzenia o morderstwo, a wystarczyłaby zwykła sekcja zwłok, by sprawę wyjaśnić i sekcja taka nie mogłaby się przecież nie odbyć. Małgośka, gospodyni Jasienkowskiego, w tydzień po wypadku z młynarzem w tej samej wsi nic o tym nie wie, a usłyszawszy podczas rozmowy Gorty i Jasienkowskiego o śmierci młynarza w tak ważny dla podejrzeń Gorty przeciwko nauczycielce sposób, wypowiada swoje zdziwienie: „Zabili go. Biedna pani nauczycielka, nie będzie miała teraz do kogo chodzić” (s. 178). Podobnie Wikta Łomazówna w godzinę po wyznaniu miłosnym Jasienkowskiego, usłyszawszy niczym nie uzasadnioną wieść, że Jesienkowski ma się żenić z nauczycielką, biegnie pod jej okno, by usłyszeć intrygujące wyznania herszta bandy.
Nawet tak zasadnicza dla konfliktów powieściowych sprawa, jak stopniowe zalewanie terenów spółdzielczych przez bandę, która przekopała wał nadwiślański, nie wytrzymuje odrobinę krytycznego zastanowienia. Przecież trudno przypuścić, żeby banda wymierzała wodę, zalewającą pola przez całe tygodnie, woda jak wiadomo jest żywiołem dosyć groźnym i nawet niewielka wyrwa w wale mogłaby rychło spowodować katastrofę. Trudno byłoby nie dostrzec zresztą, skąd woda płynie, zwłaszcza że Jasienkowski, odkąd założono spółdzielnię, jak to autorka sugestywnie przedstawiła, słyszał i widział więcej niż normalny człowiek. A tu trzeba było po prostu nie być ostatnim niedojdą. Tak, ale w jaki sposób zrobić dramatyczną „być albo nie być” sytuację spółdzielni, w jaki sposób zawiesić wszystko na włosku, gdy o rzeczywistych trudnościach i konfliktach niewiele się wie? Znać w tym wszystkim grube szwy pisarskiej roboty.
Jeśli do tej długiej listy niedopatrzeń pisarskich dorzucić błędy natury językowej, nielogiczność całych zdań, fałszywą stylizację nastrojową, wypadnie stwierdzić smutny fakt, że autorka w posób nie przemyślany oddała książkę do druku.
Na stronie 39 autorka pisze o pieniądzach Michela: „Były to pieniądze, które zarobił przez całe swoje życie”. Zważywszy na niedorozwój Michela i zupełną tajemnicę wokół tej sprawy, nie podobna przypuścić, żeby ukrywane w kuferku papierki były wymieniane w kolejnych wymianach pieniędzy, których od roku 1939 było, jak wiemy, kilka. Jaka wtedy byłaby ich wartość i czy usprawiedliwione byłyby łapczywe spojrzenia Pietrasa? Z tragedią Michela nie taka więc prosta sprawa.
Metafory typu „Pocałunek widziany przez okno podziałał na niego jak diagnoza lekarska, która skazuje na śmierć” (s. 23), zdania tak pełne ekspresji, jak: „Nagle, nieoczekiwanie owładnęła nim gwałtowna, nieomal dzika radość” (s. 138), opisy tak nastrojowe, jak wcale nie wyjątkowy początek rozdziału VIII: „Wieczór był bardzo chłodny. Ostry wiatr smagał ziemię biczami białego śniegu, który zawiewał spoza drzew coraz nowymi falami. Wierzby zawiodły ponury rozhowor i w bladawym świetle niewidocznego księżyca rozchwiały się, rozmachały ramionami, łamiąc je w nieznanej trwodze” (s. 59), w dostateczny sposób charakteryzują metody, jakimi autorka chce osiągać literackie efekty.
Mógłby ktoś powiedzieć, że interesują mnie przysłowiowe dziury w serze. Ale przecież nie o to chodzi. W recenzji starałem się wykazać, jak bakcyl złego smaku atakuje nawet zdrowe tkanki książki. Inna rzecz, że recenzję tę przyjemniej byłoby pisać przed zakwalifikowaniem książki do druku. Staranniejsze opracowanie książki przyczyniłoby się niewątpliwie do osłabienia części stawianych zarzutów.
Henryk Bereza
książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy