Wśród książek, Twórczość 10/1952

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

Zofia Dróżdż-Satanowska, Opowieść wierzbowa, Warsza­wa 1951

Ocenę nowej książki autorki Topieli należałoby rozpocząć w sa­kramentalny sposób; że autorka miała odwagę, że nowy temat, że niezwykłej społecznej i politycznej wagi problematyka. W samej rzeczy. O socjalistycz­nej przebudowie wsi mamy zaledwie dwie, licząc w tym Opowieść wierzbową, powieści, kilka opo­wiadań bardzo pośledniej miary, jak na przykład Wspólna dolina Piętaka, czy Przełom Adolfa Lekkie­go, kilkadziesiąt wierszy, jedną czy dwie, mogące wchodzić w rachubę, sztu­ki sceniczne i to wszystko.

W Opowieści wierzbo­wej mamy do czynienia, kto wie, czy nie w większym niż w Topieli stopniu z ustępstwem na rzecz drobnomieszczańskich gustów, choć wiele mankamentów książki trzeba by po prostu położyć na karb zwykłej niedbałości i lekkomyślności redakcyjnej. Że druku­je się książki niedopracowane, czyniące szkodę pisarzowi i wydawnictwu, jest bardzo źle, że książki takie bezkrytycz­nie się rozpowszechnia, to rzecz bardzo niepokojąca. Wypadnie mi zasygnalizo­wać fakt jakże przykry. Książka Niny Rydzewskiej Ludzie z węgla została jednoznacznie oceniona przez krytykę. Uznano ją za książkę naiw­ną, wywodzącą się z niechlubnych tradycji ckliwo-sentymentalnych drobnomieszczańskich powieścideł. Głosu kry­tyki nie wzięto jednak pod uwagę, sko­ro książka wyszła w drugim wydaniu w bibliotece prowincjonalnej gazety co­dziennej, w dużym nakładzie, w cenie zł 2,40 za egzemplarz. Jaki rezultat? Czytelnika albo się zniechęca do czytania współczesnej literatury w ogóle, albo wyrabia się w nim zły smak.

O Opowieści wierzbowej zdarzyło mi się czytać pełne roz­czarowania listy czytelników, których zwiodła pochlebna ocena, znajdująca się na okładce książki.

Swoją negatywną ocenę Opo­wieści wierzbowej chciał­bym szerzej udokumentować, żeby nie być posądzonym o gołosłowność, a tym bardziej o nieżyczliwość wobec autorki.

Kościec fabularny Opowieści wierzbowej stanowi historia powstania i początkowych trudności spółdzielni produkcyjnej w nadwiślań­skiej wsi Wierzby, w której autorka wyraziście podkreśliła podział klasowy na bogaczy, średniaków i biedotę wiej­ską. Do roku 1947 struktura społeczna wsi nie uległa żadnym zmianom, odwieczność społecznego ładu w Wierz­bach podkreśla autorka, niestety, naiwną i stylizowaną legendą, jakoby Bóg, stwarzając świat, w Wierzbach stwo­rzył mikroskopijny wzorzec porządku społecznego na świecie. Historia nowe­go w Wierzbach zaczyna się od utwo­rzenia podstawowej organizacji partyj­nej w 1947 r., której działalność – nie­stety w książce pominięta – doprowa­dziła do założenia w r. 1949 przez ma­ło i średniorolnych chłopów spółdzielni produkcyjnej, ta zaś hartowała się w ogniu walki z kułacką dywersją w pierwszym okresie swego istnienia.

Ten w zasadzie politycznie słuszny szkielet fabularny wypełniły losy ludzi, ich przeżycia, konkretne sytuacje i obra­zy powieściowe.

Przede wszystkim nieprawdopodobieństwo psychologiczne postaci bohate­rów, konwencja czarno-białych charak­terów, naiwność i prymitywna metoda charakteryzowania postaci.

Przecież nikt nie uwierzy w istnienie parobka Michela, a zwłaszcza w jego cudowne przemiany wewnętrzne a na­wet zewnętrzne, bo z garbatego, zahu­kanego, nie potrafiącego mówić po ludz­ku parobka kułackiego zmienia się w spółdzielni na chłopysia pięknego i młodego, podbijającego serca dziewczęce.

A kto uwierzy w istnienie nauczyciel­ki Ireny, która musiałaby co najmniej cierpieć na rozdwojenie jaźni, żeby przez lata całe, będąc z przekonania członkiem partii, kochając ponadto po­stępowego człowieka, inżyniera Gortę, utrzymywać stosunki z hersztem kułackiej bandy. Nawet sama autorka ma wątpliwości, bo przez całą powieść daje do zrozumienia, że Irena wie o spraw­kach bandy, a pod koniec wynika, że o jej właściwym charakterze (morderstwo Mordęgi, przekopanie wału nadwiślań­skiego itd.) przekonała się dopiero w ostatniej chwili.

A co powiedzieć o groteskowej wprost postaci księdza, który bandytyzm, wrogą robotę polityczną i rozpustę uprawia na oczach całej wsi, w sposób niemal jawny i wyzywający, co powiedzieć o wszystkich szwarccharakterach, młyna­rzu, kułakach, Łomazie i Pietrasach, Grochulskim? Wszyscy oni przecież za­chowują się jak kukły, pociągane za sznurek. Autorka nie szczędzi ciemnych barw do odmalowania ich właściwego wyglądu zewnętrznego i wewnętrznego. Młynarz podpala młyn, bo go nie chce oddać Samopomo­cy Chłopskiej. Abstrahując od tego, że młynarze tego typu rozumują raczej w ten sposób – „diabli wezmą demokra­cję, a młynowi nic się nie stanie”, po zwierzęcemu przewrotny, a jednocześnie zadziwiająco lekkomyślny podpalacz w czasie pożaru podstawia nogi ratującym i (horrendalne!) polewa deski wodą zmieszaną z naftą czy benzyną.

Nawiasem mówiąc opis pożaru jest majstersztykiem w swoim rodzaju. Gdy fragment z pożarem czytałem bez uprzedzenia swoim przyjaciołom, działaczom wiejskim, uznano go za doskonałą pa­rodię satyryczno-wulgarno-schematycznego sposobu pisania. Pod piórem Dróżdż-Satanowskiej w dramatycznym czasie pożaru walka klasowa występuje z całą wyrazistością. Obserwujący pożar Reżym Sałka widzi ją w całej gro­zie. „Ale nie ruszał się z miejsca. Tylko z tej znacznej odległości przyglądał się napiętym do ostateczności wysiłkom lu­dzi, z których jedni chcieli ten ogień ugasić, a drudzy starali się go podtrzy­mać” (s. 173). I w dodatku niesamo­wita śmierć młynarza na sam widok Sałki, śmierć zresztą bardzo wykorzystana w dalszych perypetiach powieściowych.

Wszyscy bohaterowie negatywni mają odrażający wygląd zewnętrzny, herszt bandy jest zezowaty, Grochulski strzy­ka śliną, Pietras jest karykaturą czło­wieka. Autorka dyskretnie akcentuje swój, pełen dezaprobaty stosunek do negatywnych bohaterów. O Pietrasach, nie tylko zresztą o nich, pisze na przy­kład następująco: „Odziawszy się w swoje obrzydliwe ubrania, przeciągali się i ochlapawszy sobie twarze wodą wyszli popatrzeć na świat” (s. 168).

Uwierzyć nie można także w bohate­rów pozytywnych. Jasienkowski se­kretarz organizacji partyjnej, dobrze płatny robotnik fabryczny, postanawia rzucić fabrykę i wrócić do rodzinnej wsi, w której wychowywał się jak; ubogiej wyrobnicy, od wczesnej mło­dości sierota. Podany przez autorkę ży­ciorys Jasienkowskiego czyni tę bądź co bądź niezwykłą decyzję prawdopodo­bną, ale nie przekonuje nas o niej. de­cyzją tą nie jesteśmy przejęci, bo autor­ce zbrakło środków do odtworzenia ca­łej aury emocjonalno-światopoglądowej. do odtworzenia konkretnych przeżyć Ja­sienkowskiego. Pióro Dróżdż-Satanowskiej jest mało podatne do odtwarzania skomplikowanych procesów światopo­glądowych i dlatego autorka wolała pominąć ważny okres w historii Wierzby, okres pomiędzy zorganizowa­niem komórki partyjnej a założeniem spółdzielni, okres kształtowania się no­wego w duszach małorolnych chłopów. W obrazie pierwszego zebrania pod­stawowej organizacji partyjnej utną została podatność biedoty z Chudych Glin na wpływy nowego. Mordęgi, Wojcieszki i Bączki wyznawali jak gdyby podświadomie ideologię postępu, przy­jęcie do partii utwierdziło ich w goto­wości do przemian światopoglądowych (zebranie organizacyjne partii – to najwartościowszy fragment książki), ale sam proces przemian został pominięty, W zebraniu organizacyjnym spółdzielni Dróżdż-Satanowska zademonstrowała rezultaty tego procesu.

Przy charakteryzacji zewnętrznej po­zytywnych bohaterów jest chyba nie mniej nieznośna niż obsesja brzydoty przy bohaterach negatywnych, maniera podkreślania zmysłowych w znaczeniu erotycznym walorów, autorkę interesuje głównie białość zębów, zmysłowość ust, namiętność spojrzenia. Niektórych opi­sów, niesposób byłoby je cytować, pozazdrościłaby autorce Mniszkówna. W dodatku w książce widać wyraźne ten­dencje do stylizacji na ludowość. Boha­terowie zwłaszcza pozytywni mają zwy­czaj podśpiewywać sobie dla wyrażenia swoich nastrojów „na czysto wiejski sposób”. Daje to oczywiście żałosne re­zultaty, jak zwykle zresztą, gdy stare konwencje górują nad obserwacją życiową, zwłaszcza że Dróżdż-Satanowska nie ma szczęścia do tekstów. Więk­szość z nich to niezbyt stare, nic nie mające wspólnego z pieśnią ludową, sentymentalne szlagiery.

Nic dziwnego więc, że jako tako wy­pada zaledwie kilka postaci. Do nich można by zaliczyć starego Sałkę, który początkowo raczej tylko dla zemsty na księdzu idzie do „komunistów, by póź­niej zrozumieć wiele rzeczy”, Łomazową, choć autorka męczy się z jej wy­wodem genealogicznym od biedoty, by wulgarnemu socjologizmowi uczynić za­dość, wreszcie małorolnych, Mordęgę i Wojcieszka, a od biedy Rezyma Sałkę, w którym dwie dusze jednak siedzą.

Druga seria pisarskich przestępstw Satanowskiej – to okrutnie naciągana konstrukcja sytuacji powieściowych, ich sztuczność i nieprawdopodobieństwo. Tu można by sypnąć mnóstwem przykła­dów od drobnych epizodów począwszy a na zasadniczych konfliktach skoń­czywszy. Ojciec Jasienkowskiego ginie pod wozem z burakami, Pietras traci przytomność na widok Michela, Mordę­ga w 1947 roku nie wie, kto może mieć legitymację partyjną, choć całą wojnę współdziałał z partyzantką ludową. Mły­narz umiera ze strachu, mnożą się je­dnak posądzenia o morderstwo, a wy­starczyłaby zwykła sekcja zwłok, by sprawę wyjaśnić i sekcja taka nie mo­głaby się przecież nie odbyć. Małgośka, gospodyni Jasienkowskiego, w tydzień po wypadku z młynarzem w tej samej wsi nic o tym nie wie, a usłyszawszy podczas rozmowy Gorty i Jasienkow­skiego o śmierci młynarza w tak ważny dla podejrzeń Gorty przeciwko nauczy­cielce sposób, wypowiada swoje zdziwie­nie: „Zabili go. Biedna pani nauczyciel­ka, nie będzie miała teraz do kogo cho­dzić” (s. 178). Podobnie Wikta Łomazówna w godzinę po wyznaniu miłos­nym Jasienkowskiego, usłyszawszy niczym nie uzasadnioną wieść, że Jesienkowski ma się żenić z nauczycielką, biegnie pod jej okno, by usłyszeć intrygujące wyznania herszta bandy.

Nawet tak zasadnicza dla konfliktów powieściowych sprawa, jak stopniowe zalewanie terenów spółdzielczych przez bandę, która przekopała wał nadwiślań­ski, nie wytrzymuje odrobinę krytycz­nego zastanowienia. Przecież trudno przypuścić, żeby banda wymierzała wodę, zalewającą pola przez całe tygodnie, woda jak wiadomo jest żywiołem dosyć groźnym i nawet niewielka wyrwa w wale mogłaby rychło spowodować ka­tastrofę. Trudno byłoby nie dostrzec zresztą, skąd woda płynie, zwłaszcza że Jasienkowski, odkąd założono spółdziel­nię, jak to autorka sugestywnie przed­stawiła, słyszał i widział więcej niż nor­malny człowiek. A tu trzeba było po prostu nie być ostatnim niedojdą. Tak, ale w jaki sposób zrobić dramatyczną „być albo nie być” sytuację spółdzielni, w jaki sposób zawiesić wszystko na włosku, gdy o rzeczywistych trudnoś­ciach i konfliktach niewiele się wie? Znać w tym wszystkim grube szwy pi­sarskiej roboty.

Jeśli do tej długiej listy niedopatrzeń pisarskich dorzucić błędy natury języ­kowej, nielogiczność całych zdań, fałszywą stylizację nastrojową, wypadnie stwierdzić smutny fakt, że autorka w posób nie przemyślany oddała książkę do druku.

Na stronie 39 autorka pisze o pienią­dzach Michela: „Były to pieniądze, któ­re zarobił przez całe swoje życie”. Zwa­żywszy na niedorozwój Michela i zupeł­ną tajemnicę wokół tej sprawy, nie po­dobna przypuścić, żeby ukrywane w ku­ferku papierki były wymieniane w ko­lejnych wymianach pieniędzy, których od roku 1939 było, jak wiemy, kilka. Jaka wtedy byłaby ich wartość i czy usprawiedliwione byłyby łapczywe spoj­rzenia Pietrasa? Z tragedią Michela nie taka więc prosta sprawa.

Metafory typu „Pocałunek widziany przez okno podziałał na niego jak dia­gnoza lekarska, która skazuje na śmierć” (s. 23), zdania tak pełne eks­presji, jak: „Nagle, nieoczekiwanie owładnęła nim gwałtowna, nieomal dzika radość” (s. 138), opisy tak nastro­jowe, jak wcale nie wyjątkowy początek rozdziału VIII: „Wieczór był bardzo chłodny. Ostry wiatr smagał ziemię bi­czami białego śniegu, który zawiewał spoza drzew coraz nowymi falami. Wierzby zawiodły ponury rozhowor i w bladawym świetle niewidocznego księ­życa rozchwiały się, rozmachały ramio­nami, łamiąc je w nieznanej trwodze” (s. 59), w dostateczny sposób charakteryzują metody, jakimi autorka chce osiągać literackie efekty.

Mógłby ktoś powiedzieć, że interesują mnie przysłowiowe dziury w serze. Ale przecież nie o to chodzi. W recen­zji starałem się wykazać, jak bakcyl złego smaku atakuje nawet zdrowe tkanki książki. Inna rzecz, że recenzję tę przyjemniej byłoby pisać przed zakwalifikowaniem książki do druku. Sta­ranniejsze opracowanie książki przy­czyniłoby się niewątpliwie do osłabienia części stawianych zarzutów.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content