Wśród książek, Twórczość 5/1954

copyright © „Twórczość” & Grzegorz Robakowski

 

Tadeusz Konwicki, Władza, War­szawa 1954

Młodość twórcy i młodość literatury utrudniają osiągnięcie dojrzałości w ro­dzaju epickim, a przede wszystkim w realistycznej epice powieściowej. Prawdziwe triumfy święci w niej przecież wielkie doświadczenie, wielka wiedza o ludziach i świecie, wielka kultura uczucia i intelektu. Młodość literatury – to znaczy stan, kiedy kształtują się do­piero nowe ideały estetyczne, kiedy wypracowuje się dopiero nowa metoda twórcza, kiedy nowe rozumienie świa­ta odkrywa nieopanowane artystycznie dziedziny rzeczywistości, potęguje tru­dności w jeszcze większym stopniu. Trzeba ogromnej pracy twórczej, by je przezwyciężyć. Konwicki należy do tych pisarzy, którzy mają poważne am­bicje twórcze, którzy poszukują dróg i rozwiązań dla nowej prozy.

W wypadku powieści Władza trzeba pamiętać, że jej powstanie wią­że się z kiełkowaniem do dziś jeszcze tylko przeczuwanej literatury realizmu socjalistycznego. To tłumaczy jej mielizny i wywroty. Krytyk raczej zale­dwie je wyczuwa, niż dogłębnie rozu­mie. To nieprawda jednak, że krytyk powinien pouczać pisarza. I pisarz, któ­ry oczekuje dogmatycznych pouczeń, i krytyk, który w dobrej wierze stara się je spełnić, nie mają nic do powie­dzenia w sprawach literatury. Litera­tura rodzi się jak dziecko. Jest zaw­sze niespodzianką dla twórcy i postulującego krytyka, tylko w odróżnieniu od dziecka nie zawsze trzeba ją ko­chać. Oczywiście krytykowi łatwiej bez macierzyńskiego angażowania ocenić płód pisarskiego trudu. Stąd niekiedy lekkomyślność krytyków.

Po dużym, z racji pełnego nowator­stwa, sukcesie debiutu Konwickiego, małej książeczki na poły reportażowej Przy budowie, przed pisarzem stanęło poważne zadanie głębszego poznania ludzi, czasów i idei, wzboga­cenia swego kunsztu prozatorskiego. Na Konwickiego jako pisarza liczą prze­cież wszyscy. Na Władzę czekało się z niecierpliwością od roku. Wyrazem społecznej wiary w pisarza jest fakt, że Władzę jeszcze przed jej przeczytaniem uznano za ważne wyda­rzenie w naszym życiu literackim. Te­go zaufania w stosunku do młodego pisarza nie zachwieje oczywiście lektura jego książki, chyba niezadowalającej tych wszystkich, którzy na przyszłą prozę Konwickiego liczą naprawdę.

W książce Konwickiego sprzęgło się kilka nienajlepszych właściwości pol­skiej prozy współczesnej, ale nie o zja­wiskach ogólnych warto mówić z jej okazji. Powstała ona na gruncie do­statecznie wyraźnych własnych założeń teoretycznych pisarza. Trzeba je z książki Konwickiego odczytać. Pisano u nas wiele o nieprawdziwości, sche­matyzmie, kukiełkowatości powieścio­wych bohaterów. Pisano więcej niż po­trzeba, bo zastanawiano się, w jakich proporcjach zmieszać cechy pozytywne i negatywne, by z tygla pisarskiego wyskoczyli prawdziwi ludzie. Konwic­ki postanowił przeciwstawić się w spo­sób zasadniczy śmiesznym problemom talmudystów. Postanowił pokazać ludzi takich, jakimi są w życiu, za jakich się uważają sami i jak ich oceniają inni. Postanowił zachować maksymalną lo­jalność w stosunku do rozmaitych lu­dzi, rozmaitych postaw wobec świata, rozmaitych usiłowań. Zasada o tyle słuszna w przeciwstawieniu do kłopo­tów aptekarzy w literaturze, co sprzeczna z praktyką i tradycjami sztuki rea­listycznej, która wymaga autorskiego osądu świata. Stąd blaski i cienie po­wieści Konwickiego.

W zestawieniu z książkami, w któ­rych budowali socjalistyczni aniołowie, a zza węgłów nowych budowli cyklopo­wym okiem zerkali szatani kapitalizmu, powieść Konwickiego prezentuje się całkiem swoiście i w dużej mierze ko­rzystnie. Łatwiej uwierzyć w Derkacza, Kozaka, Skotnickiego, Korejwę czy Gałeckiego niż w bohaterów wielu innych powieści, które dawały materiał do talmudycznych rozważań teoretycznych. Przy bardzo istotnych zastrzeżeniach co do zamierzonych czy faktycznych funk­cji bohaterów Konwickiego w powie­ściowych zdarzeniach niesposób nie stwierdzić życiowego prawdopodobień­stwa każdej z nich z osobna. Mógł so­bie istnieć taki właśnie Derkacz, mógł działać w powiatowym PSL-u podobny Cieszkowski, mógł się zdarzyć prowin­cjonalny artysta typu Andrzeja Cieszkowskiego, mógł istnieć nawet tak dziwny sekretarz partyjny jak Mikołaj Gałecki.

Rozpatrując bohaterów w izolacji, jak gdyby samych w sobie, tylko nie­kiedy można by wykryć w książce Kon­wickiego pogwałcenie elementarnej za­sady zwykłego prawdopodobieństwa życiowego, którą niefrasobliwie gwał­cili i gwałcą nasi prozaicy. Z pewno­ścią przeczy prawdopodobieństwu de­moniczna postać Hę j ta, budzi wątpli­wości stary Piegza, który jest bardziej uczony i prawomyślny, niżby na to wskazywała jego sytuacja życiowa, a przede wszystkim fałszywa wydaje się być postać Wiktora Cieszkowskiego z dosyć dziwnych powodów uczestniczą­cego w partyzantce i w jeszcze bardziej dziwny sposób zrywającego z nią. Je­go miłość od pierwszego wejrzenia do Piegzówny jako zasadniczy argument ewolucji światopoglądowej budzi niepokojące skojarzenia literackie. Refleksje inteligenta Wiktora, uczestnika bandy faszystowskiej, który zapłonął miłością do dziewczyny wiejskiej spotkanej w czasie partyzanckiej akcji, wzbudzają niezamierzony efekt komiczny. „Spra­wy sercowe odkładał zwykle na póź­niej. Co to było ‘później’ – nie zasta­nawiał się zbytnio. Miał czas, teraz ab­sorbowały go inne sprawy. Czekał na ideał. A tu nagłe Piegzówna… no zgo­da, ładna, mało ładna. Ale kto zaręczy, że to już ta. Właśnie ta, a nie inna” (s. 59).

Z miłością w książce Konwickiego nie jest zresztą nigdy dobrze. Miłość w niej to – mimo niejednokrotnie ważnych konsekwencji życiowych dla bohate­rów – prawie zawsze najzwyklejsze zainteresowanie mężczyzny dla spręży­stych piersi i zgrabnych łydek. Z takie­go zainteresowania w życiu wynikają bardzo zwykłe rzeczy, u Konwickiego wprost odwrotnie. We Władzy miłość niezależnie od jej funkcji powie­ściowej jest zadziwiająco płaska, pozbawiona wszelkiego piękna, prawdy psychologicznej, poezji. Koń wieki przedstawia miłość tak, jak się o niej mówi w trywialnych męskich pogaduszkach. Przeniesienia takiego rozumienia miłości do literatury niesposób usprawiedliwić, bo jest to przeniesienie naturalistyczne.

Niestety naturalizm wyniknął u Kon­wickiego całkowicie wbrew jego woli. W dążności do uczłowieczenia i upraw­dopodobnienia bohaterów zatrzymał się bowiem Konwicki na dosyć niskim sto­pniu artystycznego odbicia świata, na stopniu jego skopiowania. Konwicki przedstawia losy Wiktora Cieszkowskie­go, portretuje jego ojca, PSL-owskiego prezesa, daje wizerunki rozmaitych po­staci z powiatowego miasteczka w okresie przed przezwyciężeniem prawicowo-nacjonalistycznego odchylenia w partii, ale portrety te nie wzbudzają w czytelniku prawie żadnych wrażeń estetycznych, nie wzruszają, nie wzbudzają podziwu, nie budzą współczucia, nie śmieszą, nie oburzają, nie budzą wstrętu. Są takie, jakie są. Czytelnik przyjmuje do wiadomości fakt ich istnienia i działania, zastanawia się nad logiką ich postępowania, ocenia w po­zytywny lub negatywny sposób ich funkcję w życiu społecznym i odkłada książkę z uczuciem znużenia i obojętno­ści. Nie widać we Władzy na­wet usiłowań do wydobycia w obrazie artystycznym estetycznych właściwości ludzi i zjawisk. A jest to przecież głów­ny i niezbędny w prawdziwej sztuce sposób ferowania sądów o świecie.

W sztuce klasycznej istniały ustalone kanony i normy, według których okre­ślone zjawiska życia należało przedsta­wiać w sposób tragiczny, wzniosły, ko­miczny lub szyderczy. Realistyczna sztu­ka nowożytna zniosła ścisłe granice pomiędzy tymi różnymi widzeniami świata. Począwszy od Szekspira tra­gizm, wzniosłość, śmieszność występują w sztuce w takim wzajemnym współ­istnieniu i sąsiedztwie jak w życiu. Wielcy pisarze nowożytni wydobywają w obrazach artystycznych dziesiątki najsubtelniejszych odcieni humoru, iro­nii, patosu i tragizmu. Dlatego bawi nas arcydowcipny Sterne, gra na wielu strunach duszy Dickens, oszałamia pię­knem wielkich rzeczy ludzkich i oburza ohydą stosunków carskiej Rosji wielki Tołstoj, przeraża rzeczywistością mie­szczańskiej kultury Tomasz Mann, gra na wszystkich strunach duszy ludzkiej wielki piewca rewolucji, Szołochow. Pisarz-realista dysponuje niezmierzo­nym bogactwem środków artystycz­nych, umożliwiających właściwą este­tyczną ocenę określonej rzeczywistości. Nie korzystać z nich – to grzech wobec sztuki.

Grzechu tego dopuścił się niestety Konwicki. Bohaterowie Władzy nie wywołują prawie żadnych reakcji estetycznych, a w niewielkim także sto­pniu pobudzają do myślenia. W książce przeważają postacie, spełniające ne­gatywne funkcje w życiu społecznym. Autor starał się, i słusznie, żeby ich przypadkiem nie odczłowieczyć, nie uczynić metafizycznymi szwarccharakterami. Do tego tylko jednak się ograni­czył. Derkacz nie jest więc odczłowieczony, ale nie jest też w sposób nale­żyty, z autorskiego punktu widzenia, osądzony. Na plan pierwszy wysuwają się przede wszystkim jego subiektywne racje. Subiektywne racje Chorzyniaka z trylogii Wasilewskiej zostały przeciw­stawione o ileż potężniejszym racjom społecznym, ludowym. Czy we Wła­dzy racjom Derkacza są przeciwstawione w dostatecznie przekonywają­cy artystycznie sposób racje sił rewolucyjnych w Polsce? Chyba nie. Nie ma przecież w powieści ani jednego boha­tera, który by pasją wewnętrzną i kon­sekwencją rewolucyjną równoważył po­stać Derkacza, który wprawdzie nie jest czołową postacią powieści, ale je­dyną, która wie, czego chce, i to, cze­go chce, z żelazną konsekwencją realizuje. Derkacz jest jedynym we Wła­dzy bohaterem, który przejawia praw­dziwie aktywny stosunek do rzeczy­wistości. Jest to jednak aktywność fa­szysty. Faszysta Chorzyniak był jak­że żałosnym produktem okrutnej hi­storii, komendant policji Sikora z Pło­mienia na bagnach miał jakże głęboką świadomość bezsensu swojego postępowania, baron Dubieński z Uczty Baltazara z jakąż głęboką samowiedzą i cynizmem prze­ciwstawiał swoje racje racjom tych, którzy budują nową Polskę.

Derkacz został sportretowany, ale nie został zinterpretowany artystycznie. Wasilewska ukazała okrutną pomyłkę Chorzyniaka, Breza sięgnął do groteski, by skompromitować Dubieńskiego, Kon wieki przedstawił, ale nie osądził Der­kacza. Subtelna ironia sceny, gdy Der­kacz składa hołd swoim przodkom i chełpi się wspomnieniami o babce, w której kochał się Zygmunt Krasiń­ski, nie wystarcza do jego osądu, fa­ktografia (bicie chłopów, mordy itd.) jest prymitywnym i bardzo niedosta­tecznym środkiem kompromitacji mo­ralnej”. Okrucieństwo kompromituje charakter, nie postawę wobec rzeczywi­stości, walka zbrojna wymaga zaś dra­stycznych środków.

Naturalistyczny obiektywizm jako re­zultat jednostronnie pojętej zasady uczłowieczania bohaterów literackich – to zasadnicza właściwość Władzy Konwickiego. Andrzej Cieszkowski, prowincjonalny artysta, wciągnięty przez pozbawionego czujności sekreta­rza Korejwę do Partii, jest typem przesubtelnionego inteligenta, trzęsącego się ze strachu przed nowymi formami ży­cia proletariatu. Trudno o bardziej od­powiedni typ do szyderczo-satyrycznego potraktowania powieściowego. A tymczasem Andrzej Cieszkowski jest śmiertelnie poważnie traktowanym przez Konwickiego bohaterem. Andrzej wygrywa swoją Etiudę Rewolucyjną na janowskich akademiach, wyleguje się w nieprzewietrzonym pokoiku, ślimaczy z Helenką Opuchlikówną, przeżywa no­cne stany lękowe i w sumie robi wra­żenie bohatera raczej tragicznego, choć to wszystko śmiechu warte. Gałecki mówi o nim: „przecie to zgniłek”, „zidiociały inteligencik”, ale po pierw­sze Gałeckiemu trudno wierzyć, ponie­waż według niego każdy, kto nie jest z dziada pradziada proletariuszem, „jest skażony, jeśli chodzi o pochodzenie spo­łeczne”, a po drugie tego typu lapidar­ne osądy jednych bohaterów przez dru­gich z konieczności nie budzą zaufania, jeśli nie stoi poza nimi pełna odautorska argumentacja artystyczna. Powaga, z ja­ką autor maluje stany duchowe Andrzeja, ułatwia czytelnikowi przeżywa­nie jego konfliktów. Obiektywnie śmieszne jego filozofowanie na temat życia i śmierci jest śmieszne tylko dla­tego, że jest banalne, a banalność ta – jeśli była zamierzona przez autora – nie jest dostatecznie wyrazista. Konwicki nawet wtedy, gdy przedstawia jakieś fakty z wyraźną intencją satyryczną, czyni to tak subtelnie, że czasem ledwo dostrzegalnie. Że Konwicki podkpiwa sobie z drobnomieszczaństwa, pisząc o fryzjerze i jego sprawach, nie zorien­towałby się żaden poczciwy fryzjer, a i o nim, jako o czytelniku myślał chyba autor, ulegając w powieści drobnomieszczańskim gustom.

Nie bez przyczyny chyba zasadę kon­strukcyjną losów bohaterów Władzy najpełniej ujmuje ludowa for­muła „zabili go i uciekł”. Taki posmak mają przecież perypetie Derkacza, Wi­ktora Cieszkowskiego, Gałeckiego i in­nych. Obok dążności do odschematyzowania postaci bohaterów przyświeca Konwickiemu inna, także w zasadzie słuszna idea uatrakcyjnienia fabular­nego. Stąd niezliczone strzelaniny, na­pady, sceny erotyczne, zaskakujące powiązanie międzyludzkie, melodramatyczne konflikty. We Władzy kłóci się właściwa Konwickiemu subtelność do­strzegania pewnych spraw w życiu z jaskrawością, żeby nie powiedzieć wulgarnością barw i świateł w obra­zach i sytuacjach obliczonych na efekt atrakcyjności. Opowiadanie Ko­ciołka o skórce chleba, wyciągniętej z plwociny w czasie podróży Wołgą w 1942 roku po trzydniowym nie jedze­niu, nie odtwarza tragizmu tamtych cza­sów, ale budzi niesmak z powo­du fałszywości i sztuczności pomy­słu pisarskiego. Po trzydniowej gło­dówce nie jada się jeszcze skórek z plwociną, może mi kolega Konwicki wierzyć, wiem to z doświadczenia. Pi­szę o tym dlatego, że w książce roi się od tego typu efektów, sprzecznych z mini­malnym wyczuciem prawdy psycholo­gicznej.

W czasie pogromu studentów w Świętnikach pobity Gałecki wygłasza przemówienie do wzburzonego tłumu o możliwościach awansu młodzieży wiejskiej (s. 118-119). O tym samym Gałeckim napisze Konwicki, że „pod­czas przypadkowych spotkań starał się zawsze wyeliminować jakąś dwuznacz­ność, wynikającą z różnicy płci”. „Za­stępował to płaszczyzną działania spo­łecznego i politycznego” – komentuje pisarz. Andrzej Cieszkowski po nieudanej próbie otrucia się z powodu inteli­genckich lęków i miłości do Opuchlikówny skończył arcysmutnie, usuwając się całkowicie od ludzi. „Siedząc na we­randzie, spoglądał często ku furtce, oczekując stale przyjścia Heleny. Zdzi­waczał na jej tle. Nie miał na tyle sił, aby wyjść z domu i poszukać dziew­czyny na mieście. Siedział w stałym napięciu, nie krępując się obecnością rodziców narzekał: – Czegóż to ona nie przychodzi… Gdzież się ta Hela podziewa?” – Ta najnowsza wersja werteryzmu nastraja iście rzewnie!

Wszystkie rozważane tu słabości książki Konwickiego wiążą się dialek­tycznie z jej słabością zasadniczą, ze słabością koncepcji ideowej powieści, z powierzchownością ujęcia jej centralnej problematyki politycznej, proble­matyki odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego. Konwicki uprościł zagad­nienie. Wystarczy zajrzeć do prac to­warzysza Bieruta, traktujących o od­chyleniu prawicowo-nacjonalistycz­nym i gomułkowszczyźnie, by stwierdzić jak nierozdzielnie i skomplikowanie wiążą się w tym okresie zagadnienia sytuacji międzynarodowej, taktyki po­litycznej Partii, sytuacji wewnętrznej w kraju i tego, co stanęło na przeszko­dzie przejściu do wyższego etapu rewo­lucji w Polsce. Konwicki nie dostrzega złożoności zagadnienia, ilustruje w po­staci Korę j wy i jego popleczników zna­ne cechy odchylenia: niechęć do Zwią­zku Radzieckiego, lęk przed rewolucją socjalistyczną, rozluźnienie czujności partyjnej i właściwie nie widzi żad­nych sił, które w latach 1944-1948 stwarzały warunki przejścia od rewolu­cji demokratycznej do rewolucji socja­listycznej. We Władzy rządzi w Pol­sce przed Plenum Sierpniowym klika kontrrewolucyjna, pachtująca mniej lub więcej wyraźnie z faszystowskim pod­ziemiem, które jest promotorem zda­rzeń powieściowych. Fałszywa konce­pcja całego okresu zadecydowała o fałszywości koncepcji głównego bohatera powieści, Mikołaja Gałeckiego, według autora – pozytywnego bohatera książki. Gałecki jest nie tylko rzeczywistym le­wakiem, choć kompromitacja Koręjwy kompromituje także jego diagnozy, do­tyczące lewactwa postawy Gałeckiego. Gałecki jest w sposób jak najfałszywszy cierpiętnikiem, niezamierzonym Wallenrodem rewolucji proletariackiej. Jego dziwactwa, skrytość, mrukliwa zawzię­tość mają nie tylko chronić bohatera pozytywnego przed papierowością, ale przede wszystkim mają motywować, a właściwie Majstrować sztuczność i nieprawdziwość powieściowych konflik­tów.

W rzeczywistości Partia mimo szkod­nictwa, wypływającego z prawicowo-nacjonalistycznego odchylenia, była je­dyną i twórczą siłą społeczną, której działanie rewolucyjne powodowało wściekłe kontrataki reakcji. Ofensywność sił rewolucyjnych podkreślał jak­że wyraźnie towarzysz Bierut na II Zjeździe PZPR. We Władzy jest zupełnie na odwrót. Działa do końca z dobrą wiarą reakcja, napotykając na mniej lub więcej niezdecydowane prze­ciwdziałanie sił postępu. W istocie całe zagadnienie sprowadza się do zagad­nienia rzeczywistego pozytywnego bohatera, którego całkowicie brak w po­wieści. Właściwe rozumienie procesu historycznego wymaga mniej lub wię­cej wyrazistego wskazania pozytyw­nych sił historii, jeśli nie w samym ob­razie artystycznym, to przynajmniej za kulisami przedstawianych działań. We Władzy autor zamierzył pokazać te siły w obrazie artystycznym i to, jak dowodzi postać Gałeckiego, nie wyszło. Staram się zasygnalizować węzłowe niedostatki powieści Konwickiego. Znalazłoby się ich o wiele więcej. Nie chodzi jednak o bilans blasków i cieni utworu. Sam rodzaj postawionych zastrzeżeń dowodzi, że w wypadku Konwickiego walczymy nie o rudymenta sztuki powieściowej, ale o jej istotne, wielkie, realistyczne wartości. Wedle stawu grobla, wedle talentu wy­magania.

Henryk Bereza

 

książki Henryka Berezy / teksty Henryka Berezy / epistoły Henryka Berezy / o Henryku Berezie napisali / galeria zdjęć Henryka Berezy

Skip to content